McCaffrey Anne_Jezdzcy smokow z Pern_15_Niebiosa Pern.rtf

(2656 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

 

Anne McCaffrey

 

Niebiosa Pern

 

tom XV cyklu

Jeźdźcy smoków z Pernu

 

 

Przełożyła Katarzyna Przyboś


Książkę tę poświęcam doktorowi Stevenowi M. Beardowi, w podzięce za to, że dał mi do rąk własny świat.


Podziękowania

 

Akcja kolejnych moich książek o Pernie toczy się w coraz bardziej niezwykłych okolicznościach, więc coraz częściej muszę korzystać z pomocy przyjaciół — specjalistów, a nawet ekspertów w najróżniejszych dziedzinach. Przy okazji pisania tego tomu wołanie o pomoc z dziedziny astronomii po raz kolejny trafiło do dr Stevena M. Bearda i do Elizabeth Kerner. Z konieczności dołączył do nich konsultant z dziedziny zderzeń kosmicznych w osobie Scotta Manleya z obserwatorium w Armagh, które odwiedziłam chcąc obejrzeć teleskopy i nauczyć się, w jaki sposób zaaranżować upadek meteorytu w konkretnym miejscu, ze wszystkimi cyfrowymi ozdobnikami i odpowiednimi odczytami. Z przyjemnością również przyjęłam zaproszenie na kolację do domu dr Billa Napiera i pani Nancy Napier i spędziłam u nich uroczy kwietniowy wieczór na spotkaniu z ich kolegami.

Dzięki Marilyn i Harry’emu Almom oraz niezwykle serdeczniej pomocy oceanografa P. Burra Loomisa uzyskałam wspaniałe mapy oraz wykresy, dzięki którym wiedziałam, co jest czym na moim Pernie.

Szczególny dług zaciągnęłam u Georgeanne Kennedy, która uparcie zawracała mnie na trop „właściwej” opowieści, gdy tylko zaczynałam dygresje — bo przecież na Pemie jest tylu różnych ludzi. Dziękuję też Lei Day, Elizabeth Kemer i Elizabeth Ann Scarborough, które były tak miłe, że przeczytały wstępny szkic i nie szczędziły bezcennego poparcia. I wreszcie ostatnie, choć nie najmniej ważne podziękowania dla moich wydawców, Shelly Shapiro i Dianę Pearson, którzy pomogli mi dopracować relację o najnowszych wydarzeniach na Pernie. Jestem niezwykle wdzięczna za ich wkład pracy.

Chciałabym też podziękować http://science.nasa.gov/headJines/y2000 za ich niezwykle interesujące opracowanie aktualności z całego świata. W czasie pisania słuchałam następującej muzyki:

Jeny Goldsmith The Ghost and the Darkness i inne tematy science fiction Percy Grainger Piano for Four Hands (dwie płyty)

Elgar Enigma Yariations

James Galway wybór kompaktów

Mendelssohn Symfonia Wioska

Inspector Morse

Janis łan wybór kompaktów

Manuel Barrueco plays Lennon & McCartney

Tanya Opland i Mikę Freeman Masterharper i inne kompakty


Wstęp

 

Nie nam osądzać,

czy los szczodrobliwy.

Lecz z tym, co nam zsyła,

będziem sobie radzić.

 

 

Odkrywcy Pernu, trzeciej planety w układzie słonecznym Rukbatu w gwiazdozbiorze Strzelca, nie zwrócili uwagi na nieregularną orbitę satelity krążącego w systemie.

Koloniści osiedlili się na planecie, przystosowali do jej specyfiki i rozproszyli się po najbardziej gościnnym kontynencie południowym.

Katastrofa spadła nagle w postaci deszczu grzybopodobnych organizmów, które żarłocznie pożerały wszystko z wyjątkiem kamienia, metalu i wody. Z początku straty były przerażające. Na szczęście dla nowej kolonii, „Nici”, jak nazywano zabójcze deszcze, nie były niezniszczalne; ginęły w kontakcie z wodą i ogniem.

Z pomocą inżynierii genetycznej i wrodzonej pomysłowości osadnicy odpowiednio przekształcili miejscowe formy życia, przypominające legendarne smoki. Te olbrzymie stworzenia, w chwili narodzin nawiązujące telepatyczną więź z człowiekiem, stały się najskuteczniejszą na Pernie obroną przeciwko Niciom. Po przeżuciu i strawieniu rudy zawierającej fosfmę potrafiły dosłownie ziać ogniem, spalając zabójcze pasożyty w powietrzu, przed opadnięciem na ziemię. Umiały nie tylko latać, ale także się teleportować, dzięki sprawnym manewrom unikając napowietrznych zderzeń podczas walki z Nićmi. Mogły telepatycznie porozumiewać się z jeźdźcami i innymi smokami, tworząc niezwykle skuteczne formacje bojowe, czyli skrzydła.

Od jeźdźców smoków wymagano szczególnych uzdolnień i całkowitego poświęcenia. Jeźdźcy stali się więc osobną grupą, zupełnie

różną od tych, którzy uprawiali ziemię i chronili ją przed zniszczeniami rozsiewanymi przez Nici, oraz od tych, którzy parali się rzemiosłem w różnych perneńskich cechach.

Z upływem stuleci osadnicy zapomnieli o swoich korzeniach i o rozpaczliwej walce z Nićmi, które opadały na planetę, gdy nieregularna orbita Czerwonej Gwiazdy przecinała elipsę Pernu. Zdarzały się także długie okresy Przerw, kiedy Nici nie pustoszyły ziemi, a perneńscy jeźdźcy dochowywali wiary swoim potężnym przyjaciołom, czekając chwili, gdy znów będą potrzebni do ochrony ludzi, którym zaprzysięgli służbę.

Gdy po jednej z długich Przerw powróciła groźba Nici, liczba jeźdźców zdążyła zmaleć już tak bardzo, że zamieszkali w jednym jedynym weyrze: Bendenie. Bohaterska Władczyni Weyru Lessa, dosiadająca złotej królowej Ramoth, odkryła, że smoki potrafią poruszać się w czasie tak samo jak w przestrzeni i podejmując rozpaczliwe ryzyko, cofnęła się w czasie o czterysta Obrotów, by sprowadzić pięć pozostałych Weyrów w przyszłość, do obrony Pernu.

W tej sytuacji podjęto próby zbadania Południowego Kontynentu, gdzie dokonano wielkiego odkrycia. Jaxom, jeździec białego Rutha, jego przyjaciel F’lessan, jeździec spiżowego Golantha, czeladniczka Jancis z Cechu Kowali i Piemur, Harfiarz nieprzypisany do żadnej warowni, badając Lądowisko pierwszych osadników dokonali niezwykle ważnego odkrycia; natrafili na Assigi, czyli Audiosystem Sztucznej Inteligencji Gromadzący Dane.

W oparciu o miliardy plików z danymi, przywiezionymi na Pern przez pierwszych osadników, Assigi zaczął dostarczać informacje do wszystkich Cechów. Opracował także metodę uwolnienia Pernu od okresowego zagrożenia wywoływanego przez wędrownego satelitę, nieprawidłowo określanego jako Czerwona Gwiazda.

F’lar i Lessa, odważni i dalekowzroczni przywódcy Weyru, pierwsi zaczęli zachęcać Władców Warowni i Cechów, by skończyć z dominacją Nici i rozpocząć nową erę w dziejach Pernu. Uzyskali zgodę prawie wszystkich, zwłaszcza że dzięki Assigi każdy mógł korzystać z nowych metod pracy i technologii ułatwiających życie i poprawiających zdrowie.

Byli jednak i tacy fanatycy, którzy uznali Assigi za „obrzydlistwo” i próbowali położyć kres wspaniałemu projektowi. Ponieśli jednak klęskę. Młodzi jeźdźcy i technicy, wykształceni i przeszkoleni przez komputer, z pomocą smoków przenieśli ze statków pierwszych osadników, w dalszym ciągu krążących po orbicie Pernu, trzy silniki z napędem na antymaterię i umieścili je w potężnym uskoku na powierzchni Czerwonej Gwiazdy. Zaplanowaną z pewnym opóźnieniem eksplozję można było zaobserwować prawie na całym Pernie, którego mieszkańcy radowali się na myśl, że wreszcie pozbędą się Nici.

Rozwiązanie to nie położyło natychmiastowego kresu Opadom, ponieważ rój Nici przyciągnięty wcześniej przez Czerwoną Gwiazdę, jeszcze nie całkiem opuścił przestrzeń wokół Pernu. Jeźdźcy i harfiarze wyjaśniali wszystkim, którzy zechcieli ich wysłuchać, że jest to ostatnie Przejście Czerwonej Gwiazdy, a potem Nici nie będą już więcej trapić mieszkańców planety.

Nadszedł czas, by zacząć snuć plany na przyszłość wolną od tego zagrożenia. Można było przy tym wykorzystać informacje zawarte w banku danych Assigi, zawierającym wiele przydatnych a jednocześnie prostych rozwiązań technicznych, które przyczynią się do poprawy życia wszystkich mieszkańców Pernu. Nawet jeźdźcy, którzy przez całe wieki bronili planety, muszą znaleźć sobie nowe zajęcia. Pojawiają się nowe pytania: o wybór rozwiązań technicznych, które ułatwią życie nie niszcząc kultury Pernu, a także o miejsce jeźdźców i ich wspaniałych przyjaciół w nowym społeczeństwie, wolnym od groźby Nici.


Prolog

 

 

Kopalnie w Gromie, 5.27.30 obecnego Przejścia,
Obrót 2552 według poprawionej rachuby Assigi

 

Dyżurny czeladnik w pomieszczeniach dla więźniów w Kopalni 23 u podnóża zachodniego łańcucha wzgórz pierwszy dostrzegł jasny, niebieskawy warkocz na południowo–zachodnim nieboskłonie. Miał wrażenie, że zjawisko zbliża się w jego stronę, więc krzykiem zaalarmował otoczenie i popędził w dół po schodach wieży strażniczej.

Jego krzyki usłyszeli górnicy wychodzący z szybów, brudni i zmęczeni po całym dniu wydobywania rudy żelaza. Oni również dostrzegli światło pędzące w stronę zabudowań. Rozproszyli się z hałasem, kryjąc się gdziekolwiek: pod wagonikami z rudą, za usypiskami urobku i pod suwnicą; niektórzy pobiegli z powrotem do szybu. Przetoczył się nad nimi basowy grzmot, choć na niebie nie było ani jednej chmurki. Niektórzy potem twierdzili, że do ich uszu dotarł wysoki świst. Wszyscy zgadzali się co do kierunku, z którego nadleciał obiekt — południowy zachód.

Wysoki kamienny mur wokół więziennego podwórka nagle się rozpadł. Wyrzucone do góry kamienie zaczęły opadać na cały teren kopalni. Górnicy rzucili się na ziemię, chroniąc głowy przed uderzeniami odłamków. Rozległ się drugi wybuch i okrzyki przerażenia dochodzące z więziennych kwater. Zaleciało rozgrzanym do białości metalem — znajoma woń w miejscu, gdzie wytapia się rudę żelaza i wysyła się ją w sztabach do siedzib cechów Kowali — tyle że zapach był dziwnie kwaśny. Niestety nikt później nie potrafił go dokładnie opisać.

Szczerze mówiąc, gdy rozległo się ostrzeżenie czeladnika, spośród kilkuset pracowników kopalni, tylko jeden człowiek nie stracił głowy. Shankolin, od kilkunastu lat odpracowujący wyrok więzienia w kopalniach Cromu, od dawna czekał na sposobność do ucieczki. Naturalnie usłyszał huk walącego się muru i przez ułamek sekundy widział białoniebieską poświatę w małym okienku wyciętym w ciężkich drzwiach, stanowiących jedyne wyjście z budynku. Skoczył na lewo i ukrył się pod drewnianą pryczą niemal w tym samym momencie, gdy coś dużego, gorącego i śmierdzącego przebiło ścianę w miejscu, gdzie ułamek sekundy przedtem była jego głowa. Jakiś przedmiot z sykiem przerył przejście między pryczami, przebił deski, zgruchotał narożny wspornik i wyleciał na zewnątrz. Pozbawiony podpory dach zawalił się częściowo. Ktoś zaczął krzyczeć z bólu i wołać o pomoc. Ktoś inny jęczał ze strachu.

Shankolin wypełzł spod pryczy i krótkim spojrzeniem obrzucił dziurę wybitą przez meteoryt — jedyną prawdopodobną przyczynę takich zniszczeń. Dostrzegł w dali potrzaskany mur więzienny i zareagował błyskawicznie. Przedostał się przez rozbitą ścianę i popędził w stronę muru, pilnie wypatrując, czy nie dostrzeże strażników na murze albo na wieżyczkach po obu jego końcach. Jednak wszyscy opuścili stanowiska, prawdopodobnie w chwili gdy dostrzegli meteoryt nadlatujący w stronę kopalni.

Podciągnął się na rękach na szczyt muru i co sił w nogach popędził przez pagórki ku najbliższej kępie rzadkich krzaków. Przycupnął za nimi i uspokajając oddech, nadsłuchiwał odgłosów zamieszania dochodzących z kopalni. Ranny wciąż krzyczał z bólu; prawdopodobnie strażnicy najpierw się nim zajmą, a dopiero potem policzą więźniów. Pewnie będą chcieli przyjrzeć się meteorytowi z bliska, bo jeśli zawiera metal, może przedstawiać dużą wartość. Przynajmniej tak słyszał, kiedy ustąpiła jego głuchota. Nieraz słuch go zawodził, ale i tak dowiadywał się wszystkiego, co trzeba. Nigdy nie dał po sobie poznać, że ustąpiły skutki działania rozsadzającego czaszkę dźwięku, który wydał odrażający Assigi, kiedy Shankolin wkroczył do jego pomieszczenia na czele ludzi wybranych przez jego ojca, Mistrza Norista, by zniszczyć to obrzydlistwo i położyć kres jego szkodliwym wpływom.

Shankolin odzyskał oddech i stoczył się w dół po łagodnym zboczu. W końcu uznał, że jest na tyle bezpieczny, by zgiąć się w pół i przebiec pod osłonę rzadkiego lasu. Bez przerwy się rozglądał, nadsłuchując odgłosów ewentualnego pościgu. Pochylony, popędził w dół niebezpiecznego urwiska; słyszał, jak żwir i małe kamyki spadają przed nim ze stromizny.

Cały był pochłonięty jedną myślą: tym razem uda mu się uciec. Koniecznie musiał odzyskać wolność, by powstrzymać nieuchronny postęp, jaki czyni Ohydny Assigi, niszcząc Pem, który przetrwał tak długo. Opowiadał mu o tym ojciec cichym, przerażonym głosem.

Mistrz Norist był przerażony, gdy władcy Weyrów Pernu uwierzyli, że ten bezcielesny głos naprawdę może im powiedzieć, jak zamienić orbitę Czerwonej Gwiazdy. Wówczas nie zbliżałaby się do Pernu na tyle blisko, by zrzucać na planetę zaborcze, nienasycone Nici. Nici pożerały wszystko: bydło, ludzi i rośliny; mogły w okamgnieniu pochłonąć grube drzewo. Shankolin dobrze o tym wiedział. Widział kiedyś podobny przypadek, kiedy pracował w załodze naziemnej w cechu Szklarzy. Nici rzeczywiście pożerały ludzi i wszystko co żyje, ale Ohydny Assigi był gorszy, bo zatruwał ludzkie umysły i serca, a jego bezcielesny głos rozsiewał zdradliwą zarazę.

Ojciec Shankolina był załamany i przerażony tymi wszystkimi nieprawdopodobnymi rzeczami, które Assigi opowiadał Władcom Warowni i Cechmistrzom: o różnych maszynach i metodach stosowanych jakoby przez przodków, o procesach i urządzeniach — nawet do wytapiania szkła — mogących znacznie ułatwić życie Perneńczyków.

Już wtedy, gdy wszyscy wychwalali cudowne możliwości tego Assigi, ojciec Shankolina wraz z kilkoma innymi ważnymi osobistościami dostrzegł niebezpieczeństwo ukryte w tych wszystkich gładkich, kuszących obietnicach. Tylko głupcom może się wydawać, że byle głos zawróci Gwiazdę z jej toru.

Shankolin był dokładnie tego samego zdania co ojciec. Gwiazdy nie schodzą z orbit. Zgadzał się, że Władcy Weyrów to głupcy, którzy nie wiadomo dlaczego chcą zniszczyć jedyny powód, dla którego smoki przydają się jako obrońcy planety. Zgadzał się też dlatego, że nadchodził koniec jego terminowania. Bardzo pragnął, by ojciec go zaakceptował i wyznaczył swoim następcą, ucząc tajników barwienia szkła na przepiękne kolory, które potrafi uzyskać jedynie Mistrz Szklarz. Trzeba wiedzieć, który piasek barwi masę szklaną na niebiesko, a który nadaje jej kolor połyskliwego, głębokiego karminu.

Zgłosił się więc na dowódcę grupy, która miała zaatakować Ohydnego Assigi i skończyć jego władzę nad umysłami skądinąd inteligentnych osób.

Nawet nie zauważył, że idzie po dnie strumienia. Prawy but natrafił na oślizły kamień; Shankolin upadł na ostrą skałę i rozciął sobie twarz. Otumaniony upadkiem, z trudem podniósł się na kolana.

Od lodowatej wody zabolały go kostki nóg i nadgarstki, to go otrzeźwiło. Spostrzegł, że do strumienia spadają krople krwi i odpływają z prądem, barwiąc wodę na różowo. Zbadał palcami rozcięcie i skrzywił się, kiedy wyczuł, że zaczyna się na skroni, idzie z boku nosa i zagłębia się w policzek, poszarpany jak krawędź kamienia, o który się skaleczył. Krew spływała mu z policzka. Wstrzymał oddech i zanurzył twarz w zimnej wodzie. Powtórzył tę czynność kilka razy, aż lodowate zimno nieco zahamowało upływ krwi. Później oddarł dół koszuli i tym prowizorycznym bandażem przewiązał sobie czoło. Przechylił głowę sprawdzając, czy nie nadchodzi pogoń. Nie słyszał nawet ptaków ani szelestu węży. Gdyby rzucił się do biegu, mógłby je wypłoszyć. Wstał ociekając wodą i wciągnął w nozdrza łagodny wiaterek.

Głuchota, trwająca wiele obrotów, wyostrzyła inne jego zmysły. Węch już raz ocalił mu życie, choć nie zdołał uratować czubka jednego z palców u rąk. Poczuł cuchnący gaz kopalniany na chwilę przed zawałem. Zginęło wtedy dwóch górników.

Z policzka kapała mu krew. Oddarł następny kawałek koszuli i przycisnął do rany. Rozglądał się na wszystkie strony, zastanawiając się, co robić.

 

W górniczej warowni byli ludzie, którzy się chlubili, że wytropią każdego zbiegłego górnika. Krople krwi ułatwiłyby im zadanie. Rozejrzał się z niepokojem, ale woda wszystko spłukała. To dobrze, że upadł na środku strumienia; tu nikt nie znajdzie śladów.

Może meteoryt opóźnił pogoń. Może było więcej rannych i nie zwołano więźniów na apel. Może meteoryt okazał się ważniejszy. Podobno Cech Kowali dobrze płaci za takie znaleziska. A więc pewnie zmarnują trochę czasu na wysłanie wiadomości do najbliższej siedziby Cechu. A on w tym czasie zdąży dotrzeć do rzeki.

Jeśli pójdzie wodą, nie zostawi ani krwawych śladów, ani zapachu. Strumień w końcu dojdzie do rzeki, a rzeka do Morza Południowego. Trzeba będzie jakoś utrzymać bandaż na policzku, aż się zrobi strup. W głowie kręciło mu się od upadku. Trzeba znaleźć kij, żeby się na nim opierać i sprawdzać głębokość wody. Nieco dalej na brzegu leżał solidny kawałek konara, na tyle gruby, by nadawać się do tego celu. Kilka ostrożnych kroków po dnie i dosięgnął drąga. Uderzył nim kilka razy w kamień, żeby sprawdzić, czy nie jest spróchniały. W porządku, nada się.

Wędrował przez bezksiężycową noc, od czasu do czasu ślizgając się w mulistych miejscach albo niespodzianie wpadając w wypłukane przez wodę jamy, których nie udało mu się wymacać kijem. Kiedy policzek przestał krwawić, wsadził bandaż do kieszeni. Płótno na czole przywarło do zaschniętej krwi, więc zostawił je w spokoju.

O świcie nogi w ciężkich, nasiąkniętych wodą górniczych butach zziębły mu do tego stopnia, że stracił w nich czucie i potykał się co chwila. Dzwonił zębami z zimna. W dodatku strumień był teraz szerszy i głębszy, woda sięgała Shankolinowi coraz częściej do pasa zamiast do kolan i nie dało się iść dalej jego korytem. Pochwycił zwieszające się nad wodą gałęzie jakiegoś krzewu, wygramolił się na brzeg i ukrył w gęstwinie. Zwinął się w kłębek, by zachować tę odrobinę ciepła, która tliła się jeszcze w jego ciele.

Nic nie zakłóciło jego spokoju, aż wreszcie obudził go ból pustego żołądka. Był późny ranek, słońce stało już wysoko. Zaszedł o wiele dalej niż myślał. Siermiężne robocze ubranie prawie wyschło, ale symbol górniczej warowni, jakim oznaczono materiał podczas tkania, zdradziłby go jako uciekiniera. Potrzebował czegoś do jedzenia i do ubrania, wszystko jedno w jakiej kolejności.

Ostrożnie wychynął z krzaków i ku swojemu niepomiernemu zdziwieniu dostrzegł chatę na drugim brzegu strumienia, który teraz stał się rzeką. Obserwował budynek przez długi czas, aż uznał, że nikogo nie ma ani w środku, ani w pobliżu. Przeszedł rzekę w bród, choć kamienie raniły mu posiniaczone stopy i znów ukrył się w krzakach. Wreszcie nabrał pewności, że nie dobiegają go żadne odgłosy świadczące o obecności ludzi.

Chata była pusta, ale zamieszkana. Mogła należeć do jakiegoś pasterza, bo na dużym legowisku były skóry, wytarte od długiego używania. Najpierw jedzenie! Nie tracił czasu na umycie bulw, które znalazł w koszu przy palenisku. Potem zobaczył zimny, szary tłuszcz w żelaznej patelni ustawionej na brzegu kominka. Zanurzył w nim surowe warzywa, zadowolony, że osolony tłuszcz nadał im trochę smaku. Nasyciwszy na moment najgorszy głód, zajął się poszukiwaniem odzieży i jeszcze czegoś do jedzenia. W młodości za nic nie wykradłby jabłka ani nawet wiśni z cudzego ogrodu. Ale teraz sytuacja zmieniła się tak bardzo, że nic nie pozostało z moralnych zasad, które ojciec wpoił mu za pomocą kija. Miał obowiązek do spełnienia: trzeba było naprawić zło i sprawdzić w praktyce teorię — albo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin