Benford Gregory - Centrum Galaktyki -05- Wściekły wir.doc

(1459 KB) Pobierz
Benford Gregory – Centrum Galaktyki 5 - Wściekły Wir

Benford Gregory – Centrum Galaktyki 5 - Wściekły Wir

(Furious Gulf)

Centrum Galaktyki - tom 5

Przekład Anna Wojtaszczyk

Dla Joan na zawsze

Prolog

Prawdziwe Centrum

Toby przyglądał się, jak ojciec spaceruje po kadłubie statku.  Srebrzysta sylwetka, skafander nastawiony na maksymalne odbijanie promieniowania.

Człowiek lustro. Światło gładko ześlizgiwało się po skafandrze, migotliwe od fosforescencji gwiazd i gazu. Toby mógł śledzić płynne, powolne skoki Killeena jak zmarszczkę falującą na ognistym tle.

- Tato! - zawołał przez com.

- Co? Och... - zaskoczenie Killeena słychać było nawet przez skwierczenie zakłóceń w comie. - Czemu wyszedłeś na zewnątrz?

- Załoga zastanawia się, dlaczego ty tak długo tu jesteś.

Oczywiście Killeen jako kapitan Argo mógł robić, co tylko chciał. Ale Toby wyczuł narastającą wśród oficerów niepewność. Ktoś musiał coś przedsięwziąć, coś powiedzieć, więc naciągnął obcisły kombinezon i ciężko tupiąc butami, wyszedł na zewnątrz.

Ostatnio kapitan

Killeen trzymał się z dala od innych. Wychodził tu, żeby pospacerować po obłych krzywiznach kadłuba statku i rzadko zostawiał pasmo swojego comu otwarte.

Teraz powiedział z rezerwą:

- Prowadzę nawigację. Obserwuję.

Kiedy zbliżał się do Toby’ego przez tępy dziób Argo, jego wodnisty obraz wydawał się rozpływać, roztapiać w świetle. Przez moment odbijała się w nim niczym w lustrze czarna głębia najbliższej chmury molekularnej i na tle dalekiego, spalonego oranżu usianego gwiazdami gazu Toby zobaczył człowieka cień.

- Możesz robić to z mostku - zwrócił mu uwagę.

- Stąd mam lepsze wyczucie. - Killeen podszedł bliżej. Przez niewielki wizjer skafandra widać było jego surową minę.

Toby zobaczył, jak wymizerowaną twarz ma ojciec, w jakim jest posępnym nastroju.

Mimo to postanowił jakoś do niego dotrzeć.

- Zgłoszono następny tuzin chorych. - Killeen zacisnął wargi, ale nic nie powiedział.

Toby zawahał się i zebrał na odwagę. Tato, umieramy z głodu! Te ogrody, które straciliśmy, już nie odrosną. Przyjmij to do wiadomości!

Killeen gwałtownie się odwrócił i z wprawą przesunął magnetyczne buty w zerowej grawitacji.

- Przyjmuję! Tylko że my nie znamy już żadnych techonosztuczek. Nawet najlepsi specjaliści nie potrafią doprowadzić do ponownego odrostu drzew i wykiełkowania roślin.

Nie ma z nich żadnej pomocy. Usiłuję coś wymyślić, dociera to do ciebie?  Toby cofnął się mimo woli; ostry niczym krzemień gniew Killeena był nagły i przerażający. Zaczerpnął powietrza i powiedział niepewnie:

- Czy nie powinniśmy... czy nie możemy... zrobić czegoś innego?

Killeen popatrzył na niego posępnie.

- Na przykład czego?

- Podlecieć do któregoś z tamtych? - Toby z nadzieją pokazał palcem niewyraźne, metaliczne plamki światła, które unosiły się daleko przed Argo. Ni to chmury, ni to świetlisty pył. Sztuczne.

- Nie wiemy, czym są. Najprawdopodobniej to robota zmechów. Wiele budowały w pobliżu Prawdziwego Centrum. - Killeen wzruszył ramionami.

- A może to robota ludzi, tato.

- Wątpliwe. Przerażająco dużo czasu minęło, odkąd ludzie żyli w kosmosie.

- To tylko przekazy historyczne. Nie będziemy wiedzieli, dopóki się nie przekonamy na własne oczy. Zgodnie z naszym dziedzictwem jesteśmy łupieżcami, tato! Rodzinę aż skręca, żeby wysiąść ze statku, rozprostować nogi.  Killeen patrzył z namysłem w kierunku Centrum Galaktyki.

- Będąc kapitanem człowiek uczy się z pewnością jednego: nie należy wtykać nosa w ul tylko po to, by powąchać miód. Te rzeczy, nawet jeżeli nie byłyby zmechowe, są pewnie nieprzyjazne. Wszystko robi takie wrażenie.

Toby puścił tę uwagę mimo uszu. Minął już ponad rok, a Killeen wciąż jeszcze nie otrząsnął się po śmierci swojej kobiety, Shibo. Wypełniał obowiązki kapitana, lecz często bywał zamknięty w sobie, melancholijny, markotny. Coś takiego byłoby może do przyjęcia u członka załogi, ale nie u kapitana. Odbijało się na morale i płacili za to zbyt wysoką cenę.

A przecież, myślał Toby, Killeen ma pewnie rację. Lecieli prosto do Centrum Galaktyki, gdzie działały niezmierzone, obojętne energie. Olbrzymie, groźne słońca. Płonące chmury pyłu i gazu. Moc przekraczająca wszystko, czym mógłby pokierować marny człowiek. I gdzieś w obrębie tego działały umysły mogące iść w zawody z szaleńczym wirowaniem gwiazd.

Wystarczająco dużo nauczył się z historii, by wiedzieć, że ludzie rozwijali się w pobliżu gwiazdy odległej o dwie trzecie drogi od środka galaktycznej spirali do jej skraju.

Galaktyka była wirującym dyskiem, jak zabawka - tylko że większym, niż mógł objąć ludzki umysł. Gdzieś tam na Starej Ziemi, daleko od kataklizmów Prawdziwego Centrum, życie było łatwe i spokojne.

Podczas któregoś z ćwiczeń instruktażowych kazano mu wyobrazić sobie pudło o boku długości jednego roku świetlnego, odległości, na przebycie której światło potrzebowałoby całego roku. Daleko, w pobliżu legendarnej Ziemi, w tym pudle znalazłaby się może jedna jedyna gwiazda.

Tu, w Centrum Galaktyki, w takim pudle mieściły się miliony gwiazd.  Słońca tłoczyły się na niebie niby rozżarzone kulki. Spowijały je burzliwe serpentyny czerwonych gazów. Gwiazdy roiły się niczym rozzłoszczone pszczoły wokół centralnej osi - niebieskobiałej jasności samego środka.

- Moglibyśmy podlecieć do któregoś z nich, żeby tylko popatrzeć - powiedział

Toby

cicho.

Killeen potrząsnął głową.

- Może rozwiązałoby to jeden problem, a powstałby następny. Gorszy.

- Tato, my umieramy z głodu. Musimy coś zrobić.

Killeen odwrócił się i gniewnie, wielkimi krokami odszedł po zniszczonej, pooranej powłoce. Magnesy przywierały do metalu z twardym podzwanianiem, które Toby wyczuwał przez własne buty. Poszedł za ojcem. W tym miejscu chodzenie wymagało osobliwego kroku, trzeba było płynąć między jednym stąpnięciem a drugim, pilnować, żeby przywieranie butów tylko zwiększało pęd. Szarpnięciem uwalniało się but od podłoża, odpychało w przód i zaczynało następny ślizg. Toby radził sobie z tym dobrze, ale nie był w stanie dotrzymać kroku ojcu.

Argo przyniosła ich tutaj z szybkością bliską prędkości światła, pochłaniając plazmę magnetycznymi czerpakami. Paliwa było mnóstwo, coraz gęstszego w miarę zbliżania się do Centrum. A przecież przypadkowe odpryski skał powyginały i pokryły pęcherzami lśniącą powłokę statku. Teraz lecieli wolniej i Killeen wykorzystał okazję, żeby jako tako bezpiecznie pospacerować po kadłubie. Argo przyłączyła się tu do cyrkulacji materii krążącej wokół Prawdziwego Centrum z szybkością równą jednej tysięcznej prędkości światła.

Killeen dotarł do pasma obłych bąbli i zatrzymał się, jakby stanął u stóp prawdziwej góry na dalekiej rodzimej planecie. Statek był wspaniałą konstrukcją ich przodków, pojazdem tak wielkim, jak cała góra. Za nim wypiętrzała się rozległa czarna chmura, przypominająca plamę atramentu na tle płonących gwiazd.

Kapitan odwrócił się i znowu popatrzył na syna. Kiedy Toby się zbliżył, zobaczył, że twarz ojca przybrała smutny wyraz.

- Gdyby tylko były tu jakieś planety...

- Jak słyszałem, nie może ich być - powiedział stanowczo Toby w nadziei, że uda mu się znowu skierować rozmowę na realia.

- Dlaczego? - zapytał Killeen ostro.

- Popatrz na te gwiazdy! Przelatują jedna obok drugiej tak blisko, że do czysta obdarłyby słońca z planet.

- No to planety zaczęłyby się unosić wolno, zgoda. I co z tego? upierał się Killeen.

- Byłyby wolne, pewnie. I zamarznięte. Za daleko od jakiegokolwiek słońca.

Żadnej

wegetacji roślinnej. Żadnego jedzenia.

Killeen popatrzył z tęskną zadumą w dal.

- Więc w całej tej wspaniałości nie ma miejsca na życie?

- No właśnie. I dla nas pewnie też tu nie ma miejsca. - Toby zaryzykował to twierdzenie, żeby zmusić ojca do otrząśnięcia się z iluzji. A może nawet do przemyślenia na nowo tej ryzykanckiej wyprawy do Prawdziwego Centrum.  Killeen rzucił mu niemal żałosne spojrzenie.

- Musimy lecieć dalej.

- Dlaczego? Poziomy promieniowania są tak wysokie, że Argo z trudem je blokuje.

Wystarczy, że wyjdziesz tu na zewnątrz, a już narażasz się na silne napromieniowanie.

- To nasz obowiązek, mówię ci.

- Tato, obowiązki masz przede wszystkim wobec Argo, wobec własnej załogi.

- Coś jest w pobliżu Centrum Galaktyki. I musimy się przekonać, co to takiego.

Toby parsknął. Oczy Killeena zwęziły się, ale jego syn mówił sobie, że przemawia w imieniu większości załogi. To również było jego obowiązkiem. Odezwał się z goryczą:

- Zapleśniałe stare kroniki napomykają... napomykają!... o czymś. To wszystko. I dla czegoś takiego mamy...

Urwał, kiedy Killeen gwałtownie odwrócił się do niego tyłem. Zwiesił głowę. Toby widział, że ojciec walczy ze sobą, szamocze się z mrocznymi demonami, których jego syn nigdy nie miał w pełni poznać.

Dostrzegał je tylko przelotnie w zwięzłych zdaniach ich rozmowy, niedokończonych gestach, zawoalowanym języku poruszających się ramion, marszczeniu brwi i nagłych, otwartych spojrzeniach, które na moment ujawniały nagie emocje. Kapitan nigdy nie otwierał łatwo serca, nawet przed własnym synem. A może nawet przed Shibo... kiedy jeszcze żyła.

Killeen uginał się pod ciężkim brzemieniem. Strata Shibo. Obecne niejasne stosunki z synem. Zbliżający się wir Prawdziwego Centrum. Toby wiedział, że wszystko to kipi w umyśle ojca jak jakaś niezdrowa zupa.

Kapitan wpatrywał się w niebieskoczarną masę, która niczym mur wznosiła się obok Argo. Według instrumentów statku, była to splątana, atramentowa chmura pyłu i prostych cząsteczek. Ale Killeen nigdy nie miał zaufania do lapidarnej diagnostyki na mostku Argo.

Już przed laty wytworzył w sobie nawyk prowadzenia rozpoznania z kadłuba, gdzie był wolny od pocieszającego, wydelikacającego, sztucznego otoczenia. A przynajmniej tak twierdził. Toby podejrzewał, że ojciec po prostu lubi wydostać się z zamknięcia w Argo.

Niedaleko padło jabłko od jabłoni.

Posępne chmury, takie jak ta, pocętkowały przytłaczający blask Centrum Galaktyki.

Czarne znaki przestankowe na orgii gwiezdnego ognia. Killeen wytyczył taki kurs Argo, żeby zasłonić się tą chmurą jak tarczą przed zabójczym promieniowaniem. Argo sunęła powoli wzdłuż zawoalowanych, mętnych włókien, a Toby przyglądał się, jak twarz ojca ściąga się, marszczy w grymasie... i nagle przybiera wyraz zdumienia.

- Tam! - pokazał Killeen. - To się rusza.

Toby nacisnął kciukiem kontrolkę na kołnierzu. Komputer w hełmie wydłużył ostrość widzenia i przestawił się na podczerwień, co przesunęło pole widzenia w głąb chmury.

Coś wiło się na skraju cętkowanej mgły.

- Przejdź na duże powiększenie - powiedział Killeen zwięźle; zdumienie już minęło, mówił oficjalnym tonem.

Toby ustawił maksymalne powiększenie. Zakres: dwadzieścia trzy kilometry, jak poinformował wizjer.

Coś kurczyło się wężowato i rozkurczało... powoli, powoli. W lśniącej, nefrytowej skórze odbijał się blask gwiazd. Ospale rozpostarło wzdłuż ciała cienkie jak pajęczyna płachty.

- To coś żyje! - zawołał Toby.

Zielony wąż używał żagli, które na włóknistym żebrowaniu wyrastały mu z ciała.  Chwytał w nie bursztynowe światło gwiazd. Toby wiedział, że przy zerowym ciążeniu nawet słabe parcie światła potrafi nadać czemuś wymierny pęd. Skoro nic nie hamowało tego krętego stworzenia, będzie nabierało szybkości.

- Patrz - szeptał Killeen. - W tej chmurze jest coś jeszcze.

Łagodnie wijąca się bestia nie miała głowy, tylko długą czarną szczelinę na jednym końcu. Toby sądził, że to są usta, ponieważ szerokie, lśniące żagle popychały go tym rozciętym końcem do przodu. A żeglował w pościgu za niebieską kulą.  W milczeniu przyglądali się, jak zbliża się coraz bardziej... jak rozchyla się szczelinowaty pysk. Wystrzeliło z niego coś pomarańczowego i przylepiło się do niebieskiej kuli. Wciągnęło ją do środka. Szczelinowata gęba rozdziawiła się. Dwa kłapnięcia i kula zniknęła.

- Drapieżniki powiedział Killeen. - I ofiary.

- Drapież...? - powtórzył Toby zadziwiony. Jak coś może żyć w chmurze? W wolnej przestrzeni kosmicznej?

Ogorzała od światła gwiazd twarz Killeena rozjaśniła się w szerokim uśmiechu.

- W wolnej przestrzeni kosmicznej? Nic nie jest całkiem wolne, synu. W chmurach molekularnych są organiczne cząsteczki, czyż nie? Tak mówią te astrotypki.

- Te nazwy pamiętam. - Toby przypomniał sobie głos swojego aspekta nauczyciela, Isaaka, który uczył go różnych skomplikowanych rzeczy. - Tlen. Węgiel. Azot.  Killeen wykonał ręką zamaszysty gest.

- Dodaj całe to światło gwiazd, pogotuj parę miliardów lat. I już!

Toby zamrugał.

- W tej chmurze kryje się życie?

- Założyłbym się, że do polowania najlepiej nadaje się skraj chmury. Gdzieś głębiej, gdzie mogą się ukrywać, pewnie żyją jakieś stwory. Od czasu do czasu wyłażą na wierzch, żeby rozkoszować się światłem gwiazd. Wygrzewać się.  Toby z przekonaniem kiwnął głową.

- Ten wężowaty stwór wie o tym. Wyłazi poszukać sobie kolacji.

- Żaglowąż zjada niebieskie kule, ale czym one się żywią?

- Czymś mniejszym. Czymś, czego stąd nie możemy zobaczyć.

- Zgoda. - Killeen przymrużył oczy. - Musi istnieć jakieś stworzenie, które żyje samym światłem gwiazd i plączącymi się po okolicy cząsteczkami.

- Rośliny? Kosmiczne rośliny? - zastanawiał się Toby w zadziwieniu. - Założę

się, że

niektóre z nich moglibyśmy zjeść.

Killeen klepnął syna w plecy.

- Stałby się cud, gdybyśmy nie mogli. Wiemy, że chmury mają ten sam podstawowy skład chemiczny, jaki wszędzie generuje natura. Informowały nas o tym naukowe programy Argo, pamiętasz? Więc będziemy w stanie strawić część tego, co się tam ukrywa, to pewne.

Toby zamrugał oczami, przyglądając się, jak nefrytowy wąż jeszcze bardziej rozwija żagle. Czy ten stwór był zielony z tego samego powodu, co rośliny, żeby wsysać światło słoneczne we wszystkich kolorach poza zielonym? Teraz zaczął wykonywać powolny skręt, ukazując łukowate, czarne paski. Czy zobaczył ich statek? Może powinni go dopaść, spróbować, jak smakuje. Na samą myśl o tym zaburczało mu w brzuchu.  Ale to stworzenie miało też w sobie pewien majestat, piękno w lśniącej skórze i wdzięcznych ruchach. Niczym jakiś kolosalny pływak w czarnym stawie. Może powinni je zostawić w spokoju.

- Nigdy nie zobaczylibyśmy go z mostku. Instrumenty odfiltrowują to, co uznają za nieistotne. - Killeen znowu był rzeczowy, zdusił w sobie zdumienie. Taki był koszt bycia kapitanem.

Toby gapił się, wciąż zafascynowany żaglowężem. Wiedział, że to, co mówi ojciec, jest słuszne. Nikt by się nie domyślił, co oni tu widzieli. Ale Killeen wychodził na zewnątrz raz za razem. Borykał się z kapitańskimi problemami, zastanawiał się, martwił, spacerował po kadłubie, wypatrywał, nie wiedząc sam, czego szuka. A część załogi sądziła, że musiał zwariować.

Toby słuchał, jak ojciec rozkazuje skierować Argo w tą pełną cieni chmurę.  Zrozumienie docierało do załogi powoli. Przez com dolatywały do niego podniecone głosy, pełne nadziei i radości.

- Tato? - zapytał w końcu.

Killeen wyrzucał z siebie lawinę rozkazów. Załoga musi się przygotować do polowania, do poszukiwań, do pościgu za dziwną zwierzyną w mrocznych, próżniowych głębiach. Do robienia tego, czego nigdy wcześniej nie próbowali. Czego nigdy sobie nawet nie wyobrażali.

- Tak? - zapytał krótko Killeen, przerywając wydawanie rozkazów.

- Możemy zaszyć się w tej chmurze na trochę. Odpocząć. Rozeznać się we wszystkim.  Killeen wściekle potrząsnął głową.

- Nie. Uzupełnimy zapasy, to wszystko. Tam jest Prawdziwe Centrum. Popatrz na nie!  Jesteśmy już tak blisko.

Toby patrzył przed siebie, przebijał wzrokiem pylne bryły, które otoczyły kadłub Argo, jak tylko statek skierował się w głębiny olbrzymiej chmury. Przy maksymalnym powiększeniu udawało mu się dojrzeć środek Galaktyki. Rozżarzony do białości.  Piękny.

Niebezpieczny.

Zrozumiał teraz, że nic nie przekona ojca, żeby zboczył z drogi do tego celu.  Ani śmierć głodowa, ani śmiertelne ryzyko, ani brzemię minionego smutku.  Będą lecieli prosto do niszczycielskiego Centrum tego jaskrawego, wirującego chaosu.

W niemożliwą podróż. Będą czegoś szukali, nie mając pojęcia, co by to mogło być.

Killeen uśmiechał się szeroko.

- No, synu, po to się urodziliśmy. Polecimy naprzód. Do środka. Gdzieś tu znajduje się przeszłość naszej rodziny. Dowiemy się, co się stało, kim jesteśmy.

- Załodze nie podoba się taki sposób mówienia, tato.

Killeen zmarszczył brwi.

- Jak to?

- To przerażające miejsce.

- I co z tego? Jeszcze nie widzą jego chwały, nie przemyśleli sobie tego naprawdę.  Kiedy przyjdzie czas, pójdą za mną.

- Uciekamy, żeby ratować życie, tato.

- No więc? - Killeen roześmiał się; zawadiacki, ludzki grymas w zalewającym ich galaktycznym świetle. - Zawsze to robiliśmy.  Burza cząstek

Opancerzony kształt sunie niczym polujący szerszeń.

Tułów ma z wysokoudarowej, matowej ceramiki. Biała jak kość sieć imituje żebra.  Podczas wymieniania ładunków plazmatycznych balony-zasobniki rozdymają się jak płuca.

Powolne wdechy, trzepotliwe wydechy.

Wszystko to iluzja. Jego ciało jest skarbnicą minionych planów, wolną od ciężaru, nie pamiętającą o planetach. Ewolucja niezależna od substratu organicznego, metalicznego i plazmatycznego. Jego projekt odnosi się do chłodnych inżynierii zamkniętych w pokrój kryształu. Funkcje zbiegają się w formie. Rurowe pręty niewidzialnych napięć, przęsła niczym oświadczenia.

W innych miejscach sterczące z jego bezmiaru wieloboki wysadzane są szarymi uchwytami, wydrążonymi w plamistym srebrze łukami. Zwężające się linie zlewają się, łącząc ukośne osie. Żadne z tych geometrycznych rozwiązań nie byłoby możliwe pod dyktatem grawitacji.

Obraca się. Z powagą, ostrożnie. Ruch jest zbędnym luksusem, skoro tym, co się naprawdę przemieszcza, są dane.

Cenestezję ma słabo rozwiniętą. Żyje wśród zakodowanych wewnątrz wszechświatów. Sieci, logika, filtry. Pomykające to tu, to tam percepcje są motywami rzuconymi pomiędzy ruchome piaski gwiazd i życia.  Przez przestrzenie przepływają dane. Cyfrowe rzeki rozgałęziają się w rzeczułki w poszukiwaniu receptorów. Zająkliwe, zakodowane warstwami, równie nieskończone jak deszcz protonów.

Jak w gorączkowej potrzebie strumienie danych spadają na nieprzezroczyste, tytanowe powłoki. Ale ono nie wyczuwa rwącego nurtu cząstek, który daremnie smaga masywne tarcze: obracające się warstwy skorupowego cismetalicznego konglomeratu.  Masa jest brutalna. Za krystalicznymi murami nie ma niczego, co przypominałoby maszynę. Żadnego ruchu, żadnych ślizgających się, mechanicznych momentów obrotowych.

Tutaj sama istota jest statyczna, wieczna, jest punktem podparcia niezmiennych sił.

Myśl jest nieskończenie subtelna. Wewnętrzny umysł pomyka po maleńkich łodyżkach ciemnego diamentu uformowanych z jąder starodawnych supernowych. Kody pędzą w delikatnych rozpryskach spolaryzowanych jąder, tańcząc wieczyście w unoszących je polach. Elektrony wiją się i drgają, niosąc samoświecące pomysły.  Z daleka przypływają spektralne serpentyny czerwonego olbrzyma, mozolnie przekształcającego się w supernową. Plazma rzuca rubinowe snopy na powoli krążące płaszczyzny. Ten rozedrgany, dziki rumieniec wydobywa zarysy zerodowanych kraterów.

Dawno zapomniane losowe zderzenia. Szeregi dołków i zadrapań krzyżują się na masywnych powierzchniach bocznych. Zawierają dziwne historie, teraz już niemożliwe do odczytania.

Spiralny grzbiet ukoronowany jest śmiercią: antenami o odcieniu drażniącej żółci.

Potrafią przeciąć ten galaktyczny syk, przebić elektromagnetyczną igłą odległą o świetlne minuty ofiarę.

Chwilowo zajmuje się konwersacją. Jego wewnętrzne ja wolne są od absorbujących nakazów samozachowania. Ich zadaniem jest myśleć z wyprzedzeniem. W ich wnętrzu wirują dane.

Umysł klasy antologicznej rozmawia z innymi rozrzuconymi szeroko po płaszczyźnie galaktycznej - chociaż dla tej z wolna wirującej kostropatości podział na [ja, tu] i [inny, tam] jest umowny, jest brutalnym uproszczeniem.

Wykrystalizowuje coś w rodzaju sprzeczki. Ślizgające się perspektywy cyfrowych niuansów. Binarni przeciwnicy są tu iluzoryczni - ty/ja, wskazanie/kontra - ale jednak kształtują kwestie, podobnie jak rama zakreśla granice malowidła.  Ono zaczyna. Język przebija się przez burzliwe, leżące między nimi masy, przez błądzącą ulotną pogodę. Przecina. Penetruje.

Półrozumce nie powinny nas absorbować.

Muszą. Są nierozwiązaną kwestią.

Nazywasz je „naczelnymi”?

Z klasy marzących kręgowców.

Ja/ty uważam je za nieistotne.

Mimo to leżące u podstaw kwestie niepokoją.

Są niczym! To szczątki, drobiny.

Zbliżają się. Niewiele czasu pozostało, zanim

dotrą do Centrum.

My/wy wytępiliśmy ludzi prawie wszędzie.

Pozostały tylko niewielkie grupy. Nasze

przeciągające się rozważania, dobrze

udokumentowane w historii, wymagają

doprowadzenia tego prastarego obowiązku do

końca.

Ta polityka jest już e >/~*~\< stara. My/wy

powinniśmy poddać ją ponownej analizie.

Oni już niemal wymarli. Naciskajmy dalej.

Wydaje się, że trudno ich wytępić.

Uporczywie trwają. To sugeruje, że my/wy

powinniśmy rozważyć ponownie nasze/wasze

założenia.

To robactwo. Ewolucja na bazie węgla daje

niewielkie umiejętności. Wciąż

porozumiewają się ze sobą liniowo!

Są tacy, którzy powiedzieliby, że ewolucja

działa tak samo na was/nas jak na nich.

Nonsens. My/wy kierujemy naszymi

zmianami. Oni tego nie potrafią. Na tym

polega głębokie upośledzenie życia

chemicznego.

Kiedyś byli w stanie zmienić swój genotyp.

Wpisać zmiany we własny węglowy rodzaj.

Utracili to, kiedy my/wy umniejszyliśmy ich.

Teraz są tacy sami jak te nie myślące formy, te zwierzęta - kształtowane przez losowe siły.

Byli tu niegdyś ważnymi graczami. My/wy

powinniśmy zrozumieć, dlaczego są

zagrożeniem, zanim ich anulujemy.

Możliwe, że są siedliskiem informacji

szkodliwej dla nas/was - tak głoszą nasze

najbardziej stabilne zapisy.

Są chronione przed promienną burzą Zjadacza,

więc powinny zostać dobrze zachowane.

Z samej jej natury my/wy nie możemy

wiedzieć, czym jest ta ukryta informacja.

Dlaczego „z samej jej natury”?

Istnieje wiele teorii.

Dokładnie. Czy nie wydaje się osobliwe, że

coś w naszej/waszej naturze w jakiś sposób

uniemożliwia nam/wam poznanie tego, czego

nośnikami są ludzie? Że taka wiedza została

przed nami zablokowana? Osobliwy to aspekt

naszego głębokiego programowania.

To tylko przypuszczenie, że są nośnikami.

Takie prastare zapisy są podejrzane.

My/wy nie możemy ryzykować niewierzenia

w nie.

Dawno temu filozof [\~] udzielił odpowiedzi

na takie pytania. My/wy jesteśmy więźniami

naszej przestrzeni postrzegania. Zawsze

pozostaną sprawy, których my/wy nie zdołamy

poznać.

A jeżeli te sprawy wpływają na nas?

Niepokojące.

Niejasności życia leżą w naturze umysłów o

wysokiej inteligencji. Jednak by zmniejszyć

niepewność, my/wy powinniśmy wytępić

pozostałe grupy.

I utracić ich informację?

No dobrze, najpierw przeprowadzić ich

archiwizację. Zwrócę teraz uwagę na to

ostatnie wtargnięcie już zbliża się do

Prawdziwego Centrum.

Anulowanie ich może nieść ze sobą pewne

ryzyko.

Nons...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin