Droga przez Układ Słoneczny 04 - Powrót na marsa(1).rtf

(3194 KB) Pobierz
BEN BOVA

Ben Bova

POWRÓT NA Marsa

Tytuł oryginału: Return to Mars

Przełożyła Jolanta Pers

Wydanie angielskie: 1999

Wydanie polskie: 2004


Dla Barbary, niezmiennej jak północna gwiazda, której stałość i piękno nie mają sobie równych na firmamencie

 

Nie powinniśmy być zaskoczeni, gdy odkryjemy, że życic, bez względu na to, gdzie powstało, rozprzestrzeniało się gwałtownie z jednej planety na drugą. Istoty, jakie być może znajdziemy na Marsie, będą prawdopodobnie naszymi przodkami lub kuzynami.

 

Freeman J. Dyson

 

W nauce pewne zagadnienia uznaje się za “niewygodne”. Powstała nawet forma naukowej cenzury, która uniemożliwia tym ideom osiągnięcie większej popularności i rzucenie wyzwania zaakceptowanemu status quo. Historia nauki jest jednak pełna idei, na które początkowo wszyscy się krzywili, by potem je zaakceptować, czasem długo po śmierci ich autorów.

 

Malcolm Smith


Zaufajcie mądrości Starszych. Czerwona i niebieska planeta to bracia, zrodzeni razem z tego samego zimnego mroku, wykarmieni przez tego samego Ojca Słońce. Oddzieleni przy narodzinach, pozostawali tak przez niezliczone wieki. Teraz jednak, jak prawdziwi bracia, pozostaną połączeni.

 

Prolog: Podniebni tancerze

 

Wynajęta furgonetka podskakiwała i przechylała się na wybojach polnej drogi. Jamie Waterman rzucił krótkie spojrzenie w stronę zachodzącego na czerwono słońca, dotykającego wystrzępionej linii gór. Jamie jechał za szybko i doskonale o tym wiedział. Chciał tam jednak dotrzeć, zanim dziadek umrze.

Zaraz zrobi się ciemno i będzie musiał zwolnić. Żadne światło nie padało na nieoznakowaną drogę wijącą się wśród pustynnych wzgórz - z wyjątkiem reflektorów i gwiazd. Równie dobrze mógł jeździć łazikiem po Marsie, powiedział do siebie.



Słońce znikło za odległymi górami i cienie padły na pustynię, przeganiając go. Jamie wiedział, że powinien znów się zatrzymać i zapytać o drogę; minął hogan już parę mil wcześniej, ale wyglądał on na ciemny i pusty.

Teraz zobaczył przyczepę kempingową, ściany z zardzewiałego metalu i pochyłą zasłonę nad siatkowymi drzwiami. Świeciło się w środku. Para podniszczonych półciężarówek stała od frontu. Podjechał i zatrzymał się, rozpryskując pył i drobne kamyczki, pies wyskoczył z ciemności.

Siatkowe drzwi otworzyły się z impetem i w drzwiach pojawił się młody mężczyzna: dżinsy, koszulka, puszka piwa w zaciśniętej dłoni, długie splecione włosy.

Jamie zsunął szybę od strony kierowcy i zawołał:

- Szukam Ala Watcrmana.

 















Przy świetle zapalonym wewnątrz przyczepy nie dało się dostrzec jego twarzy. Jamie wiedział jednak, jak wygląda: zimne, ciemne oczy, szerokie policzki, uczucia ukryte za nieprzeniknioną maską. Całkiem jak u niego.

-                      Kogo?

-                      Ala Watermana.

Młody Indianin Nawaho potrząsnął głową.

-                      Tu nie mieszka.

-                      Wiem. Jest w hoganie gdzieś przy tej drodze. Tak mi powiedzieli na posterunku.

 

-                      Nie tutaj - odparł młody człowiek.

Jamie rozumiał jego powściągliwość.

-                      To mój dziadek. On umiera.

Młody Nawaho stanął na pylistym gruncie i podszedł do furgonetki Jamiego, jego buty miażdżyły żwirowatą glebę. Przyjrzał się Jamiemu z bliska.

-                      To ty jesteś ten facet, co poleciał na Marsa?

-                      Tak. Al to mój dziadek. Chcę go zobaczyć, zanim umrze.

-                      Al Waterman. Staruszek z Santa Fe.

Jamie skinął głową.

-                      Zaprowadzę cię. Jedź za mną.

Nie czekając na odpowiedź, ruszył w kierunku bliższej z półciężarówek.

- Nie jedź za szybko - zawołał Jamie. Jeździł już po pustkowiach Marsa, ale nie chciał ścigać niewyraźnych tylnych świateł z szaloną prędkością po ciemnej pustyni Nowego Meksyku.

No tak, chłopak ruszył z wyciem, wzbijając chmurę pyłu. Jamie przełączył napęd na cztery koła i ruszył za nim, siłując się z kierownicą podskakującej furgonetki zaciśniętymi rękami.

Al Waterman był sklepikarzem w Santa Fe przez całe swoje dorosłe życie, miał mieszkanie w mieście i chatkę narciarską w górach, ale teraz umierał i wrócił do rezerwatu, w którym się urodził.

Chyba wszyscy znali Ala i jego słynnego wnuka, który poleciał na czerwoną planetę. Wszędzie, gdzie Jamie się zatrzymywał, by spytać o drogę, wiedzieli doskonale, gdzie znajduje się hogan Ala. Problem polegał jednak na tym, rozmyślał Jamie w podskakującej furgonetce, że przy tych starych drogach nie było drogowskazów. Tylko ciemność i bezchmurne pustynne niebo. Tysiące gwiazd, ale ani jednego znaku, który wskazałby mu drogę.

W końcu półciężarówka przyhamowała i zatrzymała się przy niskiej wypukłości hoganu. Jamie zaparkował przy nim, ale młody człowiek już cofał półciężarówkę, ruszając do domu.

-                      Dzięki! - krzyknął Jamie przez okno.

-                      ...za co! - doleciało od półciężarówki, która parsknęła żwirem i z wyciem odtoczyła się w ciemność.

Boi się śmierci, pomyślał Jamie. Nawaho nie pozostawali w miejscach, gdzie ktoś umarł, z szacunku czy ze strachu przed złymi duchami - tego Jamie nie wiedział. Opuszczą ten hogan, kiedy Al umrze. Ciekawe, co robią z przyczepami kempingowymi? Jamie zadał sobie to pytanie wychodząc z furgonetki.

Hogan wyglądał prawie jak zaokrąglona sterta wyschniętego błota na pustynnym piasku, z małym światełkiem przebijającym się przez zakryte zasłoną okno. Noc była chłodna lecz bezwietrzna; ciemne niebo było tak czyste, że mrugające gwiazdy wyglądały, jakby były tak blisko, że można je dotknąć.

W środku było chłodniej. Jamie nie rozpinał błękitnej kurtki; budzący litość mały ogień w kominku dawał migoczące światło, ale nie ciepło. Stara kobieta siedziała na podłodze koło ognia, owinięta w kolorowy koc. Skinęła Jamiemu głową, ale nie odezwała się, milcząca i nieporuszona jak skała.

Al leżał w pozycji płodu na łóżku w drugim kącie, strzęp człowieka; łupina, wyżarta od środka przez raka. Otworzył oczy i uśmiechnął się, gdy Jamie pochylił się nad nim.

-                      Ya ‘aa ‘tey - wyszeptał. Jego oddech miał zapach zgnilizny i spieczonej słońcem ziemi.

-                      Ya ‘aa ‘tey - odpowiedział Jamie. To jest dobre. To kłamstwo, tu i teraz, ale tak brzmiało stare pozdrowienie.

-                      Wymówiłeś to słowo na Marsie - powiedział Al, a głos miał słaby jak cień. - Pamiętasz?

Tak brzmiało pierwsze słowo Jamiego wypowiedziane przed kamerami, gdy wylądowała pierwsza ekspedycja.

-                      Wracam tam - powiedział Jamie, pochylając się nisko, by dziadek go słyszał.

-                      Na Marsa? Wracasz?

Jamie skinął lekko głową i powiedział:

-                      Ogłosili oficjalnie. Będę dyrektorem misji.

-                      Dobrze - wyrzucił z siebie Al z niewyraźnym uśmiechem. - Mars to twoje przeznaczenie, synu. Twoja droga prowadzi na czerwoną planetę.











- Chyba tak.

-                      Leć wśród piękna, synu. Teraz mogę umrzeć szczęśliwy. Jamie chciał zaprzeczyć, nie, nie umrzesz, dziadku. Będziesz jeszcze żył przez wiele lat. Ale słowa nie przeszły mu przez usta. Al wydał z siebie ciężkie tchnienie, które wstrząsnęło jego kruchym ciałem.

-                      Podniebni tancerze zaraz przylecą. Zabiorą mnie ze sobą.

-                      Podniebni tancerze?

-                      Zobaczysz. Poczekaj. To nie potrwa długo.

Jamie sięgnął po jedyne w hoganie krzesło i usiadł przy łóżku dziadka. Jego rodzice zginęli w wypadku samochodowym dwa lata temu. Al był jego jedynym żyjącym krewnym. Po nim nie zostanie już nic i nikt. Stary człowiek zamknął oczy. Jamie nie potrafił określić, czy jeszcze oddycha. Jedynym dźwiękiem w małym, chłodnym pomieszczeniu było trzaskanie gałęzi, które stara kobieta dokładała do ognia.

Drewniane krzesło było twarde i sztywne, siedzisko z plecionego sznurka nieustępliwe jak skała, mimo to Jamie usnął wbrew sobie. Zszedł ze stromego klifu, nagi w palącym słońcu, i zaczął spadać, powoli, jak we śnie, opadając na czoło krwistoczerwonego płaskowyżu.

Obudził się ze wzdrygnięciem. Al trzymał go za kolano.

- Podniebni tancerze! - wychrypiał Al drżącym głosem.

- Nadchodzą!

Majaczy, pomyślał Jamie. Odwrócił się do kobiety, która nadal siedziała w milczeniu przy ogniu. Spojrzała na niego ciemnymi, pełnymi spokoju oczami, ale nic nie powiedziała.

- Patrz! - Al wskazał drżącym palcem zakryte zasłoną okno. - Wyjdź i patrz!

Zmieszany Jamie zmusił się do wstania z krzesła i podszedł do drzwi. Zawahał się, odwrócił w stronę dziadka.

- Idź! - nalegał Al, poruszony, próbując się podnieść na wychudzonym ramieniu. - Zobaczysz!

Jamie otworzył drzwi i wyszedł w zimną, ciemną, pustynną noc. Jego oddech zamarzał w powietrzu. Podniósł wzrok na gwiazdy.

Zobaczył lśniące draperie delikatnej, różowawej czerwieni, bladej zieleni, migoczącej bieli, pulsujące na niebie, połyskujące, falujące, zasłaniające niebo widmową poświatą.

Zorza polarna, pomyślał Jamie. Słońce musiało wytworzyć potężny rozbłysk. Po czym jego umysł Nawaho podpowiedział: podniebni tancerze. Przyszli po Ala.

 

Jamie stał zauroczony, obserwując delikatną, niezwykłą grę na niebie. Przypomniał sobie, że na Marsie można oglądać zorze polarne prawie co noc, nawet przez zaciemniony wizjer hełmu skafandra. Na Ziemi jednak podniebni tancerze pojawiali się rzadko. Byli jednak tak piękni, że śmierć wydawała się mniej przerażająca.

W końcu wrócił do hoganu. Dziadek leżał nieruchomo, z ostatnim uśmiechem zapisanym na twarzy. Kobieta podeszła do łóżka i zakryła Ala kocem.

- Żegnaj, dziadku - rzekł Jamie. Czuł, że powinien płakać, ale brakło mu łez.

Wyszedł znów z hoganu i podszedł wolno do wypożyczonej furgonetki. Nie ma już nikogo, powiedział sobie. Nikt i nic mnie tu nie trzyma.

Nisko nad wystrzępionym horyzontem patrzyło na niego bez mrugnięcia czerwone oko Marsa, rozjarzone, nęcące. Dwa tygodnie później odleciał z Centrum Lotów Kosmicznych Kennedy’ego rakietowym kliprem i to był pierwszy etap jego podróży powrotnej na Marsa.


Baza danych

 

Pierwsza wyprawa na Marsa potwierdziła większość odkryć dokonanych na czerwonej planecie przez próbniki bezzałogowe.

Mars to chłodna planeta. Orbituje około półtora raza dalej od Słońca niż Ziemia. Jego atmosfera jest o wiele za rzadka, by mogła zatrzymywać ciepło słoneczne. W jasny, letni dzień w południe, temperatura gruntu na marsjańskim równiku może sięgnąć siedemdziesięciu stopni Fahrenheita; w nocy jednak spadnie do stu poniżej zera lub jeszcze niżej.

Atmosfera na Marsie jest zbyt rzadka, by można było nią oddychać, nawet gdyby składała się z czystego tlenu, a tak przecież nie jest. Ponad dziewięćdziesiąt pięć procent marsjańskiego powietrza to dwutlenek węgla; prawie trzy procent to azot. Zawiera ono także niewielką ilość wolnego tlenu, mniej niż dałaby para wodna. Reszta atmosfery to gazy szlachetne, jak argon, neon i podobne, odrobina tlenku węgla i ślad ozonu.

Pierwsza ekspedycja na Marsa odkryła jednak coś, czego nie znalazły mechaniczne ładowniki i próbniki: życie.

 







Przyklejone do podłoża potężnego Valles Marineris - Wielkiego Kanionu rozcinającego czerwonawą powierzchnię planety na długości jakichś trzech tysięcy kilometrów - nieliczne kolonie porostowatych organizmów prowadzą nietrwały żywot, ukrywając się parę milimetrów pod powierzchnią skały. W dzień sycą się światłem słonecznym i pobierają potrzebną wodę z powietrza, gdzie pary wodnej jest tak niewiele. W nocy zamierają, czekając, aż znów dotknie ich ciepło słońca. Ich komórki są zanurzone w płynach obfitujących w alkohol, dzięki czemu nie zamarzają nawet wtedy, gdy temperatura spadnie sto stopni poniżej zera.

Czwarta planeta od Słońca, Mars, nigdy nie znajduje się bliżej Ziemi niż pięćdziesiąt sześć milionów kilometrów, ponad sto razy dalej niż Księżyc. Mars to mała planeta, ma w przybliżeniu rozmiary połowy Ziemi, a grawitacja na powierzchni wynosi nieco więcej niż jedną trzecią ziemskiej. Sto kilogramów na Ziemi waży na Marsie tylko trzydzieści osiem kilo.

Mars jest znany jako czerwona planeta, gdyż jego powierzchnia to głównie wysuszona na kość pustynia piaszczystych tlenków żelaza: rdzawoczerwony pył.

Na Marsie jest wszakże woda. Planeta ma jasne czapy polarne, które przynajmniej częściowo składają się z zamarzniętej wody - przez większą część roku pokryte są zamarzniętym dwutlenkiem węgla, suchym lodem. Pierwsza wyprawa na Marsa potwierdziła, że znaczne obszary planety są skute wieczną zmarzliną: pod czerwonymi piaskami zalega ocean zamarzniętej wody.

Ze wszystkich planet Układu Słonecznego Mars najbardziej przypomina Ziemię. Na Marsie występują pory roku - wiosna, lato, jesień, zima. Ponieważ jego orbita znajduje się dalej od Słońca, marsjański rok jest prawie dwukrotnie dłuższy od ziemskiego (dłuższy o parę minut od 689 ziemskich dni), więc również pory roku trwają dłużej niż na Ziemi. Obrót Marsa wokół jego własnej osi trwa prawie tyle samo, co obrót Ziemi. Dzień ziemski to 23 godziny, 56 minut i 4,09 sekundy. Dzień marsjański jest nieco dłuższy: 24 godziny, 37 minut i 22,7 sekundy.

Aby zapobiec problemom związanym z różnicami między czasem ziemskim a marsjańskim, badacze kosmosu określają dzień marsjański jako soi. Jeden rok marsjański to 669 solów, plus dodatkowe 14 godzin, czterdzieści cześć minut i dwanaście sekund.



Odkrycie na Marsie żyjących w skałach porostów wywołało u naukowców kolejne pytania: czy porosty to jedyna forma życia na planecie? Czy istnieje system ekologiczny różnych organizmów? A jeśli tak, dlaczego nie znaleziono niczego poza porostami?

Czy te prymitywne organizmy to najwyższa forma życia na Marsie?

Czy raczej ostatni gatunek, który ocalał po bardziej bogatej i złożonej ekologii?

Jeśli tylko one przetrwały, to co zniszczyło inne formy życia na Marsie?


Księga I

 

Przybycie


Soi 1: Habitat na Marsie

 

- Wróciliśmy, dziadku - zamruczał Jamie Waterman. - Wróciliśmy na Marsa.

Stojąc przy rządku pustych stojaków na sprzęt w śluzie kopulastego habitatu, Jamie wyciągnął rękę i zdjął małą kamienną rzeźbę z półki, na której czekała przez sześć lat: mały kawałek smoliście czarnego obsydianu, z którego wyrzeźbiono totem w kształcie przykucniętego niedźwiedzia. Z tyłu przywiązano rzemykiem turkusowy grot strzały, a na górze zatknięto białe orle pióro. Pokazał nawajski fetysz, trzymając go na odzianej w rękawicę dłoni.

- Co to jest? - spytała Stacy Dezhurova.

Jamie słyszał w słuchawkach hełmu jej mocny, czysty głos. Żaden z członków drugiej wyprawy na Marsa nie zdjął jeszcze skafandra, nie odpiął nawet osłony hełmu. Stali w nieregularnym półkolu w śluzie, osiem pozbawionych twarzy postaci wtłoczonych do pękatych, białych, solidnych kombinezonów.

- Nawajski fetysz - odparł Jamie. - Potężna magia.

Dex Trumball przetoczył się niezgrabnie w stronie Jamiego. Jego grube buty stukały ciężko o plastykową podłogę habitatu.

- Przywiozłeś to ze sobą? - spytał Trumball nieomal oskarżycielskim tonem.



...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin