John Flanagan - Zwiadowca 02 - Płonący Most [rozdz 31-32].pdf
(
214 KB
)
Pobierz
John Flanagan - Zwiadowca 02 - Płonący Most [rozdz 31-32]
ROZDZIA
ł
31
31
Morgarath zatoczył koniem szeroki krąg. Horace wiedział, że przeciwnik lada chwila ruszy na
niego, wykorzystując impet szarży i ciężar swojego miecza, by próbować wysadzić go z siodła.
Kierując swego wierzchowca kolanami, ruszył w przeciwnym kierunku, zsuwając puklerz z
pleców, a następnie przekładając lewe ramię przez jego rzemienie. Spojrzał za siebie. Dojrzał
Morgaratha, który w odległości jakichś osiemdziesięciu metrów zawrócił właśnie i nabierał
rozpędu, rozpoczynając natarcie. Horace uderzył piętami w boki swojego konia.
Łomoczące kopyta obu wierzchowców to współgrały ze sobą, to znów rozbrzmiewały
odrębnym rytmem, by zaraz na nowo zlać się w jeden łoskot. Wiedząc, że jego przeciwnik
dysponuje przewagą zasięgu, Horace postanowił pozwolić zadać mu pierwsze uderzenie, a po-
tem spróbować kontrataku, gdy będzie go mijał. Teraz Morgarath był już całkiem blisko... i
nagle uniósł się w strzemionach, by zadać z góry druzgocący cios. Horace wzniósł tarczę nad
siebie.
Uderzenie było tak miażdżące, a jego siłę spotęgował jeszcze wzrost Morgaratha oraz koński
pęd, przy czym zbuntowany wielmoża z iście szatańską precyzją zgrał ze sobą te dwie siły.
Horace aż ugiął się pod mocą ciosu tak potężnego, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie musiał
znieść. Przyglądający się temu rycerze Duncana jęknęli głucho, widząc, że Horace omal nie
wypadł z siodła już podczas pierwszego starcia.
Nawet nie miał co marzyć o zadaniu przeciwuderzenia. Ledwo zdołał utrzymać się na końskim
grzbiecie, gdy jego wierzchowiec odskoczył na bok, unikając uderzenia tylnych kopyt konia
Morgaratha, wytresowanego do takich walk.
Lewe ramię Horace'a, na którym miał umocowaną tarczę, zdrętwiało całkowicie od
straszliwego ciosu. Potrząsał nim, odjeżdżając, i zataczał niewielkie kręgi, aby odzyskać czucie.
Dopiero po chwili poczuł tępy ból, który objął całą kończynę. Teraz dopiero ogarnął go
prawdziwy strach. Nie znał żadnego sposobu, by przeciwstawić się miażdżącym uderzeniom
miecza Morgaratha. Uzmysłowił sobie, że całe jego szkolenie, wszystkie ćwiczenia i praktyki
nie znaczą nic wobec wieloletniego doświadczenia Morgaratha.
Zawrócił i znów ruszył przed siebie. Za pierwszym spotkaniem starli się tarczą w tarczę. Teraz
przeciwnik skierował konia tak, by przejechać po jego prawej stronie, a więc następne
mordercze uderzenie będzie musiał sparować swym mieczem. Czuł suchość w ustach, gdy
galopował przed siebie i rozpaczliwie usiłował przypomnieć sobie wszystko, czego nauczył się
od Gilana.
Jednak Gilan nie przygotował go na atak o takiej sile. Horace zdawał sobie sprawę, że nie
wolno mu ryzykować, że tym razem lekki chwyt i napięcie mięśni dopiero w ostatniej chwili na
nic się nie przydadzą. Jego knykcie zbielały, gdy zacisnął dłoń na rękojeści, a potem nagle
Morgarath był już przy nim i potężny dwuręczny miecz spadał na jego głowę. Horace w samą
porę uniósł klingę swojego oręża i odbił cios.
Potężny trzask i zgrzyt stali o stal sprawiły, że przyglądający się znów wydali okrzyk. I znów
Horace zachwiał się w siodle. Tym razem zdrętwiało mu prawe ramię - od palców aż po łokieć.
Wiedział, że będzie musiał w jakiś sposób przełamać tę serię druzgocących ciosów. Nie miał
jednak pojęcia, jak tego dokonać.
Usłyszał, że łomot końskich kopyt zmienił swój rytm niedaleko za nim i obróciwszy się,
zrozumiał, że tym razem Morgarath nie odjechał na większą odległość, by nabrać impetu do
ROZDZIA
331
następnej szarży. Przeciwnie, niemal natychmiast przystąpił do kolejnego ataku, stawiając tym
razem nie na maksymalną siłę impetu, lecz na to, by nie dać przeciwnikowi ani chwili
wytchnienia. Dwuręczny miecz znów świsnął w powietrzu.
Horace ściągnął wodze, jego koń stanął dęba i obrócił się w miejscu na zadnich nogach.
Chłopak przyjął kolejne uderzenie Morgaratha znów na swoją tarczę. Tym razem nie było ono
równie silne, choć wystarczająco potężne. Chłopak w odpowiedzi zadał czarnemu władcy dwa
błyskawiczne ciosy. Krótszy, a więc i lżejszy miecz Horace'a był szybszy od dwuręcznego
miecza wroga. Lecz prawe ramię młodzieńca wciąż nie odzyskało pełnej sprawności, tak więc
uderzeniu brakowało prawdziwej siły. Morgarath bez trudu, niemal wzgardliwie odbił je swoją
tarczą, a potem wykonał następne cięcie, tym razem z góry, znów stając w strzemionach.
Jeszcze raz Horace przyjął je na puklerz. Stalowa blacha wygięła się niemal w pół od dwóch
poprzednich ciosów i Horace zdał sobie sprawę, że jeszcze trochę, a nie będzie już z niej
żadnego pożytku. Spiął konia ostrogami, by oddalić się od Morgaratha, z trudem odzyskując
równowagę.
Dyszał ciężko, pot zalewał mu twarz. Wiedział, że zgrzał się nie tylko z wysiłku, ale i ze
strachu. Potrząsnął desperacko głową, by strzepnąć krople potu zalewające mu oczy.
Morgarath znów nacierał. Horace w ostatniej chwili zmienił kierunek galopu, ściągając głowę
swego wierzchowca na lewo i przecinając drogę szarżującemu Morgarathowi, by uniknąć
kolejnego ciosu wielkiego miecza. Morgarath zorientował się jednak i uderzył w bok, trafiając
ostrzem swej klingi w jego tarczę.
Głownia ogromnego miecza wbiła się w stal i ugrzęzła. Korzystając z tego, Horace stanął w
strzemionach i ciął z góry. Czarna tarcza uniosła się o ułamek sekundy zbyt późno i cios
Horace'a odbił się od hełmu Morgaratha. Zdołał uderzyć naprawdę mocno i jego ramię odczuło
to dotkliwie, lecz tym razem miał przynajmniej tę satysfakcję, że dosięgną! przeciwnika. Ciął
znowu, podczas gdy Morgarath szarpał się wściekle, by uwolnić swój miecz.
To drugie uderzenie Morgarath zdążył już przyjąć na tarczę, ale było ono jeszcze silniejsze od
poprzedniego, toteż władca Deszczu i Nocy stęknął głucho i zachwiał się w siodle. Jego tarcza
opadła nieco.
W następnej chwili ostrze Horace'a dało nura w lukę, która otwarła się, odsłaniając tułów
przeciwnika. Chłopak pchnął Morgaratha w bok. Przez krótką chwilę obserwujący to starcie
widzowie poczuli ulotny przypływ nadziei. Jednak czarna zbroja wytrzymała. Zadane z
niekorzystnej pozycji pchnięcie okazało się zbyt słabe. Morgarath odczuł je jednak, pod wgiętą
blachą chrupnęło złamane żebro. Zaklął głośno z bólu i raz jeszcze szarpnął swym orężem.
Niestety! Dwuręczny miecz uwolnił się, a od potężnego szarpnięcia pękły skórzane paski
mocujące puklerz do ramienia Horace'a. Pogięta i przedziurawiona tarcza wyleciała w
powietrze. Horace znów zachwiał się niebezpiecznie w siodle, rozpaczliwie usiłując utrzymać
równowagę. Morgarath znajdował się zbyt blisko, by wykorzystać długą klingę, więc uderzył
głowicą rękojeści w szyszak chłopaka; widzowie jęknęli rozpaczliwie, widząc, jak Horace spada
z siodła.
Jego stopa ugrzęzła w strzemieniu i przerażony wierzchowiec, który uciekł galopem, wlókł go
za sobą przez dobrych dwadzieścia metrów. Zapewne jednak uratował mu w ten sposób życie,
bowiem wyniósł go spoza zasięgu morderczej klingi Morgaratha. Wreszcie Horace zdołał
uwolnić nogę i potoczył się w kłębach kurzu, wciąż ściskając w prawej dłoni rękojeść miecza.
Z trudem dźwignął się do pozycji stojącej, z oczami pełnymi potu i kurzu. Jak przez mgłę
dostrzegł wroga, który pędził na niego. Chwytając miecz obiema dłońmi zdołał odparować
kolejny cios, jednak był on tak silny, że rzucił Horace'a na kolana. W następnej chwili tylne
kopyto trafiło go w bok, więc znów runął jak długi na ziemię, podczas gdy Morgarath oddalił
się galopem.
Pośród widzów panowała pełna napięcia cisza. Na wargalach widowisko nie robiło większego
wrażenia, ale żołnierze króla przyglądali się tej nierównej walce z milczącą zgrozą. Wszyscy
wiedzieli, jaki będzie, jaki musi być jej koniec.
Powoli, z jękiem bólu, Horace dźwignął się na nogi. Morgarath zawrócił rumaka i ruszył do
następnej szarży. Horace patrzył na zbliżającego się czarnego rycerza, wiedząc, że to starcie
może skończyć się tylko w jeden sposób. Nagle, gdy biały wierzchowiec grzmiał już przed nim
kopytami, skręcając w jego prawą stronę, co miało pozwolić Morgarathowi na zadanie
ostatecznego uderzenia mieczem, w myślach chłopaka zrodził się desperacki pomysł. Horace
nie miał pojęcia, czy zbroja ochroni go, czy też zginie na miejscu. Tak, zapewne zginie. Ale -
zaśmiał się głucho sam do siebie - jeśli tego nie uczyni, zginie na pewno.
Zebrał się w sobie. Teraz koń Morgaratha był już o kilka metrów od niego, a jeździec uniósł
miecz. W tej samej chwili Horace rzucił się pod końskie kopyta.
Widzowie wydali głośny okrzyk; przez chwilę w tumanach kurzu nic nie było widać. Kopyto
uderzyło Horace'a w plecy, między łopatkami, a natychmiast potem zrobiło mu się ciemno
przed oczyma, gdy drugie trafiło w jego szyszak z taką siłą, że przytrzymujący go pasek pękł i
hełm spadł z głowy chłopaka. A potem Horace odczuł tyle uderzeń, że nie byłby w stanie ich
policzyć; istniał już tylko ból i kurz, i nade wszystko straszliwy hałas.
Nieprzygotowany na takie samobójcze posuniecie wierzchowiec desperacko próbował go
ominąć. Jego przednie nogi skrzyżowały się, koń potknął się, a potem runął na bok, upadając w
pył i przebierając na oślep kopytami, które wciąż trafiały leżącego chłopaka. Morgarath, który
w samą porę zdążył uwolnić stopy ze strzemion, przeleciał nad jego głową i także upadł. Miecz
wypadł mu z ręki.
Rżąc przeraźliwie, biały koń powstał z trudem. Kopnął jeszcze raz leżącą postać, która go
przewróciła, a potem odbiegł kłusem. Horace jęknął, próbując wstać. Dźwignął się na kolana;
do jego uszu jakby z oddali dotarły radosne okrzyki widzów.
Umilkły jednak wkrótce, bowiem nieruchoma w pierwszej chwili postać okryta czarną zbroją
również się poruszyła.
Morgarath był tylko nieco oszołomiony, nic więcej. Wziął głęboki oddech i wstał. Rozejrzał się,
dostrzegł swój miecz, który wbił się w ziemię i sięgnął po niego. Horace zmartwiał na widok
rosłego rycerza, który zmierzał teraz ku niemu, mając za plecami słońce stojące nisko na
południowym niebie. Dzierżył miecz obiema rękami. Horace, cały obolały, stał w miejscu,
czekając na nieprzyjaciela. Znów szczęknęła stal. Morgarath zadawał cios za ciosem, a rycerski
czeladnik bronił się rozpaczliwie. Jednak za każdym z tych druzgocących uderzeń tracił siły.
Zaczął się cofać, a Morgarath postępował za nim, wciąż atakując.
W końcu miecz Horace'a opadł, bo chłopak nie był już w stanie dłużej utrzymać go w górze, a
klinga Morgaratha świsnęła raz jeszcze, trafiając w jego głownię, która pękła na pół.
Mroczny władca cofnął się o krok z okrutnym uśmiechem na twarzy, podczas gdy Horace
spoglądał w otępieniu na kikut miecza, który dzierżył w dłoni.
-
Myślę, że zaraz będziemy kończyć - odezwał się Morgarath tym swoim pozbawionym wyrazu
głosem. Horace wciąż spoglądał na bezużyteczny miecz. Niemal odruchowo sięgnął lewą
dłonią po sztylet i wydobył go z pochwy. Morgarath spostrzegł to i zaśmiał się. - Myślę, że nie
na wiele to ci się przyda - zakpił. A potem z rozkoszą uniósł swój miecz, wziął rozmach do
ostatecznego już tym razem ciosu, który miał przerąbać ciało Horace'a aż po pas.
O ułamek sekundy wcześniej Gilan zorientował się, co nastąpi w następnej chwili.
-
O, Boże, on chce... -iw jego sercu wezbrała śmieszna nadzieja.
Ogromny miecz opadał w dół, rozcinając powietrze. A wówczas Horace, mobilizując resztę sił
do ostatniego zrywu, rzucił się naprzód i skrzyżował oba ostrza, podtrzymując sztyletem klingę
swego złamanego miecza.
Złączone głownie zablokowały potężny cios Morgaratha. Ponieważ Horace dzięki wypadowi
znalazł się bliżej czarnego rycerza, sparował uderzenie jego miecza tuż przy rękojeści. Dlatego
właśnie nie odczuł ciosu tak silnie, a klinga Morgaratha ugrzęzła na moment między dwiema
skrzyżowanymi ostrzami.
Kolana i tak ugięły się pod Horace'em, ale tylko nieznacznie; przez niedostrzegalnie krótką
chwilę stali piersią w pierś. Horace ujrzał z bliska wykrzywioną grymasem zaskoczenia i
wściekłości twarz szaleńca, który nie pojmował, co się stało. Potem zaś wściekłość ustąpiła
miejsca niebotycznemu zdumieniu, kiedy Morgarath poczuł potworny ból rozdzierający jego
ciało. Horace z całej siły pchnął go sztyletem; cienkie ostrze przeszło bez trudu między
kółkami kolczugi i wbiło się w serce czarnego władcy.
Pan Deszczu i Nocy drgnął konwulsyjnie, a potem postać rycerza nagle jakby zwiotczała i
Morgarath osunął się bezwładnie na ziemię.
Osłupiali widzowie spoglądali na tę scenę w milczeniu jeszcze przez kilka dłuższych chwil. A
potem rozległy się ogłuszające okrzyki triumfu.
ROZDZIA
ł
32
32
Na niedawnym polu bitwy panował zupełny chaos. Armia wargalów, pozbawiona w jednej
chwili kontroli oraz siły, jakie dawał jej umysł Morgaratha, kłębiła się bezładnie. Stwory po
prostu czekały, aż ktoś im wreszcie powie, co mają czynić dalej. Opuściła je wszelka napa-
stliwość, większość z nich po prostu rzuciła broń i zaczęła rozłazić się w różnych kierunkach.
Inni siedli na ziemi, mrucząc coś cicho do siebie. Bez Morgaratha groźni wargalowie nagle stali
się nieszkodliwi jak małe dzieci.
Ci, którzy przedzierali się ku Wąwozowi Trzech Kroków, zatrzymali się w miejscu, nie wydając
żadnych odgłosów. Czekali spokojnie i cierpliwie, aż przejście się zwolni i będą mogli udać się
w swe strony.
Duncan przyglądał się temu wszystkiemu, nie wierząc własnym oczom.
- Teraz przydałaby się cała armia psów pasterskich, żeby zagonić ich do zagrody - rzekł do
barona Aralda, na co doradca odpowiedział uśmiechem.
- Lepsze to od walki z nimi - stwierdził, z czym nie sposób było się nie zgodzić.
Nieco inaczej przedstawiała się sprawa z wyrzutkami stanowiącymi bezpośrednie otoczenie
Morgaratha. Niektórych schwytano, ale wielu innych zdołało uciec na Mokradła. Crowley,
dowódca Korpusu Zwiadowców, pomyślał nie bez goryczy, że czeka go, a jego ludzi także,
jeszcze wiele dni spędzonych w siodle. Będzie musiał do tego zadania wyznaczyć oddział
ROZDZIA
332
ekspedycyjny zwiadowców, zorganizować pościg za zbiegami i sprowadzić ich przed oblicze
królewskiej sprawiedliwości. Tak to już zawsze bywa - stwierdził w myśli. - Gdy wszyscy inni
wypoczywają i cieszą się zwycięstwem, zwiadowcy dalej muszą wykonywać czarną robotę.
Poranionego, potłuczonego i zakrwawionego Horace^ zaniesiono do namiotu samego króla.
Szaleńczy skok pod kopyta bojowego rumaka chłopak przypłacił licznymi obrażeniami. Miał
kilka złamanych żeber, a oprócz tego krwawił z ucha. Jednak jakimś cudem żadna z ran nie
była śmiertelna i osobisty uzdrowiciel króla, który natychmiast zbadał Horace'a, stwierdził z
całą pewnością, że chłopak wkrótce się z tego wyliże.
Sir Rodney zjawił się przy noszach, nim jeszcze zniesiono je z pola. Wąsy rycerza jeżyły się od
gniewu, gdy stanął nad swym uczniem.
- Cóżeś ty sobie myślał, do wszystkich diabłów? - zagrzmiał, a Horace nagle zapragnął zapaść
się pod ziemię. - Kto ci kazał wyzywać Morgaratha? Jesteś tylko uczniem, chłopcze, a do tego
piekielnie nieposłusznym!
W tej chwili Horace marzył tylko o jednym, mianowicie, by jego mistrz przestał już krzyczeć.
Niemal wolałby stanąć jeszcze raz twarzą w twarz z Morgarathem. Był na pół przytomny,
mdliło go i kręciło mu się w głowie, a czerwone od gniewu oblicze sir Rodneya rozmazywało
mu się przed oczyma. Słowa mistrza łomotały wewnątrz jego czaszki. Właściwie nie bardzo
nawet wiedział, za co spotyka go ta bura. Uroiło mu się, że nie dokończył dzieła, że Morgarath
żyje jeszcze, więc musi wstać i walczyć dalej.
Jednak gdy próbował unieść się na łokciu, gniew Rodneya ustąpił nagle, a na jego surowym
obliczu pojawił się wyraz zatroskania. Zdumiewająco delikatnym ruchem powstrzymał
chłopaka, który opadł znów na nosze. Ujął jego dłoń i uścisnął ją mocno.
- Leż, chłopcze - powiedział. - Na dziś już wystarczy. Dobrze się spisałeś.
***
Tymczasem Halt już przeciskał się pośród ogłupiałych wargalów. Schodzili mu potulnie z
drogi, nie stawiając najmniejszego oporu. On zaś rozpaczliwie szukał Willa.
Nigdzie jednak nie było ani śladu chłopca i królewny. Z szyderczych przechwałek Morgaratha
wywnioskował, że Will wciąż żyje, istniała więc także szansa, iż również Cassandra, jak
brzmiało prawdziwe imię Evanlyn, pozostała przy życiu. Morgarath nie rzekł o niej ani słowa, z
czego należało wnioskować, że nie znał prawdziwej tożsamości dziewczyny. Oczywiście,
właśnie po to przyjęła imię swej służącej, przez co czarny władca nigdy nie zorientował się, jak
ogromną przewagę mógłby zyskać nad Duncanem.
Halt właśnie przecisnął się przez kolejną hordę milczących i ogłupiałych wargalów, gdy
usłyszał dochodzący z boku cichy jęk. Stanął jak wryty.
Ujrzał umierającego Skandianina opartego o pień drzewa. Wojownik leżał na boku, z
wyprostowanymi przed siebie nogami i opuszczoną głową. Wielka plama krwi na jego kurcie
znaczyła miejsce śmiertelnej rany. Obok leżał ciężki miecz, którego nie zdołał już utrzymać w
ręce.
Dłoń nieszczęśnika drgnęła, próbując wyciągnąć się w stronę oręża, a w następnej chwili
umierający zwrócił ku Hakowi błagalne spojrzenie. Nordel, który słabł z minuty na minutę,
dopuścił, by rękojeść miecza wysunęła się z jego uchwytu. Teraz był już bardzo bliski śmierci i
wiedział o tym, a broń znalazła się poza jego zasięgiem. Halt uklęknął przy nim. Widział
wyraźnie, że ze strony tego człowieka nie zagraża mu żadne niebezpieczeństwo; nieszczęśnik
Plik z chomika:
edmund144
Inne pliki z tego folderu:
John Flanagan - Zwiadowca 02 - Płonący Most [rozdz 31-32].pdf
(214 KB)
John Flanagan - Zwiadowca 02 - Płonący Most [rozdz 27-30].pdf
(326 KB)
John Flanagan - Zwiadowca 02 - Płonący Most [rozdz 25-26].pdf
(247 KB)
John Flanagan - Zwiadowca 02 - Płonący Most [rozdz 23-24].pdf
(148 KB)
John Flanagan - Zwiadowca 02 - Płonący Most [rozdz 20-22].pdf
(267 KB)
Inne foldery tego chomika:
! Książki
!! Książki e book itd
!! Książki EPUB(1)
!Paczka 300 Ebook'ów
#Terry Pratchett
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin