Foster Alan Dean Przeklęci tom 2 Krzywe zwierciadło.doc

(1346 KB) Pobierz
Foster Alan Dean

Foster Alan Dean

 

Przeklęci Tom 2

 

Krzywe Zwierciadło

Kończąc dwanaście lat, Randżi wiedział już, że lubi zabijać. Rodzice nie kryli aprobaty. Inaczej być przecież nie

mogło.

Od Prób dzieliły go wówczas jeszcze cztery lata. Cztery lata edukacji, zdobywania doświadczeń, cztery lata

nabierania sił i słusznego wzrostu. Z czasem

rosła wiara w jego możliwości, podziw dla wyrażanej łagodnym głosem pewności siebie, stawiano go za wzór.

Ale nikt mu nie zazdrościł. Zazdrość mogła lęgnąć się tylko w prymitywnych umysłach tych potworów, które

postawiły sobie za cel zniszczenie cywilizacji.

Tutaj nie było miejsca na emocje tego pokroju. Czyż wszyscy kadeci nie dążyli do tego samego, czyż nie

ożywiał ich wspólny entuzjazm? Osiągnięcia przyjaciół

godne były słów uznania, a nie zawiści. Przecież każdy pragnie, by w boju osłaniał go jak najwprawniejszy w

wojennym rzemiośle towarzysz.

Współzawodnicząc, kadeci tylko zagrzewali się nawzajem do coraz większych wysiłków.

Kiedyś, przed nadejściem potworów, cywilizacja ogarniała niewstrzymanie coraz większe połacie kosmosu.

Chaos ustępował z wolna, porażki były rzadkie,

a stracony grunt zawsze w końcu odzyskiwano.

Jednak około tysiąca lat temu trafiono na sojusz potworów. I nic nie było już takie, jak kiedyś.

Niektórzy spośród obcych przedstawiali sobą paskudny zgoła widok, a ścieżki ich myślenia były wręcz

odrażające. Inni jednak przypominali gatunek, który

wydał Randżiego. Najgorsze wśród nich były pewne zgoła nieprzewidywalne monstra, istoty dzikie i

niewiarygodnie przebiegłe, a przy tym inteligentne i straszne

w walce.

Od pewnego czasu pojawiały się zawsze w pierwszych szeregach wroga, który dzięki temu odniósł wiele

zwycięstw. Jednak ostatecznie udało się powstrzymać

jego pochód i sytuacja wojenna zaczęła się stabilizować. Jeszcze trochę a ludy cywilizowane odrobią straty i

wyzwolą te wszystkie nieszczęsne rasy, które

od stuleci cierpią pod knutem potworów.

Randżi i jego przyjaciele wiedzieli, że nie może być inaczej. Zostali wyszkoleni na wspaniałych żołnierzy i

wzorowych obywateli. Nikt i nic nie zdoła

oprzeć się światłu prawdy, gdy doborowi wojownicy, tacy jak Randżi-aar, ruszą na pierwszą linię frontu, by

bronić zdobyczy cywilizacji.

Cywilizowane istoty nie znają zazdrości, ale zazdrość to jedno, a duma to drugie, szczególnie uzasadniona duma.

W grupie młodzieńców od piętnastu do

siedemnastu lat drużyna Randżiego zajmowała jedną z najwyższych lokat. Prawdę mówiąc, na całym Kossut

tylko jedna drużyna uzyskiwała regularnie podobne

wyniki. Była to grupa ćwicząca w okręgu Kizzmat, po drugiej stronie łańcucha gór Massmari, w pobliżu wideł

rzek Nerse i Joutoula. Dość blisko, by nawiązać

przyjazną rywalizację, szeroko zresztą rozreklamowaną przez media. W trakcie końcowych egzaminów obie

drużyny bez kłopotów zakwalifikowały się w swej grupie

wiekowej do planetarnych finałów.

Matka i ojciec Randżiego czerpali sporo skrywanej dumy z przychodzących tak łatwo postępów syna i jego

przyjaciół. Ostatecznie też mieli w tym swój

udział, pomimo że żadne z nich nigdy nie próbowało wojaczki. Ojciec Randżiego pracował w zakładach

produkujących mikropodzespoły elektroniczne, matka była

nauczycielką. Bez wątpienia jej talenty pedagogiczne odegrały znaczącą rolę w dobrym wychowaniu Randżiego,

jego młodszego brata Saguio i ich maleńkiej

siostry imieniem Synsa.

Wprawdzie, jak wspomnieliśmy, kadeci nie wiedzieli, co to zazdrość, jednak należy uznać za szczęśliwy traf, że

Randżi nie we wszystkim był najlepszy.

Jego przyjaciel, Biraczii-uun, miał więcej siły, Kossinza-iiv zaś szybciej biegała. Jednak to właśnie Randżi

reprezentował najlepszą kombinację cech, czyniącą

zeń idealnego wojownika, co znajdywało odbicie w jego indywidualnej punktacji. Bez wątpienia wyróżniał się

też bystrością umysłu.

Miał dopiero szesnaście lat, ale mimo to podczas ćwiczeń często wyznaczano go na dowódcę. Stanowiska

wodzów i strategów piastowali zwykle chłopcy ze

straszych grup, siedemnasto i osiemnastolatkowie i nie zdarzyło się dotąd, by powierzano je podobnym

młodzikom. Randżi doceniał wyróżnienia i nie zawodził.

Obdarzony sporym zmysłem organizacyjnym, zapałem i determinacją, wiódł swoich od sukcesu do sukcesu;

rzadko bywało inaczej.

Cieszył się ze spadających nań zaszczytów, wiedział bowiem, ile radości sprawia swymi osiągnięciami

rodzicom. Sam nie przywiązywał większej wagi do

otaczającego go podziwu, myślał tylko o tym, jak dobrze wykonać powierzone mu zadania, i niecierpliwie

wypatrywał końca szkolenia.

Był świadom, że zawsze może zdarzyć się jakaś porażka. Wiedział też, że nawet najlepsi kadeci załamywali się

czasem w ogniu walki. Nikt ich za to nie

potępiał. Przesuwano ich po prostu na inne odcinki, gdzie wspierali wysiłek wojenny zgodnie ze swymi

umiejętnościami.

Randżi ze spokojem wypatrywał finału. Był gotowy. Nie zamierzał zawieść. Nie mógł zawieść. Jak wszyscy,

chciał być żołnierzem, a nawet więcej: czuł,

że musi nim zostać. Wiedział, że po to się właśnie urodził. Aby zabijać i, być może, zginąć samemu w obronie

cywilizacji. Walczyć z prawdziwym przeciwnikiem,

którego dotąd znał tylko z symulacji.

Podczas ćwiczeń usiłował zawsze wmówić sobie, iż to nie test, nie ułuda, ale rzeczywista walka. Że naprawdę

unicestwia potwory, eliminuje je kolejno,

by uchronić przed zagładą swój świat, cywilizację, przyjaciół.

No i aby pomścić swych prawdziwych rodziców.

Podobnie jak rodzice większości przyjaciół z kompanii, zginęli oni podczas inwazji potworów na Housilat. Wraz

bratem i siostrą został potem zaadoptowany

przez rodzinę z planety Kossut.

Od najwcześniejszych lat zgłębiał historię owej batalii, aż wszystkie szczegóły zapadły mu głęboko w pamięć.

Wiedział, że potwory zaatakowały bez ostrzeżenia

i w swym dzikim pędzie do destrukcji nie zostawiły kamienia na kamieniu. Spustoszyły powierzchnię planety

tak dalece, że nie nadawała się już do zamieszkania.

Tylko kilka wahadłowców wymknęło się z pułapki, unosząc nielicznych szczęśliwców, między innymi jego

samego z rodzeństwem. Czekający na orbicie okręt wojenny

zabrał ich potem na Kossut.

Nauczyciele opowiedzieli mu to wszystko dopiero wtedy, gdy podrósł nieco i sam spytał o los prawdziwych

rodziców. Miał już dość lat, by zrozumiawszy

przyczyny tragedii, rozwinąć w sobie chłodną determinację. Z jej to bagażem wkroczyć miał w dorosłość.

Pamięć okrutnego losu Housilat towarzyszyła mu podczas rozwiązywania każdego testu, podczas wszystkich

ćwiczeń. Starał się być lepszym kadetem niż koledzy,

których życie nie doświadczyło wcale mniej okrutnie.

W plutonie było ich dwudziestu pięciu, dokładnie tylu, ile etatów przewidziano dla standardowej grupy

szturmowej. Ćwiczyli razem od dzieciństwa, zostawiając

niezmiennie w pobitym polu kolejnych szkolnych przeciwników, a teraz zbliżał się najważniejszy moment

edukacji. Niektórzy wypatrywali go radośnie, inni

z obawą. Randżi aż płonął z niecierpliwości.

W pewnej chwili okazało się, że pluton Randżiego pokonał już wszystkich konkurentów i znalazł się na samym

szczycie tabeli rywalizacji. Spośród setek

szkolonych na planecie grup ta drużyna okazała się plutonem niekwestionowanych mistrzów. Na drodze do

ostatecznego sukcesu stał tylko znany już oddział

z okręgu Kizzmat. Znany, ale tajemniczy zarazem, zwyciężający przeciwników z niemal taką samą biegłością,

jak grupa Randżiego.

On sam nie widział powodów do niepokoju. Mniejsza o wspaniały dorobek punktowy rywala, pluton Randżiego

też nie dostał niczego za darmo. Kadeci ciężko

zapracowali na sukces i wiedzieli dobrze, ile są warci.

Instruktor Kouuad był niższy, niż się wydawał. Jego sylwetkę ukształtowało doświadczenie wojenne i wiele

zaszczytów, którymi go obsypywano. Rzadko kierowano

jemu podobnych wiarusów do szkolenia grup młodszych kadetów. Randżi i koledzy nie od razu pojęli, jak

wielkie wyróżnienie ich spotkało, jednak z czasem

zaczęli wysoko cenić sobie przewodnictwo Kouuada.

We wczesnych latach kariery wojskowej Kouuad-iel-an odniósł poważną ranę, której skutków nawet najlepsi

lekarze nie potrafili całkowicie zneutralizować.

Plotka głosiła, że stało się to podczas walki wręcz z najgorszymi potworami przeciwnika. Nawet pozostali

nauczyciele odnosili się do Kouuada ze sporym

szacunkiem, a co dopiero kursanci.

Szeptano też, iż grupa posiadająca takiego instruktora z miejsca zyskuje przewagę nad pozostałymi i że nie jest

to do końca sprawiedliwe. Ale władze

szkoły nie chciały słuchać podobnych narzekań. Drużyna z Siilpaan jest po prostu dobra, powtarzali.

Poza tym, to nie instruktor zdobywa dla niej punkty, ale sami kadeci. Randżi i jego przyjaciele wiedzieli jednak,

komu zawdzięczają swe sukcesy.

- Muszę was ostrzec - powiedział pewnego ranka stary wiarus, gdy jak zwykle zebrali się przed kolejnymi

ćwiczeniami. - Dotąd rozbijaliście wszystkich

w puch, ale okręgowe rozgrywki dobiegły końca. Przed wami planetarny finał. W ciągu kilku najbliższych dni

rozstrzygnie się, kim zostaniecie, jaka sposobność

kariery będzie wam dana. Nie zapominajcie, że kursanci z Kizzmat również o tym wiedzą. Ich dorobek jest

porównywalny z waszym. Widziałem rejestry. Nie

spotkaliście jeszcze takiego przeciwnika. - Kouuad chodził w tę i z powrotem przed wielkim ekranem

symulatora. - Lepiej, żeby bąbelki sukcesu nie uderzyły

wam do głowy. Wasze dotychczasowe zwycięstwa to już historia. W walce, tak prawdziwej, jak symulowanej,

liczy się tylko to, co nadejdzie. Tak wygląda prawda.

Pamiętajcie też, że teraz, dokładnie w tej chwili, tamta grupa słyszy podobne słowa. Będą przygotowani nie

gorzej niż wy. - Przystanął i uśmiechnął się

z dumą. Zmrużył starcze oczy, które aż do przesytu napatrzyły się już na śmierć. - Zdobyliście już wszystko i

została wam tylko jedna rozgrywka: o mistrzostwo

planety. Pamiętajcie, iż potem czeka was już prawdziwa walka. Jeśli weźmiecie to sobie do serca i podejdziecie

do konkurencji tak, jakby chodziło o rzeczywisty

bój, to sądzę, że powinniście sobie poradzić. Miejcie świadomość, iż w rzeczywistości gra idzie nie o

zwycięstwo w testach, ale o zachowanie cywilizacji.

Słuchacze zaszemrali zdumieni.

- Oczywiście, zdobycie pierwszego miejsca też jest godnym celem. Wasze wyniki, tak grupowe, jak

indywidualne, będą podstawą późniejszej oceny. Przecież

chcecie, by były jak najlepsze.

- Nie martw się, szanowny - wyrwała się Bielon. - Wygramy. - Reszta zaraz ją poparła.

- A co z taktyką tych z Kizzmat? - spytał ktoś z tylnego szeregu.

- Właśnie - dodał inny głos. - Na ile są różni od grup, które dotąd spotykaliśmy?

- Po prawdzie nie wiem, czego można oczekiwać - wyjaśnił Kouuad. - Mówi się, że są nieprzewidywalni, to

właśnie decydowało dotąd o ich sukcesach, podobnie

jak o waszych. Słyną z talentu do improwizacji, nie marnują czasu na próżne rozmyślania. Dowódców drużyn

czeka ciężkie zadanie, reszta musi wypełniać ich

rozkazy dokładnie i natychmiast. Tym razem nie będzie czasu na dyskusje o taktyce. Nie myśleć; działać. Ten

przeciwnik będzie naprawdę szybki. - Popatrzył

znacząco na grupę. - Ale mam nadzieję, że nie tak szybki, jak wy. Liczę na was.

Zapadła dłuższa chwila ciszy.

- To są finały planetarne. Przegrany nie okryje się niesławą; taka porażka to nie hańba. Być drugim miedzy

tysiącami, to i tak wielkie osiągnięcie.

- Ale my i tak będziemy pierwsi - krzyknął ktoś z tyłu. Kouuad lekko skinął głową i znów się uśmiechnął.

- Osiągnęliście już wiele. Wprawdzie teraz możecie zdobyć jeszcze więcej, ale nie zapominajcie, kim już

jesteście. - Zerknął na zegarek. - Niczego więcej

was już teraz nie nauczę. Proponuję, abyście wrócili do domów i porządnie się wyspali, a jutro z rana

wyruszymy na miejsce. Nasz cel to wzgórza Joultasik.

Podniósł się harmider. Aż do tej chwili nikt z nich nie wiedział, gdzie zostanie rozegrany finał. Reguły gry

wymagały, aby żadna ze stron nie miała

szansy wcześniejszego rozpoznania terenu.

Randżi był zadowolony. Joultasik było urozmaiconą okolicą, a w takich warunkach zwykle walczyło mu się

najlepiej.

- Jak oceniasz wasze szanse? - spytał go wieczorem ojciec. Siedzieli akurat przy kolacji; matka i ojciec u szczytu

trójkątnego stołu, Randżi z rodzeństwem

u podstawy.

- Wybijecie ich do nogi i wdepczecie w ziemię! Tak jak innych! - Z braku innego oręża Saguio zamachał

widelcem. Randżi spojrzał na brata pobłażliwie.

- Wiem, że czeka was ciężka walka, ale uważajcie. Nie chcę, by coś wam się stało - powiedziała matka,

dolewając soku do kubków. - Grupa z Kizzmat ma

reputację równą waszej. Trudno będzie ją pokonać.

- Wiem, matko.

- Wyfufisie s nik fysie - odezwał się znów Saguio. Trochę niewyraźnie, bo tym razem z pełnymi ustami. Randżi

uśmiechnął się do brata. Saguio zapowiadał

się na chłopaka nieco wyższego i silniejszego, ale z pewnością nigdy nie dorówna pierworodnemu w bystrości

umysłu. Przeprowadzono już dość testów, by wiedzieć

to na pewno. Mimo to nie przyniesie hańby rodzinie.

Nie tej obecnej, pomyślał ponuro Randżi. Tamtej, która zginęła, zamordowana przez potwory. Jutro wygrają.

Wystarczy wyobrazić sobie, iż Kizzmaci to

właśnie potwory.

- I owszem, Saguio.

- Nie bądź zbyt pewny siebie - stwierdził ojciec, unosząc dłoń ze szklanką. - Pycha zawsze słono kosztuje. Nie

obchodzi mnie, czy jutro wygrasz, ważne

jest, abyś wygrywał potem, w prawdziwej walce. Wejście do finałów to i tak wiele.

- Spokojnie, ojcze. Nigdy nie będę przeceniał swych sił w walce z potworami. - Dziobnął jedzenie widelcem. -

To zdumiewające, jacy oni są do nas podobni.

Oglądałem nagrania. Z początku myślałem, że widzę naszych, dopiero potem zauważyłem drobne różnice.

- Fizyczne podobieństwo nic nie znaczy - zauważyła cicho matka i przyłożyła palce najpierw do czoła, potem do

piersi. - Ważne, co ma się tutaj, a pod

tym względem krańcowo się od nas różnią. Są tak zaprogramowani, by mordować, zniszczyć naszą cywilizację.

Nie znają litości. Nie potrafią niczego stworzyć;

niszczą tylko wszystko, co napotkają.

- I dlatego właśnie trzeba ich powstrzymać - stwierdził ojciec. - Jeśli tego dokonacie, ty i twoi przyjaciele,

wdzięczni będziemy wam nie tylko my,

ale wszystkie istoty cywilizowane.

- Żeby pierze poszło z tamtych, Ran - pisnął brat.

- Zrobimy, co się da, Saguio.

- Jak zwykle zresztą - powiedziała matka i zajęła się Synsą, która pokwikując zaczęła masakrować blat stołu.

Najmłodsza z trójki rodzeństwa miała zaiste

nieokiełznany temperament. Zapowiadała się na lepszego wojownika od obydwu z braci. Żadne z nich nie

przyniesie wstydu przybranym rodzicom.

Ale najpierw ostatnia próba. Finalny egzamin przed prawdziwą walką. Od lat szykowali się wszyscy do tej

chwili. Jeszcze jeden przeciwnik do pokonania,

jeszcze jeden liść do wieńca chwały.

Randżi zajął się resztkami posiłku. Nie był głodny, ale wiedział, że musi jeść. Czekał go ciężki dzień.

Wszyscy słyszeli o Labiryncie. Kadeci rozmawiali o nim dość często. Z zewnątrz niewiele różnił się od

typowego poligonu symulacyjnego, ale wnętrze miał

urządzone całkiem inaczej.

Gładkie i nieprzejrzyste ściany z twardego tworzywa ceramicznego wyrastały wysoko ponad głowy ćwiczących.

Tworzyły plątaninę przejść i przesmyków, gdzieniegdzie

otwierały się studnie, rozciągały areny. Każda z części Labiryntu różniła się od sąsiedniej; czasem drastycznie.

Odtwarzano tu rozmaite środowiska, nigdy przy tym nie uprzedzając kadetów, co napotkają. Rozpalona pustynia

przechodziła nagle w zamarzniętą tundrę,

parującą dżunglę czy las strefy umiarkowej. Libirynt mógł też być pełen wody; słonej lub słodkiej. Oprócz walki

należało jeszcze błyskawicznie adaptować

się do zmiennych warunków i chronić przed klęskami żywiołowymi czy zakusami nieprzyjaznej biosfery. Błotna

lawina czy fala powodziowa potrafiły być równie

groźne jak uzbrojony przeciwnik.

Zadaniem było przejść przez Labirynt i wybić wroga do nogi lub ogarnąć jego sztab, zanim konkurent dokona

tego samego. Cel prosty, ale trudny do osiągnięcia.

Słońce zniknęło już i tylko kilka chmurek snuło się po bladoniebieskim niebie, ale Labirynt i tak symulował

własne warunki pogodowe. Randżi zignorował

panujące wkoło zamieszanie i po raz ostatni sprawdził ekwipunek. Specjalny promiennik miał odnotowywać

trafienie przeciwnika, klasyfikując każde jako śmiertelne

lub tylko raniące. Poza tą jedną cechą, że nie zabijał, nie różnił się wyglądem od zwykłej broni.

Wprawdzie poligon był obszarem zastrzeżonym, ale i tak zebrał się tu mały dumek. Finały rozgrywek

przyciągały zawsze ciekawskich i reporterów z całej

planety. Członków rodzin kadetów oczywiście nie dopuszczano; im pozostawała transmisja na żywo.

Ciekawe, że chociaż oba plutony od lat szkoliły się w dwóch niezbyt odległych miastach, to ich członkowie

nigdy się przedtem nie spotkali. Układ rozgrywek

sprawił, że potykali się z różnymi przeciwnikami w innych rejonach planety.

Kończąc ostatnie przygotowania, Randżi uspokoił oddech i za pomocą technik samokontroli spróbował

wyrównać poziom adrenaliny. Wiedział, że jego podwładni

robią to samo. Nikt nie strzępił języka po próżnicy, ostatnie chwile spokoju wykorzystywano na przemyślenie

tego czy tamtego. W Labiryncie nie będzie już

czasu na zastanowienie.

W plutonie Randżiego było czternastu chłopców i jedenaście dziewcząt. Po drugiej stronie Labiryntu podobna

grupa dwadzieściorga pięciorga młodych kadetów

z Kizzmat robiła w tej chwili dokładnie to samo. Przygotowywała się do walki. Potem odbędzie się wielka

uroczystość i przyjęcie, na którym zwycięzca i

przegrany staną się przyjaciółmi i jednakowo zaznają sławy. Wcześniej jednak będą musieli się pozabijać;

oczywiście na niby.

Randżi zastanawiał się przede wszystkim, na jakie warunki klimatyczne przyjdzie im trafić. Byle tylko nie na

arktyczną tundrę. Taki teren zbyt wiele

upraszcza. Nie ma gdzie się schować, żadnego urozmaicenia terenu. O wiele lepsza byłaby gęsta dżungla. Albo

zwietrzałe granitowe skały. No i żeby nie przesadzali

z wodą. Randżi nie lubił walczyć w przemoczonym mundurze.

Cokolwiek zresztą napotkają, będą gotowi. Ćwiczyli we wszystkich warunkach.

Teraz był jednym z pięciorga dowódców drużyn. Drugim był Biraczii, trzecim Kossinza. Czwartym urodziwa

blond Gdżiann, dziewczyna pochodząca z głębokiej

prowincji okręgu, a Kohmad-du piątym. Ta ostatnia dziewczyna, chociaż krępa i nieco powolna, nadrabiała

braki fizyczne bystrym umysłem, odwagą i zdecydowaniem.

Nawet podczas najcięższych ćwiczeń jej drużyna zwykle wychodziła z tarapatów bez strat.

Byli gotowi na spotkanie z grupą z Kizzmat. Po drugiej stronie Labiryntu czekało na nich zwycięstwo. Pozostało

wejść do środka i sięgnąć po najwyższy

zaszczyt.

Mdły blask przedświtu zapowiedział rychły początek dnia i wszystkie pięć drużyn zgromadziło się wkoło

Kouuada na ostatnią odprawę.

- Nie muszę wam mówić, jak bardzo dumny jestem z waszych dotychczasowych osiągnięć - zaczął po ojcowsku

instruktor. - Zrobiliście więcej, niż oczekiwałem.

Niż spodziewali się po was wasi rodzice czy koledzy. Szczególnie cieszą mnie dokonania tych, którzy uszli ze

spustoszonego Housilat. Wiem, że ciążyło wam

to dodatkowe brzemię. Już niedługo otrzymacie szansę wyrównania rachunków. Pamiętajcie o tym podczas

egzaminu. - Spojrzał po kolei wszystkim w oczy. -

Niech wam się wiedzie. Zróbcie, co w waszej mocy. Jakkolwiek rzecz się skończy, będę tu na was czekał.

Grupa zachowała milczenie, póki instruktor nie znalazł się poza zasięgiem głosu. Kouuad zachował się jak

zwykle: kilka konkretnych zdań, żadnej czułostkowości

czy pompy, tak częstej u innych belfrów. Zresztą, pluton nie potrzebował zachęty. Ich atutem był trening. Randżi

był pewien, że nie zawiodą starszego pana.

Ostateczny wymarsz na pozycje nie mógł się jednak obejść bez pewnego zadęcia. Stanęli przed południową

bramą. Po drugiej stronie Labiryntu zgromadzili

się niewątpliwie konkurenci.

Randżi nie zwracał uwagi na przemowy i ostatnie pouczenia. Tak jak wszyscy, znał dobrze wszystkie punkty

regulaminu. Kadeci czujnie spoglądali wokół,

chociaż egzamin jeszcze się nie zaczął.

Właśnie, egzamin. Mimo napięcia Randżi nie zapominał, że to tylko ćwiczenia, wstęp do prawdziwej walki.

Ostatni próg. Potem poleje się krew.

Oficjele nie dawali za wygraną, każdy miał coś do powiedzenia, więc po pewnym czasie kadeci zajęli się

dyskretnie ćwiczeniami, mającymi uchronić rozgrzane

mięśnie od zastania.

Szczególnie wiele serca wkładała w nie drużyna Kossinzy, która, jako najszybsza, miała pełnić rolę szpicy,

mierzącej prosto w sztab nieprzyjaciela.

Zawsze istniała szansa, że uda się ominąć wrogie czujki i zakończyć walkę nagłym atakiem. Ryzykowna

strategia, ale kiedyś już się udało. Trzeba było tylko

już przy pierwszej próbie znaleźć najkrótszą drogę przez Labirynt.

Reszta miała poruszać się wolniej i ostrożniej, jednak również agresywnie. Kouuad wpoił im, że najlepszą

obroną jest atak. Randżi wiedział dobrze, iż

przywiązywanie zbytniej wagi do defensywy kończy się zazwyczaj klęską.

Do walki ruszali bez marszowej muzyki, bez syren i fanfar. Przewodniczący komisji skinął tylko ręką, dowódcy

odpowiedzieli podobnym gestem i skierowali

się do Labiryntu.

W środku pluton zaraz rozdzielił się na drużyny. Randżi i jego podwładni wbiegli truchcikiem na łagodnie

pofalowaną pustynię. Zrobiło się upalnie. Niedobrze.

Randżi nie lubił walki wśród wydm. Kadeci natychmiast dostosowali wyposażenie do panujących wkoło

warunków, nastawili odpowiednie wzory kamuflażu na mundurach.

Spod diun wystawały rdzawe złomy piaskowca, po prawej widniało niewielkie jeziorko, zasilane niegdyś

strumieniem, obecnie wyschniętym. Sztuczny krajobraz

uzupełniały rozrzucone z rzadka kępki nieznanej roślinności. Randżi przypomniał kolegom, by je omijać:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin