Krantz Judith_Klejnoty Tessy Kent.rtf

(1606 KB) Pobierz
Krantz Judith

 

Judith Krantz

 

KLEJNOTY TESSY KENT


Dla Andrei Louise Van de Kamp, dyrektorki Sotheby's West Coast Operations, pierwszej wiceprzewodniczącej Sotheby's World Wide, przewodniczącej i dyrektorki Musie Center w hrabstwie Los Angeles.

Nawet gdyby Andrea nie zasugerowała mi napisania powieści, której akcja rozgrywa się w wielkim domu aukcyjnym, i gdyby nie umożliwiła mi dokładniejszego zapoznania się z działalnością Sotheby's, i tak zadedykowałabym tę książkę jej, ponieważ jest najwspanialszą, najbardziej wartościową i niezawodną przyjaciółką pod słońcem. Wiele osób lubi ją i podziwia.

Charakter wielkich miast można określić, znając mieszkających w nich wybitnych ludzi, a nikt nie reprezentuje Los Angeles równie dobrze jak Andrea. Jej wspaniały i szczery entuzjazm, cudownie zaraźliwy śmiech, nadzwyczajna hojność i ogromny urok osobisty przeszły do legendy.

Tylko Andrea potrafi efektywnie pracować na dwóch ważnych stanowiskach jednocześnie, nie rozpraszając się, nie tracąc poczucia humoru - i nie zapominając o ostatecznym celu.


PODZIĘKOWANIA

 

Podczas pracy nad Klejnotami Tessy Kent byłam zmuszona korzystać z informacji osób mających ogromny zasób wiedzy na temat domów aukcyjnych, medycyny i Kościoła katolickiego. Jestem niezmiernie wdzięczna tym wszystkim wspaniałomyślnym ludziom, którzy pozwalali mi na zadawanie pytań i udzielali na nie niezwykle cennych odpowiedzi. Są to następujące osoby:

Diana Phillips, pierwsza wiceprzewodnicząca Sotheby's i dyrektor do spraw public relations,

Mallory May, asystent wiceprzewodniczącego z północnoamerykańskiego biura prasowego Sotheby's,

John D. Block, wiceprzewodniczący północnoamerykańskiego oddziału Sotheby's i dyrektor Międzynarodowego Związku Jubilerów Ameryki Północnej,

Tracy Sherman, wiceprzewodniczący wydziału biżuterii w Sotheby's na Beverly Hills,

Carol Elkens, asystentka wiceprzewodniczącego wydziału biżuterii w Sotheby's na Beverly Hills,

Elise B. Misiorowski, dyrektor Amerykańskiego Instytutu Kamieni Szlachetnych,

dr med. Melani P. Shaum,

dr med. Mark Hyman,

dr med. Norman Schulman,

siostra Karen M. Kennelly, dyrektor Mount St.Mary's College w Los Angeles,

Lynn Marie Blocker Krantz,

profesor Patricia Byrne z Trinity College w Connecticut,

David W. Moreno z Tiffany & Co. w Beverly Hills.


PROLOG

 

Tessa Kent szybko wyszła z banku i pokonała całą szerokość nowojorskiego trotuaru. Szofer przytrzymał otwarte drzwi limuzyny. Tessa wsiadła do samochodu. Była zadowolona, że wybierając się kilka godzin temu do banku, zostawiła na tylnym siedzeniu płaszcz. Wczesnym rankiem panowała niezdecydowana jesienna pogoda, teraz jednak popołudniowe słońce schowało się za grubą warstwą chmur, które zapowiadały, że jeszcze przed nastaniem zmroku spadnie deszcz. Była połowa września tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego trzeciego roku.

- Dokąd jedziemy, proszę pani? - zapytał szofer, Ralph.

- Zaczekaj chwileczkę, Ralph. Chciałabym coś zobaczyć - odparła impulsywnie, zaskakując nawet samą siebie, po czym włożyła płaszcz.

Przez całe spędzone w banku i ciągnące się bez końca popołudnie podtrzymywała ją na duchu myśl o tym, że gdy tylko stąd wyjdzie, najszybciej jak to możliwe wróci do swojego apartamentu w Carlyle, weźmie długą, wonną kąpiel, potem włoży najstarszy, najbardziej miękki i znoszony peniuar, po raz pierwszy w tym roku każe rozpalić w ogromnym kominku w sypialni i wyciągnie się na rozłożonych na dywanie poduszkach. Marzyła o tym, by zapomnieć o ostatnich trzech dniach. Miała zamiar zrobić to, sącząc drinka i wpatrując się w płomienie, aż całkiem ją oślepią, a jej umysł uspokoi się i zapanuje w nim miła pustka.

Jednak wsiadając do limuzyny, Tessa nagle uświadomiła sobie, że jest jeszcze za wcześnie na ten cudownie spokojny moment. Czegoś nadal jej brakowało - potrzebowała jakiegoś zdecydowanego akcentu, który jednoznacznie potwierdzałby zakończenie podjętych przez nią działań i trwającego trzy dni spisu należącej do niej biżuterii, pominąwszy nieliczne klejnoty, które miała na sobie.

Tessa zdała sobie sprawę, że pragnie zobaczyć, jak jej kolekcja wynoszona jest na ulicę, a potem błyskawicznie znika w trzech taksówkach i trzech zwyczajnych samochodach. Wykonanie tego zadania przydzielono sześciu kurierom i dwunastu uzbrojonym ochroniarzom, którzy mieli przenieść klejnoty warte dziesiątki milionów dolarów, używając w tym celu specjalnie wybranych, nie rzucających się w oczy zniszczonych aktówek i mocnych toreb na zakupy.

Jeżeli nie zobaczy finałowej sceny tego dramatu, wciąż będzie myślała, że jej biżuteria spoczywa w skarbcu w ciemnych, poukładanych na sobie aksamitnych pudełkach, czekając na odpowiednią okazję, na przykład na premierę teatralną, przyjęcie lub kolację w eleganckiej restauracji. Coś tkwiącego głęboko w kobiecej psychice Tessy żądało, by przekonała się na własne oczy, że jej klejnoty nie należą już do niej - że przepadły. Przepadły na dobre.

Od wyjścia za mąż, to znaczy od osiemnastu lat, Tessa Kent, najbardziej znana na świecie gwiazda amerykańskiego kina, zawsze pojawiała się publicznie we wspaniałej biżuterii. Nawet będąc w stroju bikini, nie rozstawała się ze sznurem muszelek wysadzanych drogimi kamieniami. Niezależnie od pory roku, pory dnia i charakteru chwili Tessa Kent zawsze potrafiła dobrać odpowiednie klejnoty. Stały się częścią jej osobowości zarówno w życiu prywatnym, jak i publicznym, czymś w rodzaju autografu, elementem tak samo charakterystycznym jak jej głos, kształt ust i kolor oczu.

Nagle Tessa dostrzegła w drzwiach banku pierwszego kuriera, niosącego trzy torby na zakupy. Po jego bokach szli pogrążeni w rozmowie uzbrojeni ochroniarze w szarych mundurach. Obok limuzyny Tessy przejechała jedna z krążących od wielu godzin po najbliższej okolicy taksówek. Zatrzymała się na chwilę, a gdy mężczyźni znaleźli się w środku, ruszyła w dalszą drogę wzdłuż Madison Avenue.

Ani wczoraj, ani przedwczoraj Tessa nie obserwowała, w jaki sposób odbywa się transfer. Potrzebę zobaczenia tego wszystkiego na własne oczy poczuła dopiero dziś, gdy została spisana zawartość ostatniego pudełka. Na widok następnych kurierów i ochroniarzy wychodzących z ruchliwego banku i wsiadających do podstawianych stopniowo środków transportu Tessę zalała fala sprzecznych uczuć, których nie była w stanie od siebie oddzielić: żalu, podniecenia, ulgi, oczekiwania, niedowierzania i tęsknoty. W tej mieszaninie dominowała jednak nadzieja.

- Teraz możesz zawieźć mnie do hotelu, Ralph - oznajmiła Tessa, gdy zdała sobie sprawę, że z banku wyszli ostatni kurierzy.

Na ulicach panował potworny ruch. Limuzyna zdołała pokonać zaledwie dwie przecznice, gdy lunął rzęsisty deszcz.

- O, jak dobrze! - zawołała Tessa. - Zatrzymaj się, gdy tylko będziesz mógł, Ralph.

Szofer wiedział, że deszcz jest jej sprzymierzeńcem. Tessa, ukryta pod ogromnym czarnym parasolem, mogła włóczyć się ulicami Nowego Jorku, mając pewność, iż nikt jej nie rozpozna. Przy dobrej pogodzie to by się nie udało, gdyż okulary przeciwsłoneczne i chustka na głowie w jakiś perwersyjny sposób jeszcze bardziej przykuwały uwagę wszystkich zapalonych łowców autografów.

Tego dnia, po spędzeniu wielu godzin w klimatyzowanym skarbcu kilka pięter pod ziemią, Tessa w mniejszym stopniu marzyła o kąpieli i drinku - bardziej zależało jej na długim, uspokajającym spacerze z dala od ludzkich oczu.

Błogosławiąc paskudną pogodę, naciągnęła beret na oczy, a potem zrzuciła buty i włożyła botki, które czekały w tylnej części limuzyny. Włożyła lekki płaszcz przeciwdeszczowy, zapięła go od góry do dołu, aż po brodę, po czym wzięła leżący pod płaszczem parasol.

- Wysiądę na rogu, Ralph. Wrócę do hotelu na piechotę.

Gdy limuzyna się zatrzymała, Tessa wyskoczyła, rozłożyła parasol, przeszła energicznie na drugą stronę ulicy i ruszyła w kierunku Piątej Alei. O każdej porze roku uwielbiała spacerować wzdłuż Central Parku, zwłaszcza o zmierzchu, kiedy - tak jak teraz - zapalane stopniowo uliczne światła rozjaśniały szare popołudnie.

Znalazłszy się na rogu Piątej Alei i ulicy Czterdziestej Siódmej, szybkim krokiem ruszyła w kierunku północnym, głęboko nabierając powietrza w płuca. Niezmiernie cieszyła ją świadomość, iż nikt nie zwraca na nią uwagi. Gęsty tłum składał się ze zmokniętych ludzi, którzy wracali właśnie z zakupów, oraz wychodzących z biur urzędników - wszystkich interesowało jedynie znalezienie jakiegoś środka transportu, którym mogliby dotrzeć do domu.

Ciesząc się najczęściej nieosiągalną dla siebie swobodą, Tessa wędrowała Piątą Aleją. Minęła katedrę Świętego Patryka i była już o trzy przecznice dalej, gdy nagle przystanęła, po czym gwałtownie zawróciła. Miała trzydzieści osiem lat i od bardzo dawna nie była w kościele. Nie chciała liczyć, ile czasu minęło od ostatniego razu, ale dzisiaj... właśnie dzisiaj... coś przyciągało ją do wspaniałej, potężnej katedry. To coś kazało jej pokonać schody, otworzyć drzwi i wejść do środka. Złożyła parasol. Górę wzięło stare przyzwyczajenie - zanurzyła palce w wodzie święconej, przeżegnała się i przyklękła, a dopiero potem usiadła w jednej z ostatnich ławek.

Postanowiła, że posiedzi tu kilka sekund, a potem wróci na zewnątrz, by korzystać z cudownej swobody, jaka możliwa jest jedynie na ruchliwych, skąpanych deszczem ulicach. Posiedzi i zagrzeje się w przesyconej śpiewnym pomrukiem ciszy, ciszy tak niepowtarzalnej, tak charakterystycznej, że nawet z zawiązanymi oczyma od razu i bez trudu można rozpoznać, że jest się w kościele.

Wbrew własnej woli Tessa osunęła się na kolana i pochyliła głowę. Modliła się, chociaż dawno temu przestała wierzyć w sens modlitwy, modliła się tak żarliwie jak wówczas, gdy była małą dziewczynką, nie używała jednak w tym celu żadnych słów i robiła to jedynie po to, by się modlić.

Wróciła wcześniejsza nadzieja - była głębsza niż kiedykolwiek i opromieniła serce Tessy. Jestem tu bezpieczna - pomyślała z rozmarzeniem, a powstrzymywane od wielu, wielu dni łzy uspokajająco zaczęły spływać na jej dłonie.


ROZDZIAŁ 1

 

Agnes Patrycja Riley Horvath, której córka, Teresa, w przyszłości miała zostać Tessą Kent, o trzeciej nad ranem niespokojnie przewracała się z boku na bok. Jak zwykle w takich przypadkach obudziły ją obsesyjne, pełne złości myśli dotyczące jej męża, Sandora, i sposobu, w jaki zdominował wychowanie ich jedynego dziecka, które teraz, w sierpniu tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku, miało dwanaście lat.

Rodzice Agnes byli przeciwni zawartemu przez nią w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym czwartym roku małżeństwu z Sandorem Horvathem - i mieli rację. Czuła się potwornie upokorzona tym faktem, zwłaszcza gdy, leżąc w nocy obok Sandora, nie mogła zapanować nad swoimi myślami i dawała upust wściekłości.

Gdyby nie surowe zakazy Sandora - myślała Agnes ze złością - Teresa zostałaby odpowiednio przygotowana do kariery, co do której nie było nawet najmniejszych wątpliwości - kariery, którą Agnes uważała za pewnik równie niepodważalny jak ruch obrotowy Ziemi.

Teresa to urodzona gwiazda - tak, gwiazda! - dzięki zachwycającej urodzie i niewątpliwemu talentowi aktorskiemu, którym mogła się poszczycić już jako maleńkie dziecko. Nie była to jedynie opinia dumnej matki, powtarzali ją wszyscy, którzy kiedykolwiek zetknęli się z małą - tak przynajmniej wmawiała sobie Agnes, z trudem tłumiąc gniew. Teresa powinna grać w filmach, lub przynajmniej występować w reklamach - wówczas miałaby przed sobą wspaniałą przyszłość. Ale nie, mąż Agnes, człowiek nie będący w stanie ani na krok odstąpić od swych sztywnych, staroświeckich, europejskich zasad, jednoznacznie określających, co jest słuszne i odpowiednie dla młodej dziewczyny, nie pozwalał zabrać córki do Nowego Jorku, gdzie można by pokazać ją kilku wpływowym osobom, które na pewno natychmiast by się zorientowały, że Teresa jest naprawdę wyjątkową istotą.

Każdej nocy Agnes Horvath zastanawiała się nad jednym - co ją opętało, że mając zaledwie osiemnaście lat i będąc zbyt głupią na podejmowanie jakichkolwiek decyzji, uparła się, iż chce wyjść za mąż za człowieka, który nie miał nic wspólnego z ograniczonym, pobożnym irlandzkim katolickim światkiem, w którym zajmowała godną pozazdroszczenia pozycję najmłodszej z pięciu błyskotliwych, czarnowłosych i niebieskookich córek Rileya. Dlaczego oddała serce uchodźcy z komunistycznych Węgier, trzydziestopięcioletniemu profesorowi muzyki?

Ilekroć Agnes zadawała sobie to pytanie, traktowała je, jakby właśnie w tym momencie odkryła zupełnie nowy problem, pomocny w znalezieniu kilku niezmiernie ważnych odpowiedzi. Usiłowała tak dokładnie wskrzesić przeszłość, jakby wciąż miała szansę na odkrycie jakiegoś dawno zapomnianego faktu, który całkiem odmieniłby teraźniejszość.

Sandor był zdumiewająco przystojnym mężczyzną, czarującym i romantycznym nieznajomym, który całkiem zawrócił w głowie prowincjonalnej idiotce i wykazał, jak ograniczona i płytka jest jej wiedza. Dystyngowany pan, mówiący po angielsku z większą elegancją i precyzją niż którykolwiek z amerykańskich chłopców, miał jakiś nieodparty urok. Nie zdołały się przed nim uchronić ani jej ledwo ukształtowany charakter, ani łatwowierne serce. Agnes z brutalną szczerością przypomniała sobie, że przeżywała wówczas potworne katusze, ponieważ o kilka razy za dużo obejrzała Przeminęło z wiatrem. Trzeba jednak przyznać, że Sandor nawet teraz, mając czterdzieści osiem lat, bardzo przypomina Lesliego Howarda, natomiast w owym czasie była zbyt niedojrzała, by wiedzieć, jak szybko ta jego pełna wyrazu, inteligentna, wrażliwa i ładna twarz zacznie wywoływać złość, zwłaszcza gdy na przeciwnej szali umieści się narzucone przez niego zasady i reguły.

Agnes Horvath miała trzydzieści jeden lat, a od trzynastu była mężatką, ale przynajmniej od połowy swojego małżeństwa wiedziała, że popełniła największy błąd, jaki może się przytrafić głęboko wierzącej katoliczce. Choćby była wściekła na męża, nie mogła w ogóle brać pod uwagę rozwodu. Co prawda samo zastanawianie się nad podjęciem takiego kroku nie było grzechem, musiała jednak przyznać, że gdyby rzeczywiście została na własnym utrzymaniu, nie potrafiłaby zarobić na siebie i Teresę. Agnes Riley - jak większość kobiet z jej pokolenia - przygotowana została ni mniej, ni więcej, tylko do roli wymagającej opieki żony i oddanej matki.

Sandor całkiem nieźle zarabiał. Był kierownikiem sekcji muzycznej w ekskluzywnej szkole dla dziewcząt w Stamford w Connecticut, niedaleko miejsca ich zamieszkania, na obrzeżach bogatej dzielnicy Greenwich, w pobliżu szkoły, w której uczyła się ich córka, Teresa. Dziewczynka uczęszczała do konwentu Świętego Serca, elitarnej placówki, do której oboje zgodnie pragnęli posłać swoją pociechę.

Przewracając się w łóżku z boku na bok, gwoli sprawiedliwości Agnes musiała przyznać, że Sandor ciężko pracował, by dojść do czegoś w swej nowej ojczyźnie. Jej siostry powychodziły za mąż za miejscowych chłopców z pobliskiego Bridgeport, gdzie się wychowała. Byli to faceci nie dorastający profesorowi nawet do pięt, niemniej kilku spośród owych irlandzko - amerykańskich osobników, pracując fizycznie, zarabiało znacznie więcej niż Sandor. To jednak nie zmieniało faktu, że cała rodzina szanowała eleganckiego i wykształconego męża Agnes.

Każda z jej sióstr wydała na świat sporą gromadkę pospolitych, zwyczajnych, niemal niczym nie różniących się między sobą dzieci. Kiedy Agnes zabierała Teresę na częste uroczystości rodzinne, wszyscy wiedzieli, które dziecko spośród chmary kuzynów i kuzynek natychmiast znajdzie się w centrum uwagi. Fakt, że Teresa była jedynaczką, stanowił raczej rodzinny powód do dumy niż przyczynę jakichś docinków czy też rywalizacji. Od niemowlęctwa dziewczynka wyróżniała się tak niezwykłą urodą, że bez niej nie mogło się obejść żadne przyjęcie - wszyscy musieli się nią nacieszyć. Agnes wiedziała, że siostry uwielbiają jej córeczkę, która wnosi radość w ich ograniczony świat. Wszyscy kuzyni i kuzynki usiłowali zwrócić na siebie jej uwagę, a najstarsi z nich szybko ją zabierali, by móc się nią pobawić niczym cenną lalką.

Teresa jako jedyna z grona swoich kuzynów i kuzynek nie uczęszczała do miejscowej zaściankowej szkółki. W konwencie, stanowiącym jedną z wielu szkół Świętego Serca na świecie, była „uczennicą z doskoku”, to znaczy - nie mieszkała w internacie. Do tej samej klasy co ona chodziły córki wielu milionerów, dzięki czemu Teresa cieszyła się w rodzinnym gronie jeszcze większym respektem.

- Twoja rodzina kompletnie zepsuje Teresę, poświęcając jej tyle uwagi - narzekał ze złością Sandor po ostatnich odwiedzinach u Rileyów. - Teresa staje się coraz bardziej samowolna. Niegdyś była takim dobrym, potulnym i posłusznym dzieckiem. Ostrzegam cię, Agnes, czuję, że dzieje się z nią coś niedobrego, i bardzo mnie to martwi... To coś w rodzaju buntu, czającego się tuż pod powierzchnią, coś, czego na razie nie potrafię dokładnie wytłumaczyć. Poza tym zdecydowanie nie podoba mi się ta jej „najlepsza przyjaciółka”. Mimi Peterson nie jest dzieckiem, z którym, moim zdaniem, powinna przebywać Teresa, w dodatku nawet nie jest katoliczką. Bóg jeden raczy wiedzieć, jakie ta dziewczyna ma pomysły...

- Coś sobie wymyśliłeś - burknęła Agnes. - Każda dziewczynka powinna mieć jakąś najlepszą przyjaciółkę, a Petersonowie to mili i bardzo przyzwoici ludzie. Owszem, są protestantami, ale mają dość zdrowego rozsądku, by zdawać sobie sprawę, iż nie ma lepszej szkoły niż Święte Serce. Poza tym oboje bardzo lubią Teresę, czego nie można powiedzieć o jej ojcu.

- Jak możesz opowiadać takie głupoty? - zapytał urażony. - Kocham ją aż za bardzo i wcale nie wychodzi mi to na dobre, ale nie zapominaj, Agnes, że życie nie ma nic wspólnego z bajką, a Teresa nie jest księżniczką, niezależnie od tego, co na ten temat sądzisz. Nie możesz robić koło niej tyle zamieszania. Wstyd powiedzieć, ale masz na jej punkcie kompletnego bzika... Moim zdaniem to graniczy z grzechem pychy.

- Sandorze!

- Pycha, Agnes, to zbyt wysokie mniemanie o sobie.

- Sądzisz, że tego nie wiem? - zapytała oburzona. Nie cierpiała tonu, jakim robił jej wykłady na temat wiary, ponieważ miał świętoszkowate i doktrynerskie poglądy, które obowiązywały kilkaset lat temu.

- Zbyt wysokie mniemanie o własnym potomstwie może, podobnie jak pycha, prowadzić do grzechu arogancji.

- Jeśli będę chciała usłyszeć, Sandorze, co ksiądz uważa za grzech, a co nie, wiem, dokąd powinnam pójść. Próbujesz prawić mi kazanie?

- Nie, Agnes, ale czy nie zdajesz sobie sprawy, że za niecały rok Teresa będzie nastolatką (angielski wyraz teenager - nastolatek, nastolatka - obejmuje młodzież od trzynastego roku życia, dlatego dwunastoletnia Teresa nie jest jeszcze nastolatką, będzie nią dopiero za rok)? Widziałem, jakie kłopoty miały twoje siostry ze swoimi kilkunastoletnimi dziećmi, dlaczego w naszym przypadku miałoby być inaczej? Gdyby...

- Gdyby Bóg dał nam więcej dzieci?! Nawet nie waż się tego mówić, Sandorze! Pragnęłam ich tak samo jak ty. Czyżbyś próbował wmówić mi, że wszystkie te poronienia to moja wina...?

- Agnes, nie zaczynaj znowu opowiadać tych potwornych bzdur! Proszę, błagam. Miałem zamiar powiedzieć, że gdyby to wszystko miało miejsce dziesięć lat temu, życie byłoby znacznie prostsze. Gdyby wciąż obowiązywały dawne zasady... gdyby ludzie tak bardzo się nie zmienili! W moim kraju nastolatki zachowywały się, jak przystało uczennicom. Proszę, przestań mówić o winie. Tak chciała Najświętsza Panienka i musimy się z tym pogodzić.

Ale i tak przypisywał jej całą winę - pomyślała Agnes Horvath ze złością - oskarżał ją w głębi serca. Choć z pewnością ona sama miała do siebie jeszcze większe pretensje, mimo że zdawała sobie sprawę, jak śmieszne, bezsensowne i niemoralne jest używanie słowa „wina” w sytuacji, która całkowicie zależała od woli Boga.

Na szczęście miała Teresę, a czyż jedna Teresa nie była warta tyle co cała gromadka zwyczajnych dzieciaków?

Zrozpaczona Teresa, próbując zasnąć, doszła do wniosku, iż wolałaby, by rodzice przestali się o nią kłócić. Ze swojego pokoju nie słyszała ich głosów, jednak z doświadczenia wiedziała, że ilekroć kazali jej odmawiać wieczorną modlitwę, przygotowywali się do następnej kłótni.

Już dawno temu przestała podsłuchiwać pod drzwiami - podstawowe rozbieżności między nimi nigdy się nie zmieniały, a wszelkie jej starania nie odnosiły żadnego skutku. Od tylu lat robiła wszystko, by zadowolić innych. Matkę, ojca, zakonnice co sobota zapoznające ją z katechizmem, księży wysłuchujących w każdy czwartek jej spowiedzi, liczne nauczycielki ze Świętego Serca oraz wszystkich, nawet najdalszych krewnych. Od dawna była święcie przekonana, że zdoła rozwiać niezadowolenie matki i złagodzić surowość ojca. Ale nic się nie zmieniało. Matka całkowicie skoncentrowała się na niej, a ojciec był podejrzliwy i wiecznie niezadowolony, bez przerwy poprawiał jej wymowę i nie pozwalał używać slangu. Zdaniem innych dzieci jej słownictwo było po prostu drętwe.

Gdyby rodzice wszystko o niej wiedzieli! Umarliby, na pewno by umarli - myślała Teresa, pogrążając się w mieszaninie buntu, wstydu, poczucia winy i - co najgorsze - potwornego strachu, który towarzyszył jej od kilku lat, od chwili, kiedy zdała sobie sprawę, że nic nie wskóra, starając się zadowolić wszystkich.

To wszystko ich wina! Jak mawiała Mimi, atmosfera panująca w domu Teresy mogła „zmusić kota do pierdzenia”. Dla samej Teresy życie w tym domu było ciągłym pasmem zdenerwowania i napięcia. Czasami miała ochotę zacząć krzyczeć, porozbijać wszystkie znajdujące się w domu talerze i kubki, podrzeć na strzępy obszytą falbanami narzutę na łóżko, wziąć ostry kuchenny nóż i tak długo wbijać go w stertę poukładanych na jej łóżku pięknych poduszek, aż wszystkie pióra zaczną fruwać po pokoju, a potem pokryją podłogę grubą puchową warstwą, której nigdy nie uda się całkiem usunąć.

Nigdy nie miała czasu na to, by wziąć głębszy oddech, oddać się radości, a co najważniejsze, poczuć, że jest bezpieczna. Och, jak ona marzyła o bezpiecznym dniu, bezpiecznej godzinie, choćby tylko bezpiecznej minucie, kiedy miejsce obecnego napięcia zajęłaby niewymuszona, pełna miłości, bezwarunkowa aprobata.

Nie dalej jak wczoraj podczas próby szkolnego przedstawienia dostrzegła matkę, czającą się w ostatnim rzędzie tonącej w mroku szkolnej auli. Agnes siedziała tak zgarbiona, że nikt poza Teresą jej nie zauważył.

- Mamusiu! - zawołała dziewczynka ze złością, wróciwszy do domu po ostatniej lekcji. - Przecież obiecałaś mi, że już nigdy więcej tego nie zrobisz!

- Tereso, matka O'Toole powiedziała, że dopóki trzymam się z dala od ludzkich oczu, jej to nie przeszkadza. Zapewniam cię, że nikt mnie nie widział, absolutnie nikt - broniła się Agnes.

- Oprócz mnie. Jak mam się skoncentrować, skoro wiem, że tam jesteś i obserwujesz każdy mój ruch? Robisz to przez całe moje życie! Od pierwszej roli, jaką grałam w przedszkolnym przedstawieniu. Nienawidzę tego! W ten sposób jedynie wszystko mi utrudniasz. Już raz próbowałam ci to wyjaśnić, ale ty nie ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin