Obcy Decydujące Starcie.doc

(1116 KB) Pobierz
H

 

H.R.Gigerowi

Mistrzowi aerografu subtelnego i złowieszczego.

Który odsłania nasze prawdziwe oblicza

I mówi więcej, niż chcielibyśmy wiedzieć.

A.D.F.

 

 

ALAN DEAN FOSTER

OBCY

DECYDUJĄCE STARCIE

Tłumaczył JAN KRAŚKO

Wydawnictwa ALFA WARSZAWA 1992

 

 

Tytuł oryginału

ALIENS

A novelization by Alan Dean Foster

Based on a sceenplay by James Cameron

Story by James Cameron

Charakters created by Dan O'Bannon and Ronald Shusett

Copyright ( 1986 by Twentieth Century-Fox Film Corporation

Published by arrangment with Warner Books, Inc.

First published by Warner Books, Inc.

 

Projekt typograficzny

Janusz Obłucki

 

Ilustracja na podstawie slajdu

Dostarczonego przez Warner Books, Inc.

 

Redaktor

Marek S. Nowowiejski

 

Redaktor techniczny

Ryszard Jankowski

 

 

For the Polish translation

Copyright ( 1992 Jan Kraśko

For the Polish edition

Copyright ( 1992 by Wydawnictwo "Alfa"

 

 

ISBN 83-7001-530-1

WYDAWNICTWO "ALFA" - WARSZAWA 1992

Wydanie pierwsze

Zakład Poligraficzny Wydawnictwa "Alfa"

Zam. 671/92

 

1.

Dwoje śniących.

Na pierwszy rzut oka kompletnie do siebie niepodobnych, ale w sumie nie istniała między nimi aż tak wielka różnica. Jeden był mniejszy, drugi większy. Jeden - osobnikiem rodzaju żeńskiego, drugi męskiego. Otwór gębowy pierwszego zawierał mieszaninę zębów ostrych i płaskich, co wskazywało jednoznacznie, że osobnik ów jest wszystkożerny, natomiast uzębienie drugiego było przystosowane wyłącznie do szarpania i rozdzierania zdobyczy. Oboje byli potomkami rasy krwiożerczych drapieżników. Osobnik pierwszy nauczył się ową genetycznie uwarunkowaną krwiożerczość w sobie tłumić. Ten drugi zaś nie - ostał się całkowicie dziki, jak jego przodkowie.

Istotniejsze różnice dało się zauważyć nie tyle w ich wyglądzie zewnętrznym, co w snach, jakie śnili. Osobnik pierwszy spał niespokojnie. Z głębin jego podświadomości wypełzały wspomnienia niewypowiedzianych koszmarów, które ostatnio przeżył, i zakłócały cykl zwykle spokojnego snu hibernacyjnego. Gdyby nie spoczywał w pojemniku krępującym jego ruchy i gdyby nie fakt, że w czasie hibernacji aktywność mięśni jest ograniczona do minimum, rzucałby się niebezpiecznie i przewracał z boku na bok. Dlatego owszem, rzucał się i przewracał, lecz... tylko w myślach.

I nie zdawał sobie z tego sprawy. Podczas snu  hibernacyjnego nie zdaje się sobie sprawy z niczego.

Niekiedy jednak ponure i ohydne wspomnienia z przeszłości wypływały na wierzch niczym ścieki kipiące pod ulicami miasta i na jakiś czas opanowywały jego świadomość. Wtedy w kapsule hibernacyjnej rozległ się cichy jęk, a serce zamkniętego w niej osobnika zaczynało bić szybciej. Komputer, który obserwował go niczym anioł stróż, odnotowywał podwyższoną aktywność organizmu w kapsule i natychmiast wkraczał do akcji, obniżając temperaturę w kapsule o stopień czy dwa, wprowadzając do organizmu śpiącego większą dawkę środków odurzających. Wtedy jęk ustawał. Śniący uspokajał się, opadał na poduszki. Zmory powrócą, ale dopiero za jakiś czas.

Drugi osobnik, ten mniejszy, spoczywający tuż obok reagował na owe sporadyczne ataki nerwowymi drgawkami, jak gdyby wyczuwając stresy gnębiące towarzysza podróży. Później też się uspokajał i śnił o maleńkich ciepłych ciałkach, o strumieniach gorącej krwi, o kojącym wpływie przebywania między przedstawicielami własnego gatunku, o tym, że kiedyś jego sny się na pewno spełnią. Bo dzięki jakiemuś szóstemu zmysłowi wiedział, że albo wyjdą z kapsuły razem, albo nie wyjdą z niej nigdy.

Ta ostatnia możliwość bynajmniej nie zakłócała mu odpoczynku. Mniejszy osobnik był o wiele cierpliwszy niż jego towarzysz i bardziej realistycznie oceniał swoją pozycję w kosmosie. Zadowalał się więc snem i oczekiwaniem, wiedząc, że jeśli w ogóle odzyska świadomość, znów będzie mógł polować i zabijać. Tymczasem zaś odpoczywał.

Czas mija. Groza - nie.

 

W nieskończoności, którą zwą kosmosem, słońca są ledwie ziarenkami piasku, a biały karzeł to twór godny tylko pobieżnej uwagi. Niewielki statek kosmiczny, jak na przykład prom ratunkowy z Nostromo, jest niemal zbyt mały, by istnieć w takiej pustce. Dryfował przez bezkresne otchłanie niczym elektron uwolniony ze swej atomowej orbity.

Jednak nawet uwolniony elektron może zwrócić na siebie uwagę pod warunkiem, że natknie się na niego ktoś dysponujący odpowiednimi detektorami. I zdarzyło się tak, że prom ratunkowy zdryfował w pobliże znajomej gwiazdy. Ale zauważono go tylko i wyłącznie dzięki łutowi szczęścia. Przelatywał bowiem niedaleko innego statku; w przestrzeni kosmicznej "niedaleko" to każda odległość mniejsza niż rok świetlny. Przelatywał więc w pobliżu innego statku i znalazł się na granicy zasięgu jego skanerów, na samym progu rozdzielczości pokładowych monitorów.

Niektórzy sugerowali, żeby ową maleńką, pulsującą na ekranach kropeczkę zlekceważyć. Jest za mała jak na statek kosmiczny, utrzymywali, i w ogóle nie powinno jej tam być. No i statki kosmiczne odpowiadają na zapytania, a obiekt milczał jak zaklęty. Najpewniej w grę wchodził jakiś zbłąkany asteroid, odprysk żelazoniklowy, który wybrał się na krajoznawczą przejażdżkę po wszechświecie. Bowiem gdyby to był statek, na pewno robiłby przynajmniej jedno: nadawał ciągły sygnał ostrzegawczy, i nadawałby go do wszystkich i do wszystkiego, co znalazłoby się w zasięgu jego radiostacji.

Ale nasz kapitan był człowiekiem ciekawskim. Niewielka odchyłka kursu da im szansę zbadania milczącego wędrowca, a sprytnie zakamuflowany wpis w księgi rozliczeniowe statku na pewno umotywuje dodatkowe koszta, o które spyta armator. Gdy zbliżyli się do tajemniczego obiektu, osąd i decyzja kapitana znalazły pełne potwierdzenie: oto mieli przed sobą prom ratowniczy z jakiegoś statku.

Prom wciąż nie dawał znaku życia, nie odpowiadał na grzeczne zapytania; nawet światła pozycyjne miał wygaszone. Ale nie, nie był całkowicie martwą skorupą. Niczym organizm narażony na przenikliwe zimno wykorzystywał resztki energii, by chronić w swym wnętrzu coś niezmiernie drogocennego.

Kapitan wybrał trzech ludzi, którzy mieli wejść na pokład zbłąkanego wędrowca. Łagodnie, jak orzeł muskający w locie zgubione piórko, większy statek przybił do burty Narcissusa. Metal dotknął metalu. Uruchomiono wieloszczękowe chwytaki. Odgłosy manewru cumowania niosły się echem we wnętrzu obu statków.

Nałożywszy ciężkie skafandry ciśnieniowe, trzech zwiadowców weszło do śluzy. Mieli z sobą przenośne reflektory oraz niezbędny sprzęt. Ponieważ tlen jest zbyt cenny, by oddawać go próżni, cierpliwie czekali, aż wchłoną go urządzenia klimatyzacyjne statku. Później rozsunęli zewnętrzne drzwi.

Pierwsze wrażenia, jakie odnieśli patrząc na prom z bliska, przyniosły rozczarowanie: przez iluminator w luku wejściowym nie dostrzegli żadnych świateł, nie zauważyli też najmniejszych oznak życia. Manipulowali chwilę przyciskami na burcie promu, ale luk ani drgnął - zaklinowano go na dobre od wewnątrz. Sprawdziwszy, że w kabinie nie ma powietrza, uruchomili automatyczny spawacz. W ciemności rozbłysły dwie jaskrawe smugi płomienia, uderzyły w metal z obu stron luku i obrysowawszy go spotykały się na dole bariery. Dwóch zwiadowców przytrzymało trzeciego, który kopnął nogą w metalową płytkę i odrzucił ją na bok. Droga na pokład stała otworem.

We wnętrzu promu było ciemno i cicho jak w grobie. Na podłodze wił się kawałek liny cumowniczej. Jej urwany i nadpalony koniec spoczywał tuż przy luku. Nieco dalej, obok kabiny sterowniczej, dostrzegli nikłe światło. Ruszyli w tamtą stronę.

W głębi, spod kopuły pojemnika hibernacyjnego, biła mglistoczerwona poświata. Pojemnik hibernacyjny... Dobrze znali ten kształt. Nim podeszli bliżej, wymienili między sobą szybkie spojrzenia. Dwóch z nich pochyliło się nad grubym szkłem przezroczystego sarkofagu. Trzeci został z tyłu. Studiował wskaźniki i głośno mamrotał:

- Ciśnienie wewnętrzne w normie. Zakładając, że kadłub i oprzyrządowanie są nienaruszone... Na pierwszy rzut oka wszystko działa. Aparatura jest po prostu wyłączona. Ktoś chciał zaoszczędzić jak najwięcej energii... Ciśnienie w kapsule hibernacyjnej stabilne. Prąd wciąż płynie, ale głowę daję, że akumulatory niedługo by zdechły. Spójrzcie tylko na wskaźniki. Ledwo się tlą. Widzieliście kiedy hibernator tego typu?

- Pochodzi z końca lat dwudziestych... - Zwiadowca oparł się o szkło kapsuły i wymamrotał do wewnętrznego mikrofonu: - Niezłą kobitkę tu mamy...

- Niezłą kobitkę, cholera... - burknął jego towarzysz, chyba nieco rozczarowany. - Wszystkie diody świecą na zielono, a to znaczy, że ona żyje, nie? Premię za odzyskanie utraconego mienia szlag trafił.

Nagle jeden ze zwiadowców, wyraźnie zdziwiony, uniósł rękę.

- Hej! Coś tam koło niej leży! To nie człowiek. I chyba też żyje. Nie widzę za dobrze, jest częściowo przykryte włosami kobiety... Jakieś takie rudawe...

- Rudawe? - Dowódca patrolu rozepchnął podwładnych i przytknął osłonę hełmu do przezroczystego sarkofagu. - Nie wiem, co to jest, ale ma pazury... - zauważył.

Zwiadowca trącił kolegę łokciem.

- Ty, a może to jakaś obca forma życia, co? Takie coś warte jest kilku dolców jak nic...

W tym właśnie momencie Ripley zdecydowała się poruszyć. Leciutko, leciuteńko. Kosmyk włosów opadł na poduszkę i odsłonił stworzenie, które spało wtulone w zagłębienie jej ramienia.

Dowódca wyprostował się i, zniesmaczony, pokręcił głową.

Mamy niefart, chłopcy - oświadczył. - To tylko kot.

 

Musiała walczyć, żeby cokolwiek usłyszeć. Zobaczyć coś? Wykluczone. Jej gardło - wypalone do sucha, zalatujące lekkim żywicznym posmaczkiem - zastygło niczym żyła antracytu biegnąca w bryle lekkiego pumeksu, jakim była czaszka. Język? Błąkał się bez celu po zapomnianych zakamarkach ust. Rozchyliła wargi i wypchnęła powietrze z płuc. Od dawna nie używane miechy aż jęknęły z bolesnego wysiłku. Rezultatem żmudnej i męczącej współpracy między wargami, podniebieniem, językiem i płucami było króciutkie acz triumfalne słowo:

- Pić...

Między wargami poczuła coś gładkiego i chłodnego. Wilgoć. Rozkoszny szok, szok niemal druzgocący. Ale pamięć sprawiła, że w pierwszym odruchu Ripley chciała wypluć rurkę z wodą. Tam, wtedy, tego rodzaju penetracja była wstępem do jedynego w swoim rodzaju, do iście unikalnego rodzaju śmierci. Ale tym razem z rurki popłynęła tylko woda. Chłodnemu strumyczkowi towarzyszył cichy, spokojny głos.

- Proszę pić powoli, nie łapczywie - radził.

Posłuchała, chociaż część mózgu nakazywała jej ssać ożywczy płyn tak szybko, jak tylko się da. Dziwne, ale nie była chyba całkowicie odwodniona. Nie, czuła tylko straszliwe pragnienie.

- Dobre... - szepnęła chrapliwie. - Macie coś treściwszego?

- Za wcześnie - odparł głos.

- Akurat. Może jakiś sok owocowy?

- Kwas cytrynowy spaliłby wnętrzności. - Głos zawahał się lekko, jakby coś rozważając. - Proszę spróbować tego.

Lśniąca metalowa rurka znów wsunęła się ostrożnie między jej wargi. Ripley zaczęła ssać. Robiła to z wielką przyjemnością. Przełyk zalały kaskady zimnej, osłodzonej herbaty, gasząc pragnienie i zaspokajając pierwszy głód. Zasygnalizowała, kiedy miała dość, i rurkę wyciągnięto. Jej uszy zaatakował nowy dźwięk: świergot egzotycznych ptaków.

Mogła więc już słyszeć, odzyskała też smak. Nadszedł czas, by wypróbować zmysł wzroku. Otworzyła oczy i ujrzała... podzwrotnikowy, tropikalny las. Drzewa strzelały w niebo gęstymi zielonymi koronami. Z gałęzi na gałąź przemykały w locie jakieś skrzydlate, jasne i opalizujące stworzenia. Ptaki szybujące i nurkujące w pogoni za owadami ciągnęły za sobą długie pierzaste ogony, które wyglądały jak smugi kondensacyjne za śmigającymi odrzutowcami. Z kryjówki wśród pnączy figowca zerkał na nią ciekawski kwezal.

Wszędzie kwitły rozbuchane pęki storczyków, a po liściach i leżących na ziemi gałęziach biegały rozgorączkowane żuki, podobne wędrującym klejnocikom. Nagle z gąszczu wychynęło jakieś królikopodobne zwierzę. Wychynęło, spostrzegło Ripley i natychmiast skoczyło z powrotem w wybujałe poszycie. Po lewej stronie, na konarze drzewa żelaznego huśtała się małpka, mrucząc pieszczotliwie do swego dziecka.

Ripley nie wytrzymała nadmiaru bodźców wzrokowych i słuchowych. Zamknęła oczy i odcięła się od rozedrganej i rozkrzyczanej obfitości życia.

Później (po półgodzinie? następnego dnia?) w skarpie splątanych korzeni wielkiego drzewa ukazała się wąska szczelina. Szczelina rozszerzyła się, zacierając korpus podskakującej małpy, i wyszła z niej kobieta. Kobieta zamknęła za sobą bezkrwawą ranę w drzewie i w zwierzęciu, dotknęła ukrytego na ścianie przełącznika i tropikalny las... zniknął.

Fantastyczny, łudząco realistyczny hologram - solido. Teraz, kiedy zgasł, Ripley ujrzała skomplikowaną aparaturę medyczną, ukrytą dotychczas za murem sztucznej dżungli. Po lewej stronie, tuż obok, zobaczyła autodoka, który tak rozważnie i tak skwapliwie reagował na jej prośby o pierwszy łyk wody, który podał jej później zimną herbatę. Nieustannie czuwająca maszyneria wisiała nieruchomo na ścianie, wiedząc o wszystkim, co dzieje się w jej ciele, gotowa natychmiast zaaplikować odpowiednie lekarstwo, dostarczyć pożywienie i picie lub w razie potrzeby wezwać na pomoc człowieka.

Nowo przybyła uśmiechnęła się do pacjentki i pilotem przymocowanym do kieszeni na piersi uruchomiła dźwignię, która uniosła oparcie łóżka. Jaskrawa naszywka na śnieżnobiałym kitlu oznaczała, że kobieta jest pielęgniarką, starszym technikiem medycznym. Ripley obrzuciła ją znużonym wzrokiem. Nie umiała powiedzieć, czy uśmiech kobiety jest szczery, czy tylko rutynowo-zawodowy. Ale głoś tamtej był miły, przekonywająco miły, niemal matczyny.

- Środki uspokajające przestają działać - stwierdziła uprzejmie. - Chyba już ich pani nie potrzebuje. Czy pani mnie rozumie?

Ripley skinęła głową.

Kobieta oceniła wygląd pacjentki i podjęła decyzję.

- Spróbujmy czegoś innego. Dlaczego na przykład nie otworzymy tu okna?

- Pojęcia nie mam. A pani wie?

Jej uśmiech lekko przygasł, ale natychmiast wrócił. A więc to tytko wyćwiczony uśmiech zawodowy, do szczerości mu daleko, myślała Ripley. Ale niby dlaczego miałaby uśmiechać się szczerze i od serca? Ja nie znam jej, ona nie zna mnie. A co tam...

Kobieta obróciła łóżko, ustawiając je nogami do przeciwległej ściany.

- Proszę uważać na oczy.

Oto alternatywa z rodzaju non sequitur... dumała Ripley. Mimo to zmrużyła oczy w oczekiwaniu jaskrawego blasku, który, jak wskazywały słowa tamtej, miał ją za chwilę oślepić.

Cichutko zamruczał silnik i ścienne płyty wpełzły w sufit. Pokój zalało ostre, nader przykre światło. Choć przefiltrowane i sztucznie złagodzone, było szokiem dla wyczerpanego organizmu Ripley.

Za oknem ciągnęło się pasmo kosmicznej pustki. Niżej zaś leżało... wszystko. Po lewej stronie w aksamitną czerń nieba strzelała otwarta pętla habitatów stacji Gateway; sześcienne boki zmodularyzowanych obiektów wyglądały jak dziecięce klocki nanizane na sznurek. W dole widać było górne fragmenty dwóch anten telekomunikacyjnych. Ale nad całą scenerią dominował jasny łuk Ziemi. Afryka była brązowawym, pokrytym białymi smugami trójkątem, żeglującym po błękitnym oceanie, a Saharę koronowała szafirowa tiara Morza Śródziemnego.

Ripley już to wszystko widziała, najpierw w szkole, później stąd, z góry. Dlatego nie była widokiem w jakiś szczególny sposób podekscytowana, nie. Po prostu cieszyła się, że Ziemia w ogóle tam jeszcze jest. Bo wspomnienia ostatnich wydarzeń sugerowały, że mogło być inaczej, że niedawno przeżyty koszmar to rzeczywistość, a ta łagodna, zapraszająca półkula to tylko urągająca rzeczywistości złuda. Ale nie, widok był znajomy i pocieszający, dodawał otuchy jak stary miś z mocno już wytartego pluszu. Tło owej kosmicznej scenografii uzupełniał blady sierp księżyca snującego się po niebie niczym wędrująca kropka od wykrzyknika. Wszystko zaś otulał nieprzenikniony, bezpieczny i ciepły koc systemu planetarnego.

- I jak się dzisiaj mamy?

Ripley zdała sobie sprawę, że kobieta mówi raczej do niej niż pod jej adresem.

- Okropnie.

Kiedyś ktoś jej powiedział, że ma ładny i jedyny w swoim rodzaju głos. Musi go chyba w końcu odzyskać... Ale tymczasem ani jedna część jej ciała nie funkcjonowała z optymalną wydajnością. Ripley powątpiewała, czy w ogóle kiedyś to nastąpi, gdyż stała się kimś zupełnie innym. Bo tamta Ripley wyruszyła w rutynową podróż transportowcem, który już nie istniał, który po prostu zniknął. Wróciła Ripley inna, Ripley odmieniona, i leżała teraz pod szpitalnym prześcieradłem, spoglądając na pielęgniarkę.

- Tylko okropnie? - spytała tamta.

Nie tak łatwo ją zniechęcić, zastanowiła się Ripley. Rzecz godna podziwu...

- Zatem mamy się o wiele lepiej niż wczoraj - mówiła dalej pielęgniarka. - Powiedziałabym, że między "okropnie" a "koszmarnie" istnieje wprost gigantyczna różnica.

Ripley zacisnęła powieki i wolno je rozwarła. Ziemia wciąż tkwiła na swoim miejscu. Czas, który przedtem obchodził ją tyle co nic, zyskał nagle na wartości.

- Od jak dawna tu jestem? - spytała.

Wciąż ten sam uśmiech.

- Ledwie od kilku dni.

- Czuję się tak, jakbym leżała tu całe wieki.

Pielęgniarka odwróciła głowę i Ripley nie wiedziała, jaką reakcję wywołała tą uwagą. Jej rozmówczyni była znudzona? Może zaniepokojona...?

- Ma pani dość siły, żeby przyjąć gościa?

- A mogłabym go nie przyjąć?

- Oczywiście. Jest pani pacjentką. Decyzje lekarzy i pani życzenia są dla nas święte. Chce pani zostać sama, zostaje pani sama.

Ripley wzruszyła ramionami, lekko zdziwiona, ze mięśnie w ogóle zareagowały.

- Mam już dość samotności. A co tam. Kto to taki? Pielęgniarka podeszła do drzwi i znów się uśmiechnęła.

- Właściwie to jest ich dwóch.

Do pokoju wszedł jakiś mężczyzna. Niósł coś grubego, rudawopomarańczowego i wybitnie znudzonego. Mężczyzny Ripley nie znała, lecz doskonale wiedziała, co niesie.

- Jones! - wykrzyknęła i bez niczyjej pomocy usiadła na łóżku.

Mężczyzna podał jej kocura, a zrobił to z wyraźną ulgą i wdzięcznością.

Ripley tuliła do siebie Jonesa i szeptała:

- Chodź do mnie, chodź, ty moje brzydactwo, ty włochata beczko tłuszczu, ty...

Kot wytrzymywał ów żenujący i typowo ludzki wybuch namiętności z całą cierpliwością i godnością, jaką odziedziczył po przodkach. Koty zawsze tolerowały człowieka i jego postępowanie było najlepszym tego dowodem. Jakiś pozaziemski obserwator nie miałby absolutnie żadnych wątpliwości, które z dwojga stworzeń na szpitalnym łóżku obdarzone jest wyższą inteligencją.

Mężczyzna, który przyniósł dobre, rudawopomaranczowe nowiny, przystawił do łóżka krzesło i cierpliwie czekał, aż Ripley raczy zauważyć jego obecność. Miał koło trzydziestki, był w miarę przystojny i nosił nie rzucający się w oczy garnitur. Uśmiechał się jak pielęgniarka, uśmiechem ani mniej, ani bardziej sztucznym, choć na pewno ćwiczył go znacznie dłużej. Ripley skinęła mu w końcu głową, ale nadal rozmawiała tylko z kotem. Mężczyzna doszedł najwyraźniej do wniosku, że jeśli nie zrobi pierwszego kroku, będzie traktowany jak najzwyklejszy goniec.

- Ładny pokój - zauważył nieszczerze i przysunął bliżej krzesło.

Ripley stwierdziła, że facet wygląda jak wiejski ćwok, z tym, że wiejskie ćwoki mówią zupełnie inaczej.

- Nazywam się Burke. Carter Burke. Jestem pracownikiem Towarzystwa, ale nie, nie tego Towarzystwa. Porządny ze mnie facet, proszę mi wierzyć. Cieszę się, że dochodzi pani do siebie. - Przynajmniej ostatnia kwestia zabrzmiała tak, jakby wypowiedział ją od serca.

Ripley wciąż głaskała Jonesa, który mruczał z ukontentowaniem i obsypywał sterylną pościel kocią sierścią.

- A kto mówi, że dochodzę do siebie?

- Pani lekarze i aparatura medyczna - odparł. - Powiedzieli mi, że słabość i uczucie zagubienia czy też dezorientacji wkrótce miną, chociaż według mnie wcale nie wygląda pani na osobę zdezorientowaną. Twierdzą, że to skutki uboczne wyjątkowo długotrwałej hibernacji czy coś w tym rodzaju. W szkole nie przepadałem za biologią. Wolałem raczej matematykę, liczby, figury... Na przykład pani zachowała figurę wprost idealną mimo ciężkich przeżyć.

- Mam nadzieję, że wyglądam lepiej, niż się czuję, bo czuję się jak egipska mumia. Wspomniał pan, że to "skutki wyjątkowo długotrwałej hibernacji". Właśnie, jak długo tam byłam? - Kiwnęła głową w stronę obserwującej ich pielęgniarki. - Nie chcą mi tu nic powiedzieć.

Burke przybrał łagodny, iście ojcowski ton głosu.

- Chyba nie powinna się pani tym zamartwiać, przynajmniej nie w tej chwili...

Jej ręka wystrzeliła spod prześcieradła i chwyciła. Burka za ramię. Szybkość, z jaką Ripley zareagowała, siła jej uchwytu najwyraźniej go zaskoczyły.

- Nie. Odzyskałam pełną świadomość i nie musicie się już ze mną cackać. Jak długo, Burke?

Zerknął na pielęgniarkę. Tamta wzruszyła ramionami i obróciła głowę, żeby zająć się jakąś straszliwie pogmatwaną plątaniną rurek i fosforyzujących kabli. Gdy znów spojrzał na kobietę siedzącą na łóżku, stwierdził, że nie może oderwać wzroku od jej przenikliwych oczu.

- No dobrze. To wprawdzie nie mój obowiązek, ale coś mi mówi, że ma pani dość siły, by to znieść. Pięćdziesiąt siedem lat.

Pięćdziesiąt siedem lat! Słowa uderzyły ją jak ciężki młot, jak pięćdziesiąt siedem ciężkich kowalskich młotów. Czuła się bardziej zdruzgotana niż w momencie przebudzenia, bardziej oszołomiona niż w chwili, gdy po raz pierwszy ujrzała Ziemię. Zbladła i naraz jakby powietrze z niej uszło, jakby straciła wszystkie siły - opadła bezwładnie na poduszkę. Sztuczna grawitacja, równa grawitacji ziemskiej, jakby nagle wzrosła, wzrosła co najmniej trzykrotnie, i wgniatała ją teraz w łóżko. Wypełniony powietrzem materac, na którym leżała, napęczniał i unosił się wokół niej jak rozdęty balon, grożąc uduszeniem i stłamszeniem.

Pielęgniarka spojrzała na czujniki, ale żaden z nich nie zareagował.

Pięćdziesiąt siedem lat. Przespała, prześniła ponad pół wieku! Zostawiła na Ziemi przyjaciół, którzy zestarzeli się i umarli, rodzinę, która dojrzała i odeszła, świat, który przeszedł zapewne taką metamorfozę, że Bóg jeden wie, jak teraz wygląda. Do władzy dochodziły nowe rządy, rządy upadały. Na rynku królowały nowe wynalazki, które się szybko starzały i odchodziły w niepamięć. Nikt nie przeżył w hibernatorze dłużej niż sześćdziesiąt pięć lat. Sześćdziesiąt pięć lat to nieprzekraczalna granica. Później ciało ludzkie zawodzi i przestaje reagować na wysiłki aparatury podtrzymującej funkcje organizmu. A więc niewiele brakowało. Otarła się o granice fizjologicznych możliwości człowieka, a wszystko tylko dlatego, by stwierdzić, że tak naprawdę to przeżyła już swoje życie.

- Pięćdziesiąt siedem lat!

- Dryfowała pani przez systemy zewnętrzne - tłumaczył Burke. - Automatyczny nadajnik wysyłający sygnały pozycyjne i ostrzegawcze zawiódł. Miała pani wprost niesamowite szczęście. Załoga jednego z naszych dalekobieżnych statków przechwyciła prom, gdy... - Urwał, bo...

Bo nagle Ripley zbladła jeszcze bardziej, bo nagle wytrzeszczyła oczy.

- Czy... Czy dobrze się pani czuje?

Odkaszlnęła raz, później drugi raz, znacznie gwałtowniej. Ten ucisk... Jakby od wewnątrz... Z jej twarzy zniknął wyraz zaniepokojenia, ustępując miejsca straszliwemu przerażeniu. Burke chciał podać chorej szklankę wody z nocnego stolika, ale wytrąciła mu ją z rąk. Szkło roztrzaskało się o podłogę. Jones zjeżył się, przeraźliwie miaucząc i sycząc zeskoczył z łóżka, zazgrzytał pazurami po śliskiej wykładzinie i uciekł pod szafkę. Ripley chwyciła się za piersi, wygięła w łuk i zaczęła wić się w upiornych konwulsjach. Brakło jej tchu, coś ją od środka dusiło.

Pielęgniarka krzyczała do kierunkowego mikrofonu:

- Alarm na czterysta piętnastce! Alarm na czterysta piętnastce! Cztery jeden pięć! Alarm!

Razem z Burke'em trzymała pacjentkę za ramiona, tymczasem Ripley miotała się na łóżku. Trzymali ją, gdy do pokoju wpadł lekarz i dwóch pielęgniarzy.

Nie, to niemożliwe! To przecież niemożliwe!

- Nie! Nieeeee...!

Pielęgniarze próbowali skrępować jej pasami ręce i nogi. Wierzgnęła dziko, odrzucając prześcieradło. Trafiła. piętą jednego z nich i zwalił się na podłogę. Drugą nogą wyrżnęła w szklane, bezduszne oko autodoka. Jones siedział bod szafką. Patrzył na swoją panią i syczał.

- Trzymajcie ją! - wrzeszczał lekarz. - Dajcie tlen! I piętnaście centymetrów...

Gwałtowny wytrysk krwi splamił szkarłatem górną część jej koszuli. Prześcieradło zaczęło się unosić, wypychane od dołu czymś, czego nie mogli na razie widzieć. Oszołomieni lekarz i pielęgniarze odstąpili od łóżka. Prześcieradło unosiło się coraz wyżej i wyżej.

Wreszcie opadło na materac i wtedy Ripley zobaczyła to wyraźnie. Pielęgniarka zemdlała, lekarz wydawał z siebie jakieś zduszone odgłosy. Z rozerwanej klatki piersiowej pacjentki wychynął nagi, bezoki i uzębiony czerw. Wolno obracał głowę, aż najeżona siekaczami paszcza znalazła się ledwie o stopę od twarzy nosicielki. Wtedy przenikliwie zaskrzeczał. Ten ohydny dźwięk zabił w pokoju wszystko co ludzkie, wypełnił Ripley do cna, zaatakował jej otępiały mózg, wibrował echem w całym jestestwie nieszczęsnej kobiety i...

...zanosząc się straszliwym krzykiem, usiadła na łóżku, sztywna i spięta.

Ciemna szpitalna separatka. Ripley była sama. Diody żarzące się na pulpicie aparatury medycznej świeciły niczym kolorowe owady. Miotana emocjami sennego koszmaru, wciąż trzymała się za pierś, próbując odzyskać oddech, który zabrała jej zmora.

Ciało miała nienaruszone: mostek, mięśnie, ścięgna i wiązadła były na swoim miejscu, reagowały na rozkazy płynące z mózgu. Nie istniał żaden oszalały stwór, żaden obłąkany potwór nie rozrywał jej żeber i nie wypruwał wnętrzności, nie odbywał się tu żaden ohydny poród. Rozbieganymi oczyma zlustrowała separatkę. Na podłodze też nic na nią nie czatowało. Ani za szafką. Nie, nic tam nie było, nic nie czekało, by ją zaskoczyć. Stały tu tylko cichutkie maszyny czuwające nad życiem, tylko wygodne łóżko życie podtrzymujące. Chociaż w separatce panował przyjemny chłód, Ripley spływała potem. Zaciśniętą w pięść dłoń przyciskała obronnym gestem do mostka, jak gdyby musiała się nieustannie przekonywać, że wciąż jeszcze żyje, że jest cała i nienaruszona.

Lekko drgnęła, gdy rozbłysnął ekran monitora zawieszonego nad łóżkiem. Z ekranu spoglądała na nią starsza kobieta, nocna pielęgniarka. Z jej twarzy biła szczera, nie udawana troska.

- Znowu koszmary? - spytała. - Czy podać pani coś na sen?

Z lewej strony łóżka, tuż przy ramieniu siedzącej, z cichym szumem ożył autodok. Ripley spojrzała na niego z niesmakiem.

- Nie. Dość już spałam.

- Jak pani sobie życzy. Pani wie najlepiej. Gdyby jednak zmieniła pani zdanie, proszę tylko zadzwonić. - Wyłączyła się. Ekran ściemniał.

Ripley opadła wolno na uniesiony materac i wcisnęła jeden z licznych guzików umieszczonych z boku nocnej szafki. Płyty ochraniające okno w przeciwległej ścianie separatki rozsunęły się ponownie i zniknęły w suficie. Znów mogła wyjrzeć na zewnątrz. I oto znów ujrzała część łańcucha Gateway, zalanego teraz jaskrawą iluminacją, a dalej, w dole, ziemski glob okryty mrocznym całunem nocy. Nad mikroskopijnymi świetlistymi punkcikami miast wisiały strużki chmur. Miasta. Tętniące życiem, pełne szczęśliwych ludzi, ludzi nieświadomych nagiej rzeczywistości, jaką jest obojętny na wszystko kosmos.

Coś upadło na łóżko, tuż obok niej. Ale tym razem Ripley nie podskoczyła z przerażenia. Nie zważając na zdawkowe pomiaukiwania, będące wyrazem kociego protestu, przytuliła do siebie znajomy, natarczywy kłąb miękkiej sierści.

- W porządku, Jones - szepnęła. - Udało się nam, jesteśmy bezpieczni. Bardzo mi przykro, że cię tak przestraszyłam. Teraz będzie już dobrze, zobaczysz, będzie dobrze...

Tak, dobrze, z tym, że znów musi nauczyć się zasypiać i normalnie spać.

Poprzez liście pnączy sączyły się promienie słońca. Za drzewami widać było zieloną łąkę, ukwieconą jasnymi plamami dzwonków, stokrotek i floksów. Na ziemi, u podnóża jednego z drzew harcował rudzik poszukujący owadów. Nie widział, że skrada się ku niemu groźny drapieżnik. A ten miał czujny, skupiony wzrok i napięte mięśnie. Ptaszek pokazał mu ogon i wtedy myśliwy zaatakował.

Jones grzmotnął w solido rudzika, ani nie chwytając zdobyczy, ani nie zakłócając obrazu. Ptaszek skakał wesoło dalej, polując na obrazy insektów. Kocur potrząsnął gwałtownie łbem i odszedł chwiejnie od ściany.

Ripley siedziała niedaleko, na ławce, i obserwowała wyczyny ulubieńca.

- Ty głupi kocie. Tyle razy to widziałeś i wciąż niczego nie rozumiesz?

Chociaż z drugiej strony może nie powinna od niego zbyt wiele wymagać. Podczas tych pięćdziesięciu siedmiu lat projekcja solido znacznie się udoskonaliła. Podczas ostatnich pięćdziesięciu siedmiu lat udoskonaliło się wszystko. Tylko nie ona i nie Jones...

Hermetyczne szklane drzwi oddzielały atrium od reszty obiektu. Realizm drogiego solido lasu północnoamerykańskiego, typowego dla klimatu umiarkowanego, uwydatniały doniczkowate krzewy i gęsta trawa pod stopami. Chociaż projekcja była bardziej realistyczna niż prawdziwe rośliny, te ostatnie przynajmniej uczciwie pachniały. Ripley nachyliła się nad doniczką, Zapach gleby, wilgoci, kiełkującego życia. Jakby kapusta... analizowała chłodno. I koński nawóz...

Tak, chciała już stąd wyjechać: Tęskniła za błękitnym niebem, które oddzieliłoby ją wreszcie od złowrogiej pustki kosmosu. A Ziemia była tak blisko, tak kusiła...

Szklane drzwi atrium rozsunęły się i w progu stanął Carter Burke. Przyłapała się na tym, że przez chwilę patrzyła na niego jak na mężczyznę, a nie jak na jednego z rozlicznych urzędasów z Towarzystwa. Może to znak, że wraca do normy...? Złagodziła nieco swoją o nim opinię, a to dzięki temu, że uświadomiła sobie pewien fakt. Otóż kiedy Nostromo wyruszał w naznaczony śmiercią rejs, Burke jeszcze się nie urodził; przyszedł na świat dopiero dwadzieścia lat później. Ale to nie powinno mieć jakiegokolwiek znaczenia. Oboje byli mniej więcej w tym samym wieku biologicznym.

- Przepraszam. - Zawsze ten wesoły uśmieszek. - Od samego rana jestem ze wszystkim spóźniony. W końcu się jednak wyrwałem.

Ripley nigdy nie przepadała za rozmowami o niczym. A teraz bardziej niż kiedykolwiek przedtem życie zdawało się być zbyt cenne, by marnować je na przelewanie z pustego w próżne. Dlaczego ludzie nie mogą po prostu powiedzieć tego, co mają do powiedzenia, i odpuścić sobie pięciominutowy taniec wokół zasadniczego tematu?

- Znaleźli już moją córkę? - spytała. Burke czuł się wyraźnie nieswojo.

- No tak... Chciałem z tym zaczekać, aż panią przesłuchają...

- Czekałam pięćdziesiąt siedem lat, Burke, zaczynam tracić cierpliwość. Niech ją pan lepiej zaspokoi.

Skinął głową, położył teczkę i trzasnął zamkiem. Przez chwilę grzebał wśród dokumentów, wreszcie wydostał kilka plastikowych arkusików.

- Czy ona...?

Burke ujął pierwszy arkusik i zaczął czytać:

- Amanda Ripley-McClaren. To chyba po mężu. Wiek. Sześćdziesiąt sześć lat w chwili... śmierci. To było dwa lata temu. Mam tutaj całą historię jej życia. Nic spektakularnego, nic godnego szczególnej uwagi. Jak z tego widać, pędziła zwyczajne, przyjemne życie. Chyba takie jak większość z nas. Bardzo mi przykro. - Podał jej dokumenty. Ripley zaczęła przeglądać komputerowe wydruki. Obserwował jej twarz. - Zdaje się, że to mój dzień, nie ma co. Od rana roznoszę same dobre nowiny...

Ripley studiowała hologram odbity na jednym z arkusików. Przedstawiał pulchną, lekko bladą kobietę w wieku sześćdziesięciu paru lat. Można by ją wziąć za czyjąkolwiek ciotkę. Bo w holograficznej twarzy nie dostrzegała niczego szczególnego, niczego znajomego, niczego, co rzuciłoby się w oczy, krzycząc wspomnieniami. W żaden sposób nie mogła pogodzić zdjęcia starszej kobiety z obrazem małej dziewczynki, którą tu niegdyś zostawiła.

- Amy... - szepnęła.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin