Agatha Christie - Świadek Oskarżenia.pdf

(886 KB) Pobierz
Świadek oskarżenia
A GATHA C HRISTIE
Ś WIADEK OSKARŻENIA
P RZEŁOŻYŁA D OROTA M ALINOWSKA
T YTUŁ ORYGINAŁU .T HE H OUND OF D EATH
Ś WIADEK OSKARŻENIA
Pan Mayherne poprawił swoje pince–nez i odchrząknął sucho, w charakterystyczny dla
siebie sposób. Potem spojrzał na siedzącego naprzeciw mężczyznę oskarżonego o
morderstwo.
Pan Mayherne był nieduży, oszczędny w ruchach i starannie, żeby nie powiedzieć
wykwintnie, ubrany. W jego twarzy zwracały uwagę wyjątkowo bystre, świdrujące szare
oczy. Na pewno nie był głupcem. Prawdę mówiąc, miał wysoką pozycję wśród adwokatów.
Gdy zwracał się do klienta, jego głos brzmiał rzeczowo, chociaż dźwięczała w nim nuta
współczucia.
— Pragnę jeszcze raz podkreślić, że pańska sytuacja jest wyjątkowo trudna i dlatego
oczekuję od pana całkowitej szczerości.
Leonard Vole, który dotąd wpatrywał się oszołomiony w gładką powierzchnię ściany,
przeniósł spojrzenie na adwokata.
— Wiem — powiedział bezradnie. — Cały czas pan to powtarza. Ale do mnie jeszcze
chyba nie dotarło, że jestem oskarżony o morderstwo. Z premedytacją! O taką nikczemność!
Pan Mayherne, jako człowiek praktyczny, rzadko dawał się ponosić emocjom. Jeszcze raz
odchrząknął, zdjął pince–nez, starannie je wytarł, a następnie znowu umieścił na nosie.
— Tak, oczywiście — powiedział wreszcie. — Ale zrobimy co w naszej mocy, żeby pana
z tego wyciągnąć. Powiedzie nam się, z pewnością powiedzie. Muszę jednak poznać
wszystkie fakty, by przewidzieć, z jak poważnymi spotka się pan zarzutami. Wtedy ustalimy
linię obrony.
Młody człowiek wciąż spoglądał na niego tym samym, bezradnym wzrokiem. Zdaniem
pana Mayheme sprawa nie mogła zapowiadać się gorzej, wina oskarżonego była jak na dłoni.
Ale teraz, po raz pierwszy przeżył chwilę zwątpienia.
— Pan myśli, że jestem winny — powiedział cicho Leonard Vole. — Ale klnę się na
Boga, że to nieprawda. Wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie. Czuję się jak schwytany w
sieć — w którakolwiek stronę się zwrócę, omotuje mnie ona coraz bardziej. Ale ja tego nie
zrobiłem, panie Mayherne, naprawdę nie zrobiłem!
Człowiekowi, który znalazł się w takiej sytuacji, nie pozostawało nic innego, jak upierać
się przy swojej niewinności, o tym pan Mayherne dobrze wiedział. A Jednak słowa Leonarda
Vole’a zrobiły na nim wrażenie. Może mimo wszystko ten człowiek był niewinny.
— Ma pan rację, panie Vole — rzekł ponuro. — Sprawa wygląda bardzo niedobrze. Ale
przyjmuję pańskie zapewnienia. A teraz przejdźmy do faktów. Chcę, by opowiedział mi pan
własnymi słowami, jak poznał pan pannę Emily French.
— To stało się pewnego dnia na Oxford Street. Zobaczyłem starszą damę, która
przechodziła przez jezdnię. Niosła całą masę pakunków. Nagle upuściła je na samym środku
jezdni, pochyliła się, żeby wszystko pozbierać, ale ujrzała nadjeżdżający autobus i tylko
cudem zdążyła dotrzeć do chodnika. Zatrzymała się wyraźnie skonsternowana tym, co się jej
przed chwilą przydarzyło oraz okrzykami tłumu, który zdążył się wokół zebrać. Pozbierałem
paczki, wytarłem je, jak umiałem, z błota, poprawiłem sznurki i wszystko zwróciłem
właścicielce.
— W żaden sposób nie da się udowodnić, że uratował jej pan życie?
— Och nie, skądże. To była tylko drobna przysługa. Starsza dama gorąco mi podziękowała
i powiedziała coś na temat moich manier — że różnią się znacznie od obowiązujących
obecnie wśród młodej generacji, dokładnie jej słów nie pamiętam. Wtedy pożegnałem się i
odszedłem. Nawet mi przez myśl nie przeszło, że kiedykolwiek znowu ją spotkam. Ale —
życie pełne jest niespodzianek. Tego samego dnia poszedłem wieczorem na przyjęcie do
zaprzyjaźnionego domu. I ona też tam była. Poznała mnie od razu i poprosiła, by nas sobie
przedstawiono. Wtedy właśnie dowiedziałem się, że jest to panna Emily French z
Cricklewood. Trochę rozmawialiśmy. Podejrzewam, że w jej charakterze leżało spontaniczne
obdarzanie ludzi sympatią. Wyraźnie mnie polubiła tylko dlatego, że zachowałem się tak jak
zachowałby się każdy w podobnej sytuacji. Przy pożegnaniu ujęła mnie serdecznie za rękę i
poprosiła, bym ją odwiedził. Odpowiedziałem, że będzie mi bardzo miło, a ona od razu
wyznaczyła dzień tej wizyty. Prawdę mówiąc, nie miałem szczególnej ochoty na odwiedziny,
ale odmowa wydawała mi się grubiaństwem, więc umówiliśmy się na następną sobotę. Kiedy
już poszła, dowiedziałem się o niej od moich przyjaciół tego i owego — że jest bogata,
ekscentryczna i mieszka samotnie, tylko z jedną służącą i ma — ni mniej, ni więcej — aż
osiem kotów.
— Rozumiem — powiedział pan Mayheme. — Czy temat jej bogactwa wypłynął
przypadkowo?
— Jeśli myśli pan, że się wypytywałem… — zaczął gorączkowo Leonard Vole, ale
adwokat uspokoił go gestem dłoni.
— Muszę patrzeć na tę sprawę tak, jak będzie ona przedstawiana przez stronę przeciwną.
Przeciętny obserwator nie zauważyłby, że panna French jest bogata. Żyła skromnie, można by
rzec — biednie. Gdyby nie dowiedział się pan o jej majątku, najprawdopodobniej uznałby ją
pan za osobę ubogą. Kto właściwie powiedział panu, że jest inaczej?
— Mój przyjaciel, George Harvey, w którego domu odbywało się przyjęcie.
— Czy jest nadzieja, że będzie o tym pamiętał?
— Naprawdę trudno powiedzieć. Minęło już trochę czasu. —To prawda, panie Vole. Ale
oskarżyciel z pewnością spróbuje wykazać, że pańska sytuacja materialna nie była wówczas
kwitnąca. Czy mam rację? Leonard Vole poczerwieniał.
— Tak — wyszeptał. — W tamtym czasie prześladował mnie pech.
— No właśnie — zgodził się z nim pan Mayherne. — Będąc więc, jak już powiedziałem,
w kiepskim położeniu materialnym, spotyka pan bogatą staruszkę i stara się z nią
zaprzyjaźnić. Gdybyśmy mogli twierdzić, że nie zdawał pan sobie sprawy z jej zamożności i
że poszedł do niej z wizytą tylko z dobroci serca…
— Ależ tak właśnie było!
— Wierzę. Wcale tego nie kwestionuję. Tyle że staram się patrzeć na sprawę pod innym
kątem. Bardzo wiele zależy od pamięci pana przyjaciela Harveya — czy przypomni sobie
waszą rozmowę, czy też nie. I czy udałoby się mu delikatnie zasugerować, że taka rozmowa
odbyła się dopiero później?
Leonard Vole zastanawiał się nad tym dobrą chwilę. Wreszcie odezwał się w miarę
spokojnym tonem, chociaż był bardzo blady.
— Nie sądzę, aby ta linia obrony była skuteczna, panie Mayherne. Kilka z obecnych tam
osób słyszało naszą wymianę zdań i ktoś nawet rzucił uwagę, że zdobyłem serce bogatej
damy.
Adwokatowi udało się ukryć rozczarowanie i zbył tę uwagę machnięciem ręki.
— To pech — stwierdził. — Ale dziękuję, że nie ukrywa pan prawdy, panie Vole. To pan
musi mnie prowadzić. Pańska ocena tej sytuacji jest bardzo rozsądna. Upieranie się przy linii
obrony, którą podsunąłem, mogłoby okazać się wprost katastrofalne. Zostawmy ten punkt.
Poznał pan zatem pannę French, następnie odwiedził ją pan i znajomość rozwijała się.
Musimy wykazać klarowny powód wszystkiego, co się wydarzyło. Dlaczego właśnie pan,
młody trzydziestotrzyletni mężczyzna, przystojny, prowadzący ożywione życie towarzyskie,
uprawiający sporty, poświęcał tyle czasu starszej kobiecie, z którą właściwie niewiele miał
wspólnego? Leonard Vole zacisnął nerwowo dłonie. — Nie potrafię panu wyjaśnić, naprawdę
nie potrafię. Po pierwszej wizycie upierała się, bym odwiedził ją znowu, mówiła, że czuje się
samotna i nieszczęśliwa. Postawiła mnie w wyjątkowo trudnej sytuacji. Wyraźnie okazywała
mi sympatię, tak że czułem się bardzo niezręcznie. Proszę posłuchać, panie Mayherne, ja
mam dość słaby charakter, płynę z prądem zdarzeń. Należę do tych ludzi, co to nie potrafią
odmówić, jeśli się ich o coś prosi. I może mi pan wierzyć lub nie, ale po kilku wizytach
poczułem słabość do starszej pani. Moja matka umarła, kiedy byłem mały, wychowywała
mnie ciotka, ale i ona odeszła z tego świata, kiedy miałem piętnaście lat. Jeśli powiem panu,
że matkowanie i czułość, okazywane przez pannę French sprawiały mi przyjemność, pewnie
rozbawi to pana. Pan Mayherne jednak wcale nie wyglądał na rozbawionego. Zamiast tego
zdjął znowu swoje pince–nez i wytarł je, wzdychając głęboko, jak to miał w zwyczaju, kiedy
się nad czymś głęboko zastanawiał.
— Przyjmuję pańskie tłumaczenie, panie Vole — rzekł wreszcie. — Uważam, że jest
psychologicznie uzasadnione. Czy jednak ława przysięgłych zgodzi się ze mną, trudno
powiedzieć. Proszę, niech pan mówi dalej. Kiedy po raz pierwszy panna French poprosiła,
żeby zajął się pan jej finansami?
— Podczas mojej trzeciej, a może czwartej wizyty. Nie miała pojęcia o prowadzeniu
interesów i martwiła się, że nie najlepiej ulokowała kapitał.
Pan Mayherne spojrzał ostro na klienta.
— Niech pan uważa, panie Vole. Jej służąca, Janet Mackenzie, twierdzi, że pani
znakomicie radziła sobie w interesach i wspaniale pilnowała swoich spraw. Tego samego
zdania są bankierzy.
— Nic na to nie poradzę — odparł spokojnie Leonard Vole. —Mnie powiedziała coś
wręcz przeciwnego.
Pan Mayherne w milczeniu przyglądał się młodemu człowiekowi. Chociaż nie miał
zamiaru mówić tego na głos, jego wiara w niewinność Leonarda Vole’a umocniła się.
Wiedział coś niecoś o starszych paniach. Potrafił wyobrazić sobie pannę French zauroczoną
przystojnym młodym człowiekiem, szukającą pretekstu, by zatrzymać go przy sobie. Cóż
bardziej prawdopodobnego niż ignorancja w sprawach materialnych i naturalna wówczas
prośba o pomoc w prowadzeniu interesów. Była na tyle kobietą światową, by wiedzieć, że
każdemu mężczyźnie pochlebia takie uznanie jego wyższości. Leonard Vole złapał się na lep
tego pochlebstwa. Może nie miała też nic przeciw temu, by okazać młodemu człowiekowi, że
jest kobietą zamożną. Emily French była starszą damą o silnym charakterze, gotową zapłacić
nawet wysoką cenę za zaspokojenie własnych pragnień. Wszystko to przemknęło przez myśli
pana Mayheme’a, ale niczego nie dał po sobie poznać i zadał następne pytanie.
— Więc zajął się pan jej interesami zgodnie z tą prośbą?
— Tak.
— Panie Vole — powiedział adwokat. — Zadam teraz bardzo ważne pytanie, na które
musi mi pan szczerze odpowiedzieć. Zajmował się pan interesami starszej damy, która —
zgodnie z jej własnymi słowami — niewiele, jeśli w ogóle, znała się na interesach. Czy
kiedykolwiek użył pan jej zasobów, żeby poprawić swoją sytuację materialną? Czy
zaangażował pan te fundusze w transakcję, z której czerpałby pan pośrednio korzyści? —
Powstrzymał jeszcze Vole’a przed odpowiedzią. — Niech się pan dobrze zastanowi. Mamy
dwie drogi. Albo możemy oprzeć się na pańskiej uczciwości w prowadzeniu jej spraw
wykazując, że nieprawdopodobne jest, by popełnił pan morderstwo, skoro mógł pan dostać
się do jej pieniędzy w sposób znacznie prostszy. Jeśli jednak, mówiąc brutalnie, można panu
udowodnić jakiś szwindel, musimy trzymać się linii, że nie było motywu morderstwa,
ponieważ już za życia staruszka stanowiła dla pana źródło profitów. Myślę, że uzmysławia
pan sobie różnicę. A teraz, proszę się zastanowić nad odpowiedzią. Ale Leonard Vole nie
zamierzał się zastanawiać.
— Moje interesy z panną French były w stu procentach uczciwe. Starałem się pokierować
jej sprawami korzystnie. Każdy, kto wejrzy w prowadzone przeze mnie transakcje, będzie
musiał to przyznać.
— Dziękuję panu — powiedział pan Mayherne. — To duża ulga. Wierzę, że jest pan zbyt
inteligentny, by okłamywać mnie w tej kwestii. Proszę potraktować to jako komplement.
— Najsilniejszym argumentem przemawiającym na moją korzyść — powiedział z powagą
Vole — jest brak motywu. Zakładając, że podtrzymywałem znajomość z tą bogatą damą w
nadziei, że będę czerpał z tego profity finansowe — a to, jak przypuszczam, jest właściwym
tematem naszej rozmowy —jej śmierć zniszczyła przecież moje oczekiwania.
Prawnik popatrzył na niego kamiennym wzrokiem. Pogrążony w myślach, powtórzył swój
trik z pince–nez. Dopiero kiedy znalazły się one z powrotem na nosie, powiedział:
— Więc nie wiedział pan, panie Vole, że panna French zostawiła testament, w którym
figuruje pan jako jej główny spadkobierca.
— Co? — więzień zerwał się na równe nogi. Jego konsternacja wydawała się spontaniczna
i naturalna. — Mój Boże! Co też pan mówi? Zostawiła mi pieniądze?
Pan Mayherne powoli skinął głową. Vole opadł z powrotem na krzesło i ukrył twarz w
dłoniach.
— Mam uwierzyć, że nic pan nie wie o testamencie?
— Pierwszy raz o tym słyszę, naprawdę.
— A jednak służąca panny French, Janet Mackenzie, przysięga, że pan o tym wiedział.
Zgodnie z jej słowami panna French konsultowała się z panem w tej sprawie, wyjawiając
panu swoje zamierzenia.
— Janet kłamie. Nie, zbyt ostro się wyraziłem. Janet jest już w podeszłym wieku. Była
wierna swojej pani i nie lubiła mnie. Jest zazdrosna i podejrzliwa. Prawdopodobnie panna
French zwierzyła się ze swych zamiarów Janet, a ta albo nie zrozumiała do końca jej słów,
albo doszła do przekonania, że to ja nakłoniłem staruszkę do takiego kroku. Z pewnością
teraz szczerze wierzy, że panna French naprawdę coś takiego jej powiedziała.
— Nie sądzi pan, że mogłaby specjalnie kłamać w tej sprawie?
Leonard Vole spojrzał zaskoczony, wręcz zaszokowany.
— Nie, niemożliwe. Dlaczego miałaby tak postąpić?
— Nie wiem — powiedział w zamyśleniu pan Mayherne. — Ale najwyraźniej ma do pana
pretensje.
Młody człowiek jęknął zrozpaczony.
— Zdaje się, że zaczynam rozumieć — wyszeptał. — To przerażające. Namówiłem ją do
zmiany testamentu, tak właśnie powiedzą, namówiłem ją, żeby to mnie zapisała pieniądze, a
potem przyszedłem do niej w nocy, kiedy nikogo nie było, i… znaleźli ją martwą następnego
dnia. Boże, to okropne.
— Nie ma pan racji, mówiąc, że w domu nie było nikogo —powiedział prawnik. — Janet,
która miała tego wieczoru wychodne, rzeczywiście wyszła, ale około dziewiątej trzydzieści
wróciła po wykrój rękawa bluzki, który obiecała przyjaciółce. Dostała się do domu tylnymi
drzwiami, weszła na górę, zabrała wykrój i właśnie zamierzała wyjść, kiedy usłyszała głosy w
salonie. I chociaż nie potrafiła rozróżnić słów, przysięga, że panna French rozmawiała z
mężczyzną.
— O dziewiątej trzydzieści — powtórzył Leonard Vole. — O dziewiątej trzydzieści… —
Nagle zerwał się na równe nogi. — W takim razie jestem uratowany… uratowany.
— Co pan ma na myśli mówiąc „uratowany”? — zapytał zaskoczony pan Mayherne.
— O dziewiątej trzydzieści byłem już z powrotem w domu! Moja żona to potwierdzi.
Wyszedłem od panny French mniej więcej za pięć dziewiąta i zjawiłem się w domu
dwadzieścia po dziewiątej. Żona czekała na mnie. Och, dzięki Bogu, dzięki Bogu! I niech
będzie błogosławiony wykrój rękawa Janet Mackenzie!
Był tak uradowany, że wcale nie zwrócił uwagi na ponurą minę adwokata. Ale słowa tego
ostatniego szybko sprowadziły go na ziemię.
— Kto pana zdaniem zamordował pannę French?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin