Fiedler Arkady - Piękna straszna Amazonia.doc

(770 KB) Pobierz
Arkady Fiedler

Arkady Fiedler

PIĘKNA, STRASZNA AMAZONIA

 

Obwoluta i opracowanie graficzne MIECZYSŁAW KOWALCZYK

Zdjęcia autora

ETAP PIERWSZY-RIO DE JANEIRO

WYPĘDZONY Z RAJU

Redaktor BARBARA  WOLENSKA

Redaktor techniczny JANUSZ   KULIGOWSKI

Korektor DANUTA  WOŁODKO

3

PRINTED   IN   POLAND

Państwowe Wydawnictwo „Iskry" - Warszawa 1971 r. Wydanie I. Nakład 50 000 + 260 egz. Ark. wyd. 13,3. Ark druk. 13,25 + 2 ark. druk. wkładek. Papier druk. mat III kl 70 g, 61 X 86. Druk ukończono W kwietniu mi r zakłady Graficzne „Dom Słowa Polskiego". Zam. nr 5158/70                   K-60.                   Cena  zł 30.-

¦

••¦:¦

1.   Brazylijskie cło

Brazylia dała się kochać — jak mawiali Polacy o Warszawie, ale nie wszyscy Brazylijczycy tego pragnęli. Wielu tłumiło to kochanie. Już w ambasadach brazylijskich sekretarze starali się studzić sentymenty podróżnych do uroczego kraju, zwłaszcza obrzydzać zapędy tym od pióra, którzy chcieliby zbytnio wścibiać nosy w sprawy indiańskie. A potem, po niewczasie, powstawały żale do różnych Peter Flemingów, Frank Arnauów i podobnych numerków, wsadzających gorzkie pigułki do swych uszczypliwych „Przygód brazylijskich" i innych niemiłych dla Brazyli jeżyków książek.

U mnie tego nie było. Nie zraził mnie sekretarz ambasady, mimo że traktował mnie per nogam; nie zniechęcił chargć d'affaires, nikt nie zdołał odebrać mi ochoty, więc pewnego dnia zimowego wyruszyłem do Brazylii na m/s „Norwidzie". W duszy miałem słońce, chociaż chmury wisiały nad Bałtykiem. Słońce miałem, bo czekała mnie Amazonka, puszcza, Indianie, motyle. I Rio.

Opuszczając Bałtyk, przysięgałem sobie na wszystkie brody proroków, że najmniej będą mnie obchodzili sami Brazylijczycy. Płoszony ich przeczuleniem, a nie chcąc rozpływać się w wymuszonych panegirykach, postanowiłem omijać ich z daleka, nie poruszać ich tematu, jak najmniej o nich wspominać. Ostatecznie, wobec potęgi Amazonki i ogromu puszczy jakże drobne wydawały się ich usterki, tak uporczywie im wytykane przez dokuczliwych cudzoziemców! Że Brazylijczycy często spychali załatwianie pilnych spraw na jutro, na osławione „amanha"?

5 dotrzymywali słowa? Że portier hotelu przyrzekał, a nie ł gościa o czwartej rano? Że elegancki młodzieniec, sie-

wygodnie w autobusie, nie ustępował miejsca staruszce? Lorderca, jeśli bogaty, mógł łatwo wykupić się od winy y? Ależ to były błahostki, głupstwa, specialites du pays, m należała się taryfa ulgowa.

połowy Atlantyku wszystko szło gładko. Duch dopisywał,

sprzyjało, morze było spokojne, i sumienie także. Ale gdy tynęliśmy ku Brazylii, gdzieś koło równika, zaczęło się. jkój, zrazu lekki i strawny, z dnia na dzień uporczywiej kał się do serca. Budziło się licho, zakradał się głupi strach. rstyd, że u takiego bohatera amazońskiego — strach. <. sięgałem pamięcią, brazylijscy celnicy zawsze życzliwie sili się do mnie i moich tobołów, nie miałem z nimi szcze-fch zatargów. Ale ostatnimi laty ponoć szpetnie zaosirzyli

Wszystkie relacje podróżnicze psioczyły kaducznie na cel-w w Rio de Janeiro, a chyba najwięcej powodu do lamentu /ej książce miał angielski etnograf Maybury-Davis, które- * >rzy wjeździe do Rio cło na długie tygodnie zaszpuntowało lki bagaż z obozowym sprzętem, pomimo że przybywał na oszenie brazylijskiego ministerstwa spraw zagranicznych. ;óż teraz do Brazylii przywoziłem razem z moim towarzy-l, przyrodnikiem Zygmuntem Pniewskim, istne szaleństwo, •y precyzyjne aparaty fotograficzne i jedną kamerę filmo-udzież sto kilkadziesiąt do nich filmów; idealny żer dla złej dliwości celników. Więc w miarę coraz gorętszych wiatrów, władających piękną Brazylię, chwytały człowieka niejasne czucia, a w nieustraszonym dotychczas sercu wzrastał zny niepokój.

' Recife, gdzie na dwa dni przystanęliśmy, zamigotał prożek nadziei: Brazylia okazała się wciąż dawną, nieodrodną zylią. Oto pewien polityczny luminarz, zazdrosny o swe ywy, w przeddzień naszego przybycia do Recife wzorowo rzelił innego tuza, posła Robsona Mendesa z Alagoas, a po

wyczynie zbytnio się nie ukrywał. Nie, nie ukrywał się. :abójstwie donosiła cała lokalna prasa dość nonszalancko,

w tonie wyraźnej pobłażliwości i niemal podziwu dla zabójcy. Więc otucha wstąpiła także i w serce podróżnika obarczonego pięcioma aparatami, że celnicy w Rio de Janeiro tak samo nie poskąpią mu pobłażliwości.

Figa z makiem, nie byli pobłażliwi. Jeszcze bagażu nie zdążyliśmy otworzyć, a w celników piorun strzelił, zawrzała im krew. Mieliśmy razem siedem walizek, (oprócz Pniewskiego jechała także moja żona), więc oni z urzędowym gniewem parsknęli na nas, że jedna walizka za wiele.

—  Tylko sześć walizek zgłoszono w Gdyni, czy to prawda? — oburzał się najzjadliwszy z celników i patrzał na nas złym okiem inkwizytora. — Sześć walizek. Czy to prawda?

—  Prawda! — przyznawaliśmy. — Ale...

Zjadliwy celnik miał twarz Lucyfera, a usta sardoniczne:

—  Więc skąd się bierze ta siódma walizka? Dlaczego siedem, jeśli ma być ich tylko sześć?

—  Bo... bo...

Rzecz polegała na tym, że w istocie w Gdyni zameldowaliśmy tylko sześć sztuk bagażu, bo jedną walizkę włożyliśmy w drugą, ażeby później mieć rezerwowe miejsce dla zdobytych w puszczy zbiorów. Gdy jednak teraz nastały gorące dni, zdjęliśmy nasze ciepłe ubrania zimowe i wypchaliśmy nimi siódmą walizkę...

Sekretarz polskiej ambasady, przybyły po nas do portu, przystąpił do celnika; starał się nas wytłumaczyć: w Gdyni był mróz, nosili zimową odzież, grube płaszcze. Teraz wzięli na siebie lekkie ubrania, a zimowe poszły do dodatkowej walizy, właśnie tej siódmej...

—  Ale dlaczego fałszywie meldowano w Gdyni liczbę sześciu walizek? — coraz groźniej obstawał przy swoim zjadliwiec. — Skąd ta podejrzana rozbieżność?

Antonio, brat mej żony, wieloletni mieszkaniec Brazylii, stateczny mąż, budzący na ogół zaufanie, wkroczył i z uprzejmą cierpliwością wyłuszczał, że nic w tym podejrzanego: w Gdyni był wielki mróz, nosili grubą odzież. Teraz ciepło, odłożyli grubą odzież...

:-•¦¦-¦¦¦¦¦::¦: r:r": :::

 

M •

iyzyf Antonio także dare-mnie się trudził, grochem o ścianę cał. Urzędnik cały jeżył się we wrogości i biesił; nie rozu-ił i nie chciał rozumieć. Fatalna różnica sześeiu-siedmiu wa-¦k urastała do demonicznej kabały, niewymiernej winy. Za-ięta twarz celnika wróżyła katastrofę. Przypomniał mi się angielski etnograf (którego nazwisko uciekło mi w tej chwili amięci), zatrzymany w Rio przez wiele tygodni, i ogarnęło ie kłopotliwe zdumienie, że podobna chryja i mnie nie omi-a. Dopiero po chwili przypomniałem sobie jego nazwisko: ybury-Daris.

\ tymczasem cerber z kostyczną satysfakcją wmawiał w nas ustępstwo jakiejś nikczemnej przemytniczej machlojki, nie ery wszy jeszcze naszych aparatów i filmów. Do portu przybyła, by nas powitać, także Paola, młodsza stra mej żony, również od lat mieszkająca z mężem w Rio. dna Włoszka o wymownych oczach i jedwabnym głosie, szlachetnie opanowanych ruchach. Gdy dowiedziała się o na-rch tarapatach, nie zdziwiła się. Kazała nam odstąpić nieco walizek i przemówiła cichym głosem do celnika. Inaczej niz tychczas: przemówiła łagodnie, miękko, z proszącym uśmie-*m Nikt z nas dotąd w sprawie walizek nie uśmiechał się do ryźliwego urzędasa. Przyglądałem się z daleka jego rozmowie >aolą i z osłupieniem stwierdziłem, jak szybko on tajał. Jucha > patrzał już złym okiem na miłą kobietę, już twarz mu się yłkiem rozjaśniła, Lucyfer się rozanielał, uśmiech sardonicz-nabierał lubieżnej gładkości. Wydało mi się, że oczy głuszca chodziły mgiełką nagłej pożądliwości.

[ już wiedziałem, że oto naprawdę przybyliśmy do Brazylii. Paola zawołała na nas, byśmy otworzyli walizki, ale on, szar-mt, uprzejmie się sprzeciwił: - Nie, nie potrzeba otwierać! :iękuję! — I ochoczo nakreślił kredą magiczne znaki na wa-;kach i gościnnie puścił nas w kraj.

Gdy w kwadrans później Paola wiozła nas wiecznie urzeka-cą Avenidą Rio Branco ku swemu domowi, zapytałem ją, co taściwie mówiła do celnika, że tak magicznie podziałało.

—  Mówiłam: w Gdyni był mróz, nosiliście tam zimowe ubrania, teraz wzięliście na siebie lekkie...

—  I nic więcej?

—  Nie, nic więcej...

Seryjność podobnych wypadków: przed trzema laty, gdy z Rio de Janeiro wylatywałem do Gujany Brytyjskiej, na lotnisku rozegrała się prawie taka sama historia, z tym tylko, że z odmienną płcią. Sekut-urzędniczka, młoda Brazylijka, zawzięła się, by robić trudności z bagażem, ale roztopiła się jak lód w słońcu, gdy na scenę wkroczył i ślicznotę poprosił młody, przystojny Włoch, ówże Antonio, budzący zaufanie. Widocznie należało to do klimatu Brazylii.

2.  Kult kontrastów

Brazylia to szczodry kraj zamieszkały przez cudacznych ludzi. Ludzi, na których Amerykanin Północy spoglądał z pogardą, działacz społeczny — z rozpaczą, kobieciarz z rozkoszą, poeta z zachwytem, architekt z niedowierzaniem, literat z kłopotliwym rozczuleniem.

Jakże tu nie rozczulać się na myśl o tym, co podawał O Cru-zeiro, tygodnik wytwornie ilustrowany i chyba w tej kategorii jeden z najlepszych na świecie. O Cruzeiro wyrażał myśli i marzenia większości Brazylijczyków o pewnym poziomie zarobkowym, a czynił to w sposób niezrównany, niemal doskonały.

Więc gdy przybysz dostawał się na ląd w Rio de Janeiro, pędził do kiosku, kupował O Cruzeiro i czytał o Brazylii i Brazy-lijczykach. „Rio umiera" alarmował we wstępnym artykule były prefekt miasta z racji ostatniej powodzi, jaka spadła na metropolię: klęska ogromna, wiele ruder zmytych, rzeki na ulicach, ale że Rio aż umiera? Egzaltacja.

11

A już o stronę dalej wpadamy w ekstrawagancki romans w Rzymie dwojga młodych dzieci sławnych rodziców. Widzimy ich, bosko rozigranych i czule w siebie wpatrzonych, to na lam-bretcie na ulicach Rzymu, to w słynnej kawiarni Greco. Ona, piętnastoletnia Romina, córka Tyrone Powera, on, Stan Klos-sowski, ponoć syn malarza-surrealisty Balthusa, beatnik wło-siasty, a przy tym spadkobierca 12 miliardów lirów. To ważne dla czytelników O Cruzeiro: 12 miliardów. Następny artykuł zawiera już wyższy stopień pieprzności: „O amor brazileiro de Ann-Margret". Aktoreczka z Hollywoodu, owa Ann-Margret, blond wyderka naga, ale w futrze, pozazdrościła Brigitte Bar-dotce i przyjechała do Brazylii, by równie gorąco jak Francuzka wykochać się z brazylijskim przystojniakiem z Rio.

A oto gwałtowny skok: schody kościelne, kościół, ołtarz i młoda, śliczna po'kutnica. „Śluby Izabelli Krystyny", też aktoreczki, lecz szlachetnie schludnej, pracującej w brazylijskiej telewizji. Obcięła się z jakichś egzaminów w szkole, więc przyjechała do Rio, by przebłagać Nieba i Los i odbyć kalwarię ze świecą w ręce. Wzruszająco na klęczkach pełznie stu kamiennymi schodami w górę do kościoła na skałce, a potem modli się przy ołtarzu, a potem uszczęśliwiona opuszcza kościół. I przypadkiem, jak na zawołanie, przy tym wszystkim znajduje się fotograf, cudownym przeznaczeniem zesłany, więc z furią i entuzjazmem fotografuje wszystkie te sceny i od jego zdjęć wieje nabożnym nastrojem na stronicach 0 Cruzeiro.

Ale już przewiało: Joi Lansing, „zmysłowa sekretarka Dean Martina, przyszła Jayne Mansfield", prezentuje się czytelnikowi w całej kobiecej krasie od stóp do głowy w dwóch kreacjach, przy zdobywczo prowokacyjnym uśmiechu na niewinnej twarzyczce: raz w skróconym stroju bikini, ledwo ogarniającym smaczne okrągłości, drugi raz w żółtej sukience, z której równie walecznie wyrywały się ku wolności biustowe rebeliantki. Mocny, playboyowy akcent, przysmak dla redakcji naszego czasopisma literackiego 'Współczesność.

Ale zaraz potem — dla kontrastu — czcigodna uroczystość rodzinna w bogatym domu polityka z racji przystępowania có-

12

reczki do komunii świętej: dygnitarz, zasłużony dla społeczeństwa i dla Brazylii, zbiera oto godziwe swej różnorakiej działalności owoce.

Jest, rzecz prosta, i społeczna niwa na łamach O Cruzeiro. Z tej beczki artykuł z łezką nad niedolą garimpeiros, poszukiwaczy złota, w dystrykcie Chapada do Norte: na blisko dwieście tysięcy mieszkańców istnieje tam tylko jeden lekarz. Na pomoc, Brazylio! SOS! — woła szlachetnie tygodnik, chociaż wszyscy wiedzą, że nikt z pomocą nie przybiegnie.

Dobrze było westchnąć i zaszlochać nad losem brazylijskiej biedoty, ale nie trzeba za głęboko się martwić i nie za długo. Przecież istnieją kraje bardziej nieszczęśliwe niż północno--wschodnia połać Brazylii, na przykład Indie. Relacja o Indiach w O Cruzeiro nie tylko niesie ulgę dla własnego sumienia, ale wyzwala w czytelniku na domiar szlachetne współczucie chrześcijańskie, bo artykuł: „Indie między głodem a świętą krową" to publicystyczny majstersztyk, także co do ilustracji; uderza we właściwy ton, operuje śmiałą przenośnią, wzrusza.

Jeszcze kilka ogłoszeń w formie atrakcyjnych artykułów, siejących optymizm już bez półnagich babek i bez kościołów, a więc pouczających, jak być szczęśliwym w prefabrykowanym domku sielankowym, jak zrobić z siebie Tarzana o mięśniach Jacka Dilingera, jak przyswoić sobie chwyty „karate", zadające śmierć z pustych, bezbronnych rąk maleńkich — a to wszystko spięte mocną, nieodpartą klamrą ufności w przyszłość, wyrażonej przez jednego z teraźniejszych ministrów. Onże mąż, jeszcze młody, już korpulentny, dziarsko uśmiecha się w przyszłość na całej stronicy O Cruzeiro, a w jędrnym artykule kompetentnie głosi, że jeszcze nie jest byczo, ale byczo będzie.

Różne nasze Panoramy, Przekroje i Ojczyzny mogłyby wiele nauczyć się od O Cruzeiro: ognia, pieprzyku, dosadnej pointy. Przeciętny czytelnik zamykał brazylijski tygodnik z uczuciem, że minister wyrażał się o Brazylii zbyt skromnie i zbyt ostrożnie, bo wszakże już teraz było byczo. Ze strony tygodnika lał się barwny potok świadomości, że już nie ma trosk i że życie jest piękne, a dla każdego krewkiego Brazylijczyka tym pięk-

13

niejsze, że tak urzekająco najeżone kontrastami: obok czcigodnej uroczystości rodzinnej polityka — rzymskie puszczanie się uroczej piętnastolatki z milionerem beatnikiem; obok pobożnej Izabelli Krystyny ocierające się o nią czarowne wampy z hollywoodzkiej Północy. Nie, pomimo klęski powodzi Rio nie umierało, a Chrystus na Cor-covado rozciągał nad Cudownym Miastem — Cidade Maravilhosa — nieustannie swe ręce.

O Cruzeiro uderzał w czuły punkt Brazylijczyków: poruszał ich kult zuchwałych paradoksów i przywoływał ich namiętność do zaskakujących kontrastów.

O Cruzeiro był wspaniały: przedstawiał nam tak urocze życie w Brazylii, tak upajał i czarował, że już byłoby nietaktem, ba, bluźnierstwem przypominać sobie, że owi biedacy w Chapada do Norte nie tylko nie mieli lekarzy, ale i chleba, i na przednówku corocznie tłumnie umierali z głodu.

3.   Chrystus na Corcovado

W Rio, tak urzekającym wszędzie, gdzie tylko spojrzeć, mieszkaliśmy w dzielnicy wyjątkowo ponętnej: Jardim Botani-co. Było to ludne, a wąskie, choć długie gardło, ściśnięte między jeziorem a górą Corcovado. Jezioro nazywało się Lagoa Rodrigo de Freitas. Patrząc z naszego tarasu na trzecim piętrze w stronę Atlantyku poprzez lagoę, widziało się bliżej smutne favele na stoku malowniczej góry dos Cabritos, a dalej, już po drugiej stronie jeziora, wytworną dzielnicę Ipanema. Lubiłem tę Ipanemę: tu ongiś przyjaźniłem się z Edmundostwem Osmań-czykami, a dziś mieszkali w tej dzielnicy Eugeniusz i Danuta Haciscy, on młody inżynier stoczni, ona młoda lekarka, a obydwoje ujmujący kulturą i sercem.

Patrząc w przeciwną stronę, ku górom, należało mocno zadzierać głowę, by sięgnąć wzrokiem na wspaniały szczyt Cor-covado i zobaczyć imponujący posąg Chrystusa. Mieszkaliśmy tuż u stóp tej góry i gdy czyste niebo pozwalało, widzieliśmy

14

\

posąg o każdej porze dnia i nocy, bo w ciemnościach iluminowano go silnymi jupiterami. Był na wysokości około siedmiuset metrów, ale, miłe optyczne złudzenie, zawsze wydawał się na potężniejszej górze, a on sam jeszcze większy, niż był w istocie.

Brazylijczycy, rywalizując z nowojorską Statuą Wolności, wznieśli w Rio de Janeiro ów posąg Chrystusa jako symbol błogosławieństwa i dobroci, chociaż tego rodzaju symbole — jak wiadomo — w ostatnich czasach piekielnie zamorusały swe dobre imię. Więc jakże było z błogosławieństwem i dobrocią na górze Corcovado? Posąg kierował swe szlachetne oblicze ku centrum Rio. Złośliwi zarzucali mu, że postać Chrystusa wzniesionymi rękoma zbyt gorliwie błogosławiła politycznym mata-czom, w tej części miasta grasującym, ostatnia zaś powódź górze bynajmniej nie przysporzyła chwały. To właśnie z masywu Corcovado, spod stóp posągu, głównie spływał burzący żywioł na miasto, on też zrywał chałupy przeważnie biednych ludzi i przeważnie oni ginęli w wyniku katastrofy.

Gdy przybyliśmy do Rio, bieda właśnie minęła. Pora deszczowa miała się ku końcowi, słońce mocno prażyło na przemian z coraz mniejszymi ulewami. Ale pewnego dnia i nas złapało.

Autobusem rano, przy dobrej pogodzie, prysnęliśmy, Zygmunt Pniewski i ja, na parę godzin do śródmieścia, oddalonego od naszego domu o dobre dziesięć kilometrów. W międzyczasie lunęła rzęsista, choć krótkotrwała nawałnica. Gdy wracaliśmy, już nie padało, natomiast na naszej Rua Jardim Botanico, dotychczas suchej ulicy, powitała nas nagła powódź, podziwu godna.

Z autobusu musieliśmy wyskakiwać na przystanku do rozhukanego potoku, który walił ze stoków Corcovado. Wzburzone nurty były mętne, więc brodzący człowiek nie wiedział, jaki będzie następny jego krok: po łydki czy po szyję w wodzie. Prąd wyrwał w pobliżu płytę kamienną z kanalizacji i tworzył w tym miejscu pokaźny wir. Gdyby wpaść tam do wody, to pewnie amen: wir nieuchronnie wciągnąłby człowieka w podziemny kanał. Więc człowiek z Polski, jeden i drugi, jak zaczarowany

15

wlepiając wzrok w wirowatą kipiel, zataczał i szacunkiem wielki, czujny krąg dokoła wodnej pułapki.

Później, już przy kieliszku Bacardi, zastanawialiśmy się, czy to był dla nas dzień pechowy czy nie, i czy mieć żal do cieknącej góry. Co prawda szpetnie zbrukaliśmy sobie portki, ale poza tym, ocierając się o odrobinę grozy, doznawaliśmy ciekawych dreszczyków. Więc w miarę działania bursztynowego nektaru spoglądaliśmy z coraz mniejszym wyrzutem na szczyt Corco-vado, a dzieło Pawła Landowskiego, Brazylijczyka polskiego pochodzenia, ocenialiśmy coraz serdeczniej z rosnącym uznaniem. Tak jak na to zasługiwało.

4.   Parąue Lagę

Tuż w pobliżu naszego domu w Rio mieliśmy, niezależnie od powodzi, jeszcze inną niezgorszą makabrę: ową ulicę Jardim Botanico. Budziła zachwyt i równocześnie ciarki.

Musiała to być wyjątkowo ważna magistrala między śródmieściem a południowymi wylotami z Rio, bo przez calusieńki dzień panował tu niesamowity ruch samochodów. Nie panował; srożył się.

Trasa, prościuteńka na tym odcinku przez parę kilometrów, wylęgała w furiatach za kierownicą najgorsze instynkty i kazała im rozpędzać się z piekielną szybkością na złamanie karku. Trudno było przechodzić przez ulicę: widziany z daleka wehikuł już niemal w oka mgnieniu walił na przechodnia i tylko gwałtowny podskok naprzód zachowywał człowieka przy życiu. Sensacje były nazbyt przejmujące, a niezbyt przyjemne.

Na chodniku wzruszenia się nie kończyły. Wielotonowe ciężarówki, jakie przeważnie tu mknęły w studwudziestokilome-trowym pędzie, mijały człowieka, kroczącego po chodniku, co kilka sekund i co kilka sekund uderzały w jego nerwy przeraźliwym rykiem i podmuchem wichru.

16

To jakby Penderecki do obłędnej potęgi. Na żadnych ulicach świata nie czułem się tak przytłoczony dzisiejszą cywilizacją, jak tu, na Rua Jardim Botanico, gdzie brazylijskie cię-żarówki-giganty zdawały się ścierać przechodnia w proch.

I chyba nigdzie nie było tyle zwariowanego kontrastu: do tej rozhukanej nowoczesności na ulicy przylegała o miedzę, tuż, tuż o kilka kroków, domena najdalsza od cywilizacji, bo prastara puszcza brazylijska, a była to najprawdziwsza puszcza tropikalna, równie bujna i odwieczna jak puszcza nad Amazonką. Skłębioną masą gąszcz porastał zbocza masywu Corco-vado, stromymi stokami spuszczał się w dół, ku nizinom, i tu dochodził do samej Rua Jardim Botanico: omszałe drzewa, w tym miejscu rosnące od zamierzchłych czasów, dosłownie rzucały cień na oszalałe ciężarówki. Stare rzeczy i nowe uderzały o siebie w brutalnie groteskowym spięciu.

To bezpośrednie sąsiedztwo puszczy i cywilizacji musiało za-frapować przed kilkudziesięciu laty włoskiego milionera Lagę, który zakupił od miasta pas lasu, przylegający do Rua Jardim Botanico, i w głębi, z dala od ulicznego gwaru, wystawił sobie i swym potomkom wielkopańską rezydencję. Knieję pozostawił na swej posiadłości prawie nietkniętą, tylko poprzecinał ją drożynami dla znamienitych gości, bywających u niego, ażeby mogli zażywać przechadzek wśród dziewiczego gąszczu.

Włoch posiadał miliony, ale mniej daru przewidywania, bo nie zabezpieczył sobie zaplecza łapówkowo-politycznego: gdy podczas drugiej wojny światowej Brazylia wypowiedziała wojnę Włochom, nieborak drogo zapłacił za niedopatrzenie. Pewien zachłanny dygnitarz prasowy w Rio- wywłaszczył go i capnął sobie cenną rezydencję, ale nie na długo: po wojnie stracił łaski u rządu i musiał zwrócić łup, lecz już nie pierwotnemu właścicielowi. Włoch Lagę w ogóle wypadł z bieżni, wypchnięty na szary bok, natomiast do terenów parku zapałali afektem spekulanci budowlani. Ale oni także niczego nie dopięli, bo było łapczywych rąk naraz zbyt wiele. Tak oto dawna posiadłość Włocha zawisła w prowizorium, a sam park stał się na razie publiczny. Pozwalano wchodzić tu dzieciom i ich matkom, także

2 — Piękna, straszna Amazonia

17

zakochanym parom tudzież filmowcom, szukającym fragmentów autentycznej puszczy brazylijskiej. Słowem: udostępniono park przechodniom nie budzącym podejrzeń, a także dwom zwabionym przybyszom z Polski.

Park oczarował nas, gdyż roił się od wyśmienitych motyli. Pierwsza nasza wędrówka alejami tej dziwnej puszczy wywoływała niekłamany zachwyt, tyle widzieliśmy tu ciekawych motyli. Gdziekolwiek spojrzeć, radował się wzrok.

A gdy zaskoczyliśmy przed sobą na dróżce kilka olbrzymich Caligo, mających na tylnej stronie skrzydeł rysunek wielkich sowich ślepi — nie wierzyliśmy własnym oczom. Nadobne motyle opijały się na ziemi sokami sporego owocu, spadłego z drzewa, i już nie ulegało dla nas wątpliwości, że wtargnęliśmy w ustronie, przypominające sny motylarza o edenie. Panowały tu dla nas nastroje bajki.

Parku strzegła dość liczna straż, częściowo umundurowana, częściowo w cywilu, a zbrojna w tęgie rewolwery. Krążyła pilnie po alejach i wypatrywała złych czynów, a dwóch czy trzech cerberów stało niedaleko bramy wejściowej i policyjnym wzrokiem ogarniało każdego wchodzącego, z wyjątkiem chyba dzieci. Kogo oni wypatrywali? Rabusiów? Nikt tu nic kosztownego nie przynosił. Zwyrodnialców, dopuszczających się sprośności z nieletnimi smerdami? Ej że. Może kidnaperów, uciekających z porwanym dzieckiem w głąb puszczy na górze Corcovado? Może pilnowali moralności zakochanych parek, by publicznie nie gorszyły niewinnych oczu? Ale przecież łatwo było tu zniknąć w gąszczu i całą mocą grzeszyć w ukryciu przed calusień-kim światem.

Pokpiwaliśmy spbie zdrowo, choć ukradkiem, z gorliwości strażników, dopóki nie stwierdziliśmy, że i nas także zaliczyli do osobników podejrzanych. Okazało się, że przede wszystkim nas. Cerbery kołowały w naszym pobliżu i nie spuszczały nas z oczu. Stanęła mi w pamięci czterowiekowa historia Brazylii i niewygasły kompleks dawnego pilnowania niewolników oraz łowienia Indian: strażnicy w Parque Lagę, z tradycyjnego nawyku, urządzali na nas łowy i nieustannie pilnowali naszych

18

kroków. Było to\śmieszne, ale również intrygujące, w końcu raczej niemiłe. O cp nas posądzali, do diabła?

Wyglądaliśmy na ludzi chyba normalnych, ubranych jak należy, z tym tylko, że na milę rzucało się w oczy to, iż byliśmy cudzoziemcami. Ksenofobia? Brazylijczycy przechodzili obecnie kolejną falę niechęci do gringów-jankesów, o czym wkrótce przekonaliśmy się dobitnie w interiorze kraju, a każdy biały cudzoziemiec uchodził w tym kraju automatycznie za jankesa.

Mała przechadzka o pół kilometra od naszego domu w Rio, a ile zdumiewających niespodzianek: prześliczny zakątek puszczy, bogactwo motyli, ucieszne łowy na człowieka, a po wyjściu z parku na ulicę — piekło oszałamiających samochodów. Oto cierpki urok Brazylii.

5.   Pniewski wypędzony z raju

Park Lagę — powtarzam — ciągnął się u stóp Corcovado wzdłuż ulicy Jardim Botanico w nizinnym pasie puszczy, szerokim tu na niespełna ćwierć kilometra i poszatkowanym alejami niby labiryntem. Poza tym pasem teren gwałtownie się wznosił, tworząc strome zbocza góry Corcovado, i natychmiast przechodził w rzetelną, nietkniętą puszczę.

Tam wyżej bytowały ptaki inne niż na dole i grasowały dzikie zwierzęta leśne, może nawet drapieżniki, a wyjątkowo wiele było ponoć węży. I także inne latały motyle niż w samym parku: wśród wierzchołków pojawiały się jak błyszczące gwiazdy wielkie niebieskie Morpha, za którymi toczyliśmy tęsknym spojrzeniem Tantalów i głodnych wilków.

Park Lagę miał dwa wejścia, poza głównym także uboczne, mniej pilnowane. Następnego dnia po odkryciu ślicznego ustronia, o ósmej rano, weszliśmy do środka parku ubocznym wejściem, nie zauważeni przez strażników. Krokiem niby rozmarzonych spacerowiczów dążyliśmy ku miejscu wzruszeń z dnia poprzedniego i rzeczywiście, nadzieje nie zawiodły. Ujrzeliśmy Caliga; było ich pięć. Siedziały znów na ziemi alei, od samego

19

rana pijąc sok rozdeptanego owocu. Były już wstawione. Do-skoczyliśmy, trzepnęli siatkami, każdy złapał swego olbrzyma. Reszta uciekła. Motyle, wielkie jak położone obok siebie dwie dłonie, w locie podobniejsze były do niemałych ptaków niż do owadów.

Jeden odfrunął tylko o kilka metrów i siadł na pniu pobliskiego drzewa. Złożył skrzydła i wytrzeszczył na nas swe niesamowite „oko sowy", wymalowane na spodzie jego skrzydeł. Instynkt niezliczonych pokoleń jego przodków taką właśnie podsunął gatunkowi samoobronę, mającą groźnym okiem przerazić napastników. Więc Caligo, także i teraz ufny w swą magiczną broń, przycupnął na pobliskim pniu i straszył mnie sowim okiem. Swą omyłkę przypłacił życiem; talizman tym razem zawiódł.

Tak zaczęły się pomyślne łowy. Były tu Ageronie trzaskające w locie, i wytworne Heliconie o wąskich a długich skrzydłach, i pokaźne Uranie, które się przyoblekły w granat i zieleń, a sunęły jak książęta tych chaszczy.

Czasem pojawiał się wytworny Morpho, wysoko wśród wierzchołków, i zmuszał do patrzenia w górę, a wtedy zawsze uderzała nas nieprawdopodobnie piękna sceneria. Puszcza, bynajmniej nie jednolita, lecz postrzępiona mnóstwem przepaści, zwłaszcza tam, gdzie potoki żłobiły głębokie wyrwy na stokach — puszcza tworzyła przejmujący amfiteatr, wznoszący się do samego szczytu Corcovado.

Co za fantastyczny widok! Poszczególne fragmenty lasu wyglądały jak kulisy paradoksalnego teatru, a wpatrując się w nie można było doznać oszołomienia i łatwo stracić świadomość istnienia i czasu. Człowiek poddawał się naiwnym wzruszeniom: w jakich czarach byliśmy, że oto urok tej przyrody pogrążał nas we śnie z otwartymi oczami?

Feerię krajobrazu potęgowały jeszcze motyle Morpho. Należały do okazałego gatunku menelaus. Gdy pojawiały się wśród wierzchołków drzew i zaraz znikały, przychodziły człowiekowi do głowy kapryśne skojarzenia.

Bo oto staliśmy o jakie trzysta metrów od ulicy  i od  niej

20

przenikał do nas poprzez gąszcz Parku Lagę ów monstrualny turkot pędzących ciężarówek. Był to ryk wściekłych robotów cywilizacji, oszalałych zwierząt z żelaza, i w pewnej chwili wydało nam się, że owe bestie rzucą się ze złością na drzewa stojące dokoła nas. Że lada chwila, a natrą z pasją na zielony gąszcz, by zniszczyć majestatyczny spokój puszczy, ich odwiecznego wroga. Był to jak gdyby fragment walki na śmierć i życie dwóch nieubłaganych potęg tego kraju, walki cywilizacji i puszczy.

Uświadomienie sobie tych zmagań było chyba najgłębszym konkretnym wrażeniem, jakie przeżywaliśmy w tych dniach. Tak głębokim, że nawet niezwykłe perypetie Zygmunta Pniew-skiego schodziły właściwie na drugi plan.

W tym czasie on sam chodził na motyle łowy, gdyż ja jeździłem do śródmieścia i w Bibliotece Narodowej przeglądałem książki o Amazonii. Strażnicy gonili go, jak gdyby był zwierzem, wypędzali go z Parku na inne zbocza góry Corcovado, a tu, niestety, towarzysz dostał się w zasięg faweli. Żyło tam tysiące nędzarzy w ostatnej biedzie, nieszczęsne męty milionowego miasta, i tam na ubocznej ścieżce dopadł Pniewskiego rzezimieszek. Łapserdak, chcąc go obrabować, gwałtownie złapał jego torbę naramienną, rozwarł ją, dobył z niej noża i grożąc napadniętemu wzniesioną bronią, wskazał na zegarek ręczny, że go chce mieć.

Na szczęście Pniewskiemu nie zamarł głos w gardle. Krzyknął z całych sił „policia!", co łobuza, niewątpliwie fuszera wśród nożowników, tak poraziło, że szybko złożywszy nóż, rzucił go pod nogi swej niedoszłej ofiary i dał drapaka.

Oto cierpki, powtarzam, smak Brazylii, ale i to drastyczne zajście nie osłabiło naszego przejęcia się zjawiskiem, może najdonioślejszym w tym kraju, zjawiskiem nieustannej walki między cywilizacją a puszczą. Gdziekolwiek podążymy na tym subkontynencie, nawet w najdalszych zakamarkach nad górną Madeirą, wszędzie towarzyszyć nam będzie widmo tej upiornej wojny między człowiekiem a amazońską przyrodą, upiornej, bo wojny bynajmniej nie zwycięskiej dla człowieka.

21

ETAP DBUGI-PORTO VELHO

ZBIEGOWISKO DON KISZOTOW I AL CAPONOW

6.  Szlakiem bandeirantów

Złoto i kobiety były najpotężniejszą pasją Brazylijczyków od pierwszych chwil istnienia Brazylii i, na dobrą sprawę, pozostały ich nieodrodną pasją do dnia dzisiejszego. Nie kołodziej, nie bliźnięta karmione przez wilczycę, nie ojcowie-pielgrzymi stwarzali początki Brazylii, lecz krwisty junak, tęgi gach i niezmordowany producent dzieci w jednej osobie — Diego Alva-rez.

Ów zuchwalec wszedł do brazylijskich czytanek i tym samym stał się duchową własnością narodu, wzorem dla pokoleń. Tuż po odkryciu Brazylii młody Diego Alvarez znalazł się w tym kraju w okolicy dzisiejszego Salvadoru (Bahii) i tam osiadł. Na przestrzeni tysięcy mil wybrzeży był on przez długie lata jedynym Europejczykiem, ale miał niebywałą werwę, a poza tym rusznicę i amunicji w bród.

Dzięki tym pomocom wziął za łeb okolicznych Indian ze szczepu Tupinamba. Nieposłusznych wojaków karał piorunem z rusznicy, natomiast oddane mu Indianki, które dobierał sobie obficie, wynagradzał zapładnianiem ich łona. Gdy niespełna trzydzieści lat później przybył w te strony pierwszy, portugalski gubernator Brazylii, Martin Alfonso de Souza, zdumiał się, gdy zastał tu rodaka na czele tak licznego rodu Metysów, synów i wnuków. Dziarski Diego Alvarez ze swoimi ludźmi oddał gubernatorowi bezcenne usługi przy budowie stolicy kolonii, Bahii, i przy opanowaniu kraju.

W sto lat później Portugalczycy już mocno siedzieli na całym wybrzeżu i wytępili w tym rejonie Indian lub wchłonęli ich

25

metodą Alvareza. Niespokojni i prężni przybysze nieustannie parli coraz dalej w głąb kraju. Uprawiali trzcinę cukrową, następnie bawełnę, ale bardziej ich urzekało złoto, znalezione w Minas Gerais u schyłku XVII wieku, a jeszcze więcej podniecały diamenty, nieco później odkryte w Goias.

Dwoma głównymi szlakami, północnym i południowym, wdzierali się konkwistadorzy na zachód, ale północny szlak, w górę Amazonki, srodze ich zawiódł: nie było tam złota ani diamentów i Portugalczycy tylko zadowolić się musieli łapaniem Indian. Więc łapali ich zamaszyście, z zawziętością, całymi wsiami. Według opisów olśnionych podróżników XVI i XVII wieku żyło wtedy nad brzegami Amazonki do dwóch milionów tubylców; po brutalnych wyprawach zaborców nie ostała się nad wielką rzeką w sto lat później i setna część dawnej ludności.

Lepsze widoki otwierały się zdobywcom na południowym szlaku. Tu, z płaskowyżu Sao Paulo, zapuszczali się śmiałkowie ku południowym kresom Mato Grosso i dalej ku granicom Paragwaju i Boliwii. W tych stronach było złoto, były diamenty i było huk indiańskiej zwierzyny. A ciągnęli na zachodnie wertepy zabijacy nie lada, awanturnicy twardzi i nieustraszeni, chciwi łupu i chwały — słynni pauliści. Tworzyli zaborcze chorągwie, stąd ich nazwa bandeirantes, i wdzierali się w odległe ustronia, zalewając sadła hiszpańskim sąsiadom. Mieli w swych szeregach roty siepaczy, szczególnie srogich dla Indian. Byli to spłodzeni przez nich Metysi, tak zwani Mamelucy, plon indiańskich branek i portugalskich najeźdźców; zabijaki, wychowani przez ojców w pogardzie dla swych wolnych pobratymców w puszczy, oddawali Portugalczykom bezcenne usługi.

Miejscem wypadowym dla wypraw stała się Cuiaba, mieści' na leżąca w sercu krainy bogatej w cenne minerały, w pobliżu granic hiszpańskich. Tam niedaleko, w Boliwii i Paragwaju, jezuici stworzyli zasobne skupiska tysięcy ułagodzonych Indian, wdrażając ich w lepsze warunki życia na roli: wymarzone mateczniki ludzkie dla bandeirantów.

Hej, pohulali sobie pauliści od serca, rozpasali   się, wodze

26

puścili zbójeckim żądzom. Sporo krwi napsuli jezuickim spryciarzom, a bezwzględną pięścią sięgnęli do obfitych łowisk. Moc indiańskich niewolników potrzebowali Portugalczycy do swych kopalń: wciąż było za mało czerwonych robotników, ginących w kopalniach jak muchy. Także portugalskim plantacjom na wybrzeżu godziło się dostarczać ręce do roboty.

Natomiast rębacze skwapliwie zachowywali Indianki dla siebie. W tych pierwszych czasach kolonii, kiedy na jedną kobietę przypadało kilku jurnych Portugalczyków, indiańskie dziewki stanowiły pożądaną zdobycz. Toteż dla wielu paulistów łapanie Indianek było potężnym bodźcem wypraw na zachód, często nie mniej ważnym niż złoto i diamenty.

Bandeiranci zawsze cieszyli się, i do dziś cieszą się, ogromną wziętością w Brazylii. Ich zuchwałość i rozmach budziły od wieków powszechną dumę. Śmiałkowie stali się bohaterami narodu, uchodzili za wzór do naśladowania. Czy słusznie? Byli wściekle odważni, to prawda, i niepohamowani, i zadzierżyści, ale jednocześnie byli okrutnymi niszczycielami. Bezwzględni, zapatrzeni jedynie w doraźny zysk, siali spustoszenie, żyli rabunkiem. Kiepski ideał dla wielkiego narodu.

Dzisiejsi Brazylijczycy, świadomi swego pociągu do doryw-czości, drwinkowali ze siebie samych, mówiąc o niezniszczalnych zasobach i żyzności Brazylii: co ludzie za dnia tu marnowali, to w nocy bujnie odrastało. Niestety, miła pociecha nie dotyczyła wytępionych szczepów: ci Indianie przepadli dla ludzkości raz na zawsze.

Tym samym" szlakiem bandeirantów sprzed dwóch wieków lecieliśmy teraz, Zygmunt Pniewski i ja, na zachód. Nocowaliśmy w Sao Paulo, ruszając o świcie dalej. Przez kilka godzin lotu znamienne dla Brazylii zmiany pod nami; w pierwszej godzinie widzieliśmy bogactwo kraju, liczne plantacje kawy, i wcale przyzwoite zaludnienie. Potem nagle osiedli było mniej, głusza coraz większa, kraj raptownie się wyludniający — i pierwsza wielka rzeka w poprzek: Rio Parana. Rzeka, która nie chciała nic słyszeć o Amazonce i płynęła w przeciwnym kierunku, na południe.

27

Za rzeką dzicz stanu Mato Grosso. Roślinność uboższa, nie-dopojona w porze suchej: to luźny busz, zwany przez Brazylij-czyków cerrados. Tu pora deszczowa widocznie jeszcze nie minęła, bo bezmierna powódź, jak gdyby kpiąc z podręczników, zalewała na dziesiątki kilometrów olbrzymie płaszczyzny kraju. Woda, widziana z góry, przeświecała przez trawy i krzaki. Były to wschodnie krańce największego ponoć na ziemi mokradła — Pantanalu.

Wtedy na myśl przyszedł mi francuski etnolog Lśvi-Strauss, który przed kilkudziesięciu laty zwiedzał te strony i ciekawie opisał szczep Kadiueo. Indianie ci żyli w głębi Pantanalu i pewnie dzięki moczarom uchronili się od bandeirantów. Przeciwnie, sami zaborczego ducha będąc, ujarzmiali sąsiednie plemiona. Był to szczep niepospolity: stworzył pewne formy organizacji społecznej i dzieląc się na kilka klas, doszedł do niejakiego stopnia rozwoju. Miał szlachtę, i to o niesłychanym, wręcz maniackim poczuciu własnej wyższości. I miał kobiety, prawie wszystkie znamienite artystki o wyrobionym pojęciu piękna. Mianowicie na swych twarzach malowały wyrafinowane w rysunku wzory geometryczne, koła, esy floresy, o tak przedziwnie subtelnej kompozycji, że jeszcze w początkach XX wieku ściągali tu etnografowie, zwabieni rewelacyjnym uzdolnieniem Indianek Kadiueo.

Osobliwa była zarozumiałość tych Indian: pewna ich wioska, zap...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin