Jermakow Oleg - Chrzest.pdf

(155 KB) Pobierz
OLEG JERMAKOW
CHRZEST
FIKCJE I FAKTY 01/1990
919180187.001.png
Kompania zwiadowcza wyjechała z pułku nocą. BTR-y z wyłączonymi reflektorami
ruszyły na północ. Światła pułku wkrótce znikły i bezkresna, ciepła, wiosenna noc połknęła
kolumnę.
Żołnierze siedzący w gąsienicowych transporterach wpatrywali się w ciężkie łańcuchy
gwiazd. Kostomygin też wpatrywał się w rozświetlone konstelacje i myślał o tym, że warkot
silników słychać w najbardziej oddalonych kiszłakach aż na samym końcu tego stepu, jeśli,
oczywiście ma on w ogóle jakiś koniec...
Pół godziny później nisko nad stepem ukazał się blady księżyc. Księżyc wschodził po-
woli, noc stawała się coraz jaśniejsza i oczy wyławiały z ciemności pagórkowatą, porośniętą,
czarno-białą przestrzeń. Przed sobą widzieli biel murów i wieżyczek. Kolumna z każdą chwi-
lą zbliżała się do kiszłaku.
— Hej, nie spać tam! — krzyknął kapitan przyciskając laryngofon do gardła. Dowódcy
transporterów usłyszeli jego glos i jeden po drugim meldowali: numer taki a taki, zrozumia-
łem. Działka obróciły się w prawo i w lewo, żołnierze ocknęli się i chwycili mocniej peemy.
Nie zmniejszając prędkości kolumna przemknęła przez kiszłak. I nic się nie wydarzyło.
Kostomygin zdążył dostrzec ciemne otwory wieżyczek, domy o płaskich dachach gęste
sady za murami parkanów, uszatą sylwetkę osiołka za szopą.
Za kiszłakiem droga — teraz już doskonale widoczna — zaczęła opadać i w dole ury-
wała się nad jaśniejącą rzeką. Nie zmniejszając prędkości pojazdy sforsowały płytką, szeroką
rzekę i pojechały dalej.
W kiszłaku kwitły drzewa w sadach i Kostomygin nałykał się duszącego powietrza i
miał teraz w ustach słodki smak. Wystawił twarz pod ciepły wiatr, czuł, jak ciąży mu wisząca
na boku ładownica, uciskają zbyt mocno zasznurowane buty i jak luźny i lekki jest maskujący
płaszcz. Podobało mu się to wszystko: ten księżyc, ten straszny step i kwiatowa słodycz w
ustach, i wygodny mundur, i broń na piersi, i ten pęd potężnych maszyn po bezkresnej
czarno-białej równinie oświetlanej przez zimne, jasne gwiazdy.
Nie dojeżdżając do niskich pagórków kolumna zatrzymała się. Żołnierze zeskakiwali z
transporterów, żeby rozprostować nogi.
Kompania ustawiła się w kolumnie dwójkowej i pomaszerowała drogą. Kierowcy zosta-
li przy transporterach .
Żołnierze posuwali się wzdłuż pagórków . Wszyscy w milczeniu spoglądali na wierz-
chołki wyraźnie rysujące się na tle rozgwieżdżonego nieba. Księżyc przepłynął na zachodni
skraj nieba, był teraz brązowy i świecił już nie tak jasno.
Kostomygin usłyszał, że idący za nim Oparin, zielony podobnie jak on „synek”, brzę-
knął klamrą rozpinanego pasa i odkręcił pokrywkę manierki. W tej samej chwili rozległ się
głuchy odgłos uderzenia i Oparin wpadł gwałtownie na Kostomygina. Kostomygin odwrócił
się. Oparin, z wtuloną w ramiona głową szedł dalej pospiesznie wciągając manierkę na swój
pas. Za nim, potężnymi krokami sadził wysoki, długonogi plutonowy Szwariow.
„Trzeba uważać” — pomyślał Kostomygin odwracając się od nich.
„Czyże”, to znaczy chłopaki, którzy odsłużyli już w wojsku ponad sześć miesięcy,
uprzedzali „synków”, że powinni mieć się na baczności i robić tylko to, co im każą; ostrze-
gali, że wszelkie popełnione przez „synków” w trakcie operacji uchybienia będą, po powrocie
do pułku, „rozpatrywane” przez starszyznę, kompania zwiadowcza — żeby nie było nieporo-
zumień — to, kochani, nie bateria armat, ani pluton gospodarczy, ani piechota. Tu wszystko
musi być „tip-top”, nie gorzej niż w tych tam „beretach”.
Przez miesiąc służby w kompanii Kostomygin napatrzył się już na te sądy „dziadów” i
w kolejnym nie miał ochoty uczestniczyć w charakterze oskarżonego. A Oparin przed chwilą
trafił na tę czarną listę. Trzeba mieć się na baczności.
Księżyc zaszedł, a step znowu był czarny i gwiazdy świeciły jaśniej. Kompania miaro-
wym krokiem maszerowała wzdłuż pasma wzniesień.
Ochłodziło się. W stepie zagwizdał ptak.
Z przodu usłyszeli tupot.
— Biegiem! — rozkazał głośnym szeptem Szwariow. I Kostomygin pobiegł. „Jesteśmy
spóźnieni” — domyślił się.
Biegli długo oblewając się potem i łykając kurz.
Kostomygin jedną ręką przytrzymywał peem. Drugą — manierkę. Ale ładownica z
magazynkami boleśnie obijała mu drugi bok, więc puścił peem, żeby podtrzymać i ładownicę.
Broń uderzając go w piersi sprawiała jeszcze większy ból, więc znowu chwycił ją ręką.
Biegli tak prędko i długo, że w gardle Kostomygina zaczęło coś rzęzić. Dał sobie słowo,
że odtąd i na wieki wieków nie tknie już papierosa.
Dobiegli wreszcie do najdalszego wzgórza i stąd. w stepie ujrzeli kontury wieżyczek,
domków i okalających je murków. Wiatr dął od strony kiszłaku i Kostomygin czuł ciągle ten
sam, delikatny aromat kwitnących drzew. Powiało mocniej i odurzający zapach kwiatów
doleciał do zakurzonych, zdyszanych ludzi w mokrej, cierpko pachnącej odzieży.
Pod ostatnim wzgórzem droga rozwidlała się: jedna jej odnoga, ta którą biegli, prowa-
dziła do kiszłaku, druga wiodła w step. Dwa plutony dowodzone przez podporuczników kapi-
tan posłał w kierunku kiszłaku, pozostali zalegli na wzgórzu ukrywszy się za głazami. Lufy
rkm-ów i peemów wycelowane były na rozwidlenie dróg.
Kostomygin przytulony do kamieni czuł ich wilgoć i przyjemny chłód na brzuchu i
piersi. Spluwał lepką, pełną kurzu śliną i zastanawiał się: można już sobie łyknąć z manierki,
czy jeszcze nie? Rozejrzał się na boki, ostrożnie rozpiął klamrę i nie zdejmując z pasa pod-
ciągnął manierkę na wysokość piersi, odkręcił pokrywkę, przechylił do tyłu głowę, przytknął
spragnione wargi do gwintu i wciągnął pełne usta wody. Przepłukawszy nią usta połknął płyn,
bo szkoda mu było go wypluć. Przyssał się do manierki raz jeszcze po czym zakręcił ją,
zapiął pas, wytarł usta i pomyślał: teraz bym sobie zapalił.
Na niebie świeciła już tylko jedna gwiazda — Wenus. Drogę było teraz lepiej widać,
wydawało się, że kiszłak był nieco bliżej. Droga była pusta. Wszyscy wpatrywali się w nią,
wpatrywał się też Kostomygin uważając, że wszystko to nie ma sensu: nikt się tu nie zjawi i
żadnej strzelaniny nie będzie — po prostu wzejdzie słońce i wszyscy wrócą do pułku. Była to
jego pierwsza akcja i nie wierzył, że będzie prawdziwa, jedna z tych, o jakich tak malowniczo
opowiadali weterani z ich kompanii.
Nie chciało mu się obserwować drogi, po której nikt nie będzie szedł. Ziewnął i przy-
mknął oczy, żeby dać im moment odpoczynku... Przysnął na minutę, wstrząsnął nim dreszcz i
ocknął się. „Nie rozklejaj się” — powiedział do siebie i znów wślepiał się gorliwie w drogę.
Rozwidniło się i w sadach kiszłaku zakląskały słowiki, a kogut kilka razy z rzędu
zagłuszył grasejującymi wyzwiskami ich tkliwe trele.
A kiedy zaróżowił się świt i zaczerwienił step nad kiszłakiem usłyszał ostry, nawołują-
cy krzyk. Kostomygina w tej samej chwili opuściła senność, chwycił w ręce peem i wycią-
gnąwszy szyję wyjrzał zza kamieni. Krzyk powtórzył się i Kostomygin poczuł ucisk w sercu:
wojna... Ale leżący obok żołnierze byli spokojni. Zerknął na nich, zawahał się, ale mimo
wszystko postanowił zapytać „czyża” Miedwiediewa, co się tam dzieje. Miedwiediew chrzą-
knął i wyszeptał, że to ichni ksiądz tak się wydziera.
Wzeszło słońce. Step zielenił się aż do horyzontu, w kiszłaku darły się koguty, muczały
krowy, ryczał iszak i niebo rozświetlone było jasnym błękitem. Jakaż tu może być wojna!...
Kapitan wstał, otrzepał się i powiedział:
— Można palić.
Żołnierze podnosili się z ziemi, głośno ziewali, gadali, krzesali zapałki i zaciągali się
papierosowym dymem przymykając oczy.
Dowódca posępnie spoglądał na kiszłak.
— Sanycz — powiedział do radiooperatora — jazda, ściągaj naszych z kiszłaku i prze-
każ woźnicom — niech przyprowadzą tu wozy.
— Obywatelu kapitanie, a może karawana już jest w kiszłaku? — zapytał Szwariow.
Kapitan pokiwał przecząco głową.
— Nie, według naszych obliczeń zejście z gór musi im zająć całą noc. Póki się nie ście-
mni, nie mogą się ruszyć, a z tego wynika, że musieli zejść z gór wczoraj późnym wieczorem
i dopiero nad ranem mogą się tu zjawić.
— A jeżeli mimo wszystko?...
— No, chyba że mają odrzutowe wielbłądy — niechętnie odpowiedział dowódca kom-
panii.
Radiooperator wywoływał plutony, które ukryły się w stepie wokół kiszłaku. Później
kazał się zgłaszać kierowcom.
Kapitan usiadł na kamieniu, zdjął panamę, wyciągnął grzebień i bez pośpiechu zaczął
się czesać. Szwariow kręcił się obok niego, podbijał nogą drobne kamyki i pogwizdywał
smutno.
— I czego się tak kręcisz, Szwariow? — zawołał ze złością dowódca.
— Obywatelu kapitanie, a może udało im się jakoś prześlizgnąć do tego kiszłaku?
— A nasi chłopcy niby po co tam pół nocy się poniewierają? No, chyba że wszyscy
spali jak susły...
— Obywatelu kapitanie, a może by tak przeszukać ten kiszłaczek? A nuż się okaże, że
tam fura broni i duchów? *
Kapitan w zadumie przedmuchał grzebień, starannie włożył go do etui i schował.
Szwariow przyglądał mu się wyczekująco.
— No, Szwariow, ile masz już kresek? — zapytał zmęczonym głosem kapitan.
— Jakich kresek?
— Na kolbie. Na kolbie, Szwariow. Co to, myślisz że nie wiem gdzie kreski stawiacie?
Wiem wszystko, Szwariow. I kiedyś za niszczenie broni ze skóry was obedrę.
— Jakie tam niszczenie? My leciutko. Malutka ryska i tyle — odparł z uśmiechem
przystojny, szarooki Salichow.
— I po co robisz te znaczki na kolbie?
Salichow zarumienił się i wzruszył ramionami.
— A gdzie niby mam zaznaczać?
— Ty? Na piętach i na pięściach.
Wszyscy zaczęli się śmiać.
„Inni są opaleni na brąz, a ten — biały jak mleko. Specjalnie się chowa przed słońcem,
czy co?” — pomyślał nagle Kostomygin przyglądając się pociągłej, delikatnej twarzy Sali-
chowa.
Salichow był ulubieńcem kompanii. Miał melodyjny głos i wspaniale grał na gitarze.
Nigdy z nikim się nie kłócił, nie czepiał się „synków” i nie wydzierał się na nich. Razem z
kolegą, który służył w piechocie i pochodził z tych samych stron, cały wolny czas spędzali na
boisku. Ich ćwiczenia gromadziły wielu gapiów. Kiedy pogoda była brzydka leżał na łóżku z
książką. W cywilu czekała na niego wielkooka, czarnowłosa dziewczyna o podobnie delika-
tnej, białej jak mleko cerze; jej duże zdjęcie Salichow przechowywał w nocnej szafce, a kom-
panijni dziwkarze wyciągali je czasami i cichaczem oglądali pożądliwymi oczami. Salichow
bardzo często dostawał od swej dziewczyny pękate koperty i wszyscy mu zazdrościli. Na szyi
nosił skórzany amulet z kosmykiem jej włosów — i wszyscy Salichowowi zazdrościli.
Kostomygin miał ochotę poznać go bliżej. Zwierzał się wprawdzie w listach swemu
bratu, ale co tam listy? Bezpośrednia rozmowa z kimś mądrym — to zupełnie co innego.
* pogardliwe określenie duszmenów.
Wydawało mu się, że i Salichow odczuwa brak przyjaznej duszy, ale Kostomygin krępował
się podejść do niego i podjąć rozmowę o poważnych książkach i innych takich rzeczach. Miał
nadzieję, że Salichow sam go zagadnie, ale Salichow nie zagadywał i w ogóle niemal nie
zauważał „synków”.
— No, to ile masz rys na kolbie, Szwariow? — zapytał kapitan obserwując powracające
z kiszłaku plutony.
— Sześć.
— I jeszcze ci mało?
— Mało.
— Prawdziwy z ciebie Drakula, Szwariow.
Wszyscy roześmiali się.
— I czego rżycie? — z uśmieszkiem zapytał kapitan. — Wiecie, kto to był Drakula?
— Nie — odezwał się któryś.
— No, to nie ma się co śmiać.
— A co to za jeden, obywatelu kapitanie? — przypochlebnie zapytał „czyż” Miedwie-
diew. — Też robił znaczki?
— Nie — odparł kapitan. — Był księciem w piętnastym wieku i gwoździami czapki
przybijał...
— Do głów? — domyślił się Miedwiediew.
Kapitan skinął głową, a wszyscy zachichotali jakby usłyszeli Bóg wie jaki dowcip.
— No, do tego to jeszcze nie doszedłem — uśmiechnął się zadowolony z siebie
Szwariow. — Jakiż ze mnie za Drakula?
— Fakt — zgodził się kapitan. — Różnica jest. On nie był plutonowym, tylko księciem.
Podjechały BTR-y. Żołnierze podzielili się na załogi, wyciągnęli suchy prowiant: kon-
serwową wieprzowinę, konserwowy ser, cukier i chleb — i przystąpili do śniadania rozsiadł-
szy się na ziemi obok pojazdów.
Szwariow mrużąc oczy z zadowolenia błyskawicznie opróżnił puszkę z wieprzowiną,
zjadł łagodny żółty ser, schrupał cały cukier, wyżłopał pół manierki wody, znieruchomiał na
chwilę wsłuchując się w coś z uwagą i westchnął:
— Tylko tego smoka, co tam w środku siedzi niepotrzebnie rozdrażniłem.
— Jasne! — odezwał się kierowca Mamedow. — Drażnisz go i drażnisz, a dla ciebie
nic nie zostaje! — Tknął palcem w zapadnięty brzuch Szwariowa i roześmiał się. — Ładujesz
w ten kałdun ile wlezie, a mięsa ci nie przybywa nic a nic. Kobitki cię lubić nie będą. One
tylko spasionych kochają.
— Dobra, dobra — wyprostował się Szwariow. — Może to u was Mamed, w Gruzji,
kobietki brzuchami się załatwia. Nasze matrioszki — wolą coś konkretniejszego! — Zerknął
na Oparina i krzyknął: — I czego się szczerzysz? Żryj prędzej, w czasie akcji wszystko trzeba
robić prędko: żreć i sr...
Oparin przestał się uśmiechać, wsadził łyżkę w różowy miąższ i nagle zapytał:
— Obywatelu sierżancie, może konserwę? Coś mi to nie idzie, już wolę serek.
Kostomygin spojrzał na Oparina i odwrócił się.
Niezłe bydlę z tego Oparina. Robi wszystko, żeby się przypodobać „starym”, bo wydaje
mu się, że go będą lepiej traktować i przestaną ciągle obrażać i dręczyć. Tylko on, jeden jedy-
ny z „synków” pierze skarpety i odzież „starym”. Wszyscy inni bezapelacyjnie odmówili i
dostawali okrutne cięgi, ale za to nikt teraz im tego nie proponuje, a Oparin opiera wszystkich
„dziadów” do dziś.
„Kto się daje, ten za swoje dostaje” — uprzedzał go starszy brat i Kostomygin obserwu-
jąc wojskowe życie przekonał się, że tak właśnie jest. Dziś jednak do tego co brat mu powie-
dział dodałby jeszcze: ale we wszystkim trzeba znać miarę. Bo na przykład Kryłow tego nie
wiedział, jego krnąbrność nie miała granic, odmawiał wykonywania nawet tych najbardziej
Zgłoś jeśli naruszono regulamin