Antologia_Wizje alternatywne_02.rtf

(4295 KB) Pobierz

 

 

 

Antologia opowiadań „SF” pisarzy polskich

 

 

Wizje alternatywne 2

 

 

pod redakcją Wojtka Sedeńko


Słowo wstępu

Przełomowy rok 1989, który wyzwolił w Polakach niespotykane pokłady energii i przedsiębiorczości, przez dziesięciolecia powstrzymywane przez „jedyną słuszną” politykę spod znaku sierpa i młota, zapoczątkował istnienie wielu prywatnych oficyn wydawniczych. Niemal z dnia na dzień złamano monopol państwowych wydawnictw, a to za sprawą szybkości produkcji, komercyjnego podejścia do książki i wypełnienia czytelniczych nisz stosami poszukiwanych przekładów literatury zachodniej. Jak wiadomo, każdy kij ma dwa końce i już po paru latach ta radosna działalność wydawnicza spowodowała chaos na rynku książki. Wydawcy, którzy przetrwali ów burzliwy okres, okrzepli, mają ustaloną markę i swoje miejsce na kurczącym się rynku.

Te zmiany spowodowały wiele pozytywnych i negatywnych zjawisk w sztuce pisania, wydawania, promocji i sprzedaży książki. Wielu autorów nadal czekałoby w kolejce u wydawców — dzisiaj Sapkowski, Ziemkiewicz, Kres czy Kołodziejczak i Lewandowski mają w dorobku po kilka książek. Nie zabrakło zwykłej grafomanii, ale na normalniejącym rynku, gdzie popyt reguluje podaż i trzeba się liczyć z konkurencją, kończą się czasy wydawania literackich miernot z tzw. klucza czy według zasług. Może trudniej dzisiaj o debiut książkowy, ale też autor dobrze sprzedających się książek może wyżyć tylko z pisania. Nowe wydawnictwa umożliwiły realizację marzeń czy zawodowych planów przez ludzi spoza kręgu wydawniczych bossów. Ludzi takich jak ja, którzy przed 1990 rokiem nie mieli co pukać do drzwi redakcji państwowych wydawnictw z pomysłem na antologię polskich opowiadań fantastycznych, napisanych specjalnie do niej. Nawet gdyby któryś wydawca wyraził zainteresowanie, to wieloletni cykl wydawniczy już w zarodku zdusiłby drugą (obok oryginalności) cechę i siłę tejże antologii — szybkość jej wydania pozwalała autorom błyskawicznie reagować na zdarzenia najnowszej historii i uprzedzać, prorokować na podstawie dostrzeganych symptomów, to, co może się zdarzyć w najbliższej przyszłości. Bo fantastyka, nie oszukujmy się, służy — parafrazując znane wojskowe porzekadło — do opisywania rzeczywistości. Taka jest, w przeważającej większości utworów, polska współczesna fantastyka.

Pierwsze Wizje alternatywne wydał późną jesienią 1990 roku białostocki „Arax”. I chociaż zapomniał o autorskich honorariach (owa energia i przedsiębiorczość Polaków nie zawsze szła w parze z uczciwością), to antologia znalazła się na rynku i została ciepło przyjęta przez czytelników. Zawierała kilka ciekawych opowiadań i kto wie, czy nie była pierwszym ważnym głosem polskich fantastów na zmieniające się realia życia w naszym kraju. Z miejsca narodził się też pomysł następnej antologii, tyle że tematycznej. Czarna msza miała być, w zamyśle kilku autorów, reakcją na rosnący wpływ kleru katolickiego na życie społeczne i polityczne w Polsce. Z tych zamiarów niewiele pozostało w antologii, właściwie tylko tytuł. Krzykliwie manifestowany antyklerykalizm przerodził się w domowych zaciszach pisarzy w poważne wypowiedzi na tematy wiary, nadziei, religijności, sacrum. Antologia ukazała się latem 1992 roku nakładem poznańskiego „Rebisu”, którego jednym z właścicieli był Tadeusz Zysk.

Rok później, w trakcie Polconu w Waplewie, gdy wiadomo już było, że nakład antologii się rozszedł, Tadeusz wyraził zainteresowanie kolejnym tomem, który miał być powrotem do założeń pierwszych Wizji, a przede wszystkim szerokiej, niereglamentowanej tematyki opowiadań. Do pracy zabrałem się na początku 1994 roku, ale pisarzy, z którymi zwykle współpracowałem, zastałem raczej w słabej formie. W ogóle cały rynek autorski opanował jakiś rodzaj rezygnacji czy raczej chęć przetrzymania trudnego okresu. Wszyscy wyrazili oczywiście zainteresowanie i gotowość współpracy, ale mijał czas i kolejne terminy nadsyłania prac, a opowiadania nie napływały. Te, które otrzymałem, były albo słabe, albo nie wytrzymywały krytyki i wreszcie sam autor się wycofywał. Przez dwa lata napłynęły może trzy w miarę dobre teksty. I tak aż do końca 1995 roku trwał stan permanentnej rekrutacji i poszukiwania dobrych historii.

Ten okres, a zwłaszcza rok 1994, był chyba najsmutniejszy dla polskiej fantastyki. Wychodziło mało książek z polską fantastyką (czy nawet z polską prozą w ogóle), wydawcy nie byli nią zainteresowani, żaden z prywatnych potentatów wydawniczych w polską literaturę nie chciał zainwestować. Jednocześnie rynek książki zaczął wykazywać pierwsze objawy „zmęczenia” falą przekładów literatury popularnej. Wzrost cen książek znacznie zmniejszył popyt, zaczęła się liczyć literatura wyższych lotów, triumfy święciły serie wydawnicze „Salamandra” Rebisu, „Kameleon” wydawnictwa Zysk i S–ka czy „Biblioteka Bestsellerów” Muzy. Zaczęto też szukać, czy raczej wracać w stronę rodzimej twórczości. Jesienny bestseller, Krew elfów Andrzeja Sapkowskiego, dla nielicznych był sprawą oczywistą, dla większości wydawców i księgarzy objawieniem. Rozległy się oczywiście głosy, że to jednorazowy sukces, trudny do powtórzenia, ale kolejne sukcesy SuperNOWEJ, nie tylko w dziedzinie fantastyki, przekonały, że tak nie jest. Rok po spektakularnym sukcesie pierwszej powieści Sapkowskiego odbyła się jednoczesna promocja czterech polskich książek fantastycznych — kontynuacji Krwi elfów, powieści Oramusa i Ziemkiewicza oraz zbioru Dębskiego. Trzy z nich doczekały się dodruków, na oczywisty więc fakt zapotrzebowania na polską fantastykę, czy w ogóle polską literaturę, nie można już było przymykać oczu.

Za NOWĄ poszli inni, chociaż nadal bardzo ostrożnie, przez co tracą dystans do wydawnictwa Mirosława Kowalskiego. Tadeusz Zysk zwrócił uwagę na dwóch autorów, którzy obok Sapkowskiego najbardziej zaznaczyli się w polskiej fantastyce przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych — Marka S. Huberatha i Jacka Dukaja. Pierwszy zadebiutował już zbiorem opowiadań, drugi wkrótce przedstawi zbiór dwóch minipowieści. NOWA inwestuje w Ziemkiewicza, sięgnęła też po Żerdzińskiego, wschodzącą gwiazdę polskiej sf. Wszyscy ci autorzy, bardzo w ostatnich latach aktywni, znaleźli się w niniejszej antologii i bezsprzecznie stanowią aktualnie ścisłą czołówkę polskich autorów science—fiction. Nieco inaczej ma się sprawa z fantasy, który to gatunek ze swoją specyfiką rozciągania każdej historii w niekończące się seriale powieściowe, rzadko daje znać o sobie krótką formą literacką. Sapkowski zarzucił chwilowo pisanie opowiadań, Kres umieszcza w prasie jakieś opowiadania, ale zwykle są to zwiastuny większych całości. Podpisał zresztą umowę na cykl sześciu powieści z wydawnictwem Trickster.

Pozostali autorzy piszą mniej, słabiej pukają w drzwi wydawców, z których większość nadal się nie nauczyła, że autorów warto poszukać samemu, a nie czekać na pocztę. Inglot, pisarz wiele lat po debiucie literackim, dopiero teraz wydał w Rebisie swą pierwszą książkę Inquisitor. Lewandowski znalazł przytulne gniazdko przy małej oficynie S.R., ukierunkowanej na fantastykę, w tym i polską. Już wkrótce wydadzą Komudę, powieść Jabłońskiego, którą tu przedstawiam we fragmencie, wydali Kołodziejczaka. Ten ostatni doczeka się też powieści w NOWEJ. Po kilkuletnich przygodach z kabaretami powrócił do fantastyki Marcin Wolski. I to ożywienie, mówiąc językiem gospodarczym: koniunktura, jest znakiem, że polska fantastyka złapała przed wejściem w nowe tysiąclecie wiatr w żagle.

Odczułem to osobiście, gdy pod koniec 1995 roku rozesłałem wici do kilku autorów, przypominając się z antologią. Jej punktem wyjścia miała być minipowieść Huberatha z historią alternatywną, rzecz rozwinęła mu się jednak w powieść i ostatecznie przysłał mi krótkie opowiadanko, stanowiące nie prozę właściwie, a naukowy żart. Huberath, wytrawny naukowiec, postanowił zakpić tu ze swych kolegów fizyków, prezentując pseudonaukowy tekst, napisany w napuszonej formie, pełen wykresów i odnośników. Przypomina trochę archaiczną fantastykę sprzed półwiecza, gdy takowe dywagacje często zaśmiecały amerykańskie magazyny pulpowe.

Aktywny ostatnio pisarsko Rafał Ziemkiewicz, który w moich obu poprzednich antologiach był gwiazdą pierwszej wielkości, również zmieniał opowiadanie w trakcie naboru. Początkowo przysłał opowiadanie Czerwone dywany, oscylujące tematycznie wokół interesującej go polityki, opisujące Europę Zachodnią w niedalekiej przyszłości, zniewieściałą i ograniczoną demokratycznymi zasadami i prawami, które w zetknięciu z falami osadników z byłej Jugosławii mogą być gwoździem do trumny zachodniej cywilizacji. Opowiadanie pasowało do serii kilku innych i dało w sumie tytuł zbiorkowi Ziemkiewicza, który ukazał się ostatnio nakładem NOWEJ. W zamian zaoferował opowiadanie Tańczący Mnich drążące (pod przykrywką wojny wietnamskiej, odkrywania masowych mogił w okolicach Hue) temat mediów, pobłażliwego i pobieżnego traktowania przez nie faktów, poszukiwania jedynie sensacji, opisywania zbrodni, ale bez dociekania dlaczego do nich doszło. W opowiadanie, rozgrywające się w dalekim Wietnamie, wplecione są losy Polaka, rzuconego przez wir historii na kraniec świata. Rafał, pisząc o ogólnym zobojętnieniu, także dzięki mediom, które bez chwili przerwy atakują nas coraz nowymi okropnościami z wojen, zamachów, katastrof czy klęsk żywiołowych, pisze o takim sprawiedliwym i jeszcze nie obojętnym na niedole innych człowieku, skazanym na bezsilność, która jawi się tu nową bronią Szatana. Bronią, którą sami mu do ręki włożyliśmy.

Drugim autorem, który towarzyszy mi w antologiach od samego początku, jest Mirosław P. Jabłoński. Podobnie jak w przypadku pierwszych Wizji, przesłał fragment powieści, znanej mi pod roboczym tytułem Elektryczne banany, którą właśnie wydaje S.R. jako Ostatni kontrakt Judasza. To bardzo przewrotna powieść, iskrząca się niewymuszonym humorem, napisana lekko i sprawnie, dająca ironiczny obraz ewentualnej przyszłości staruszki Ziemi, podzielonej na małe państewka, enklawy i miasta, zgodnie ze strefami wpływów gospodarczych wielkich korporacji. To korporacje przemysłowe podzieliły u Jabłońskiego naszą planetę między siebie, a korporacje to właściwie wielkie organizacje przestępcze. W owych państewkach tworzą się całkowicie nowe obyczaje, powstają prawa pochwalające najbardziej wyuzdane pomysły, brak jest jakiegokolwiek moralnego autorytetu. I właśnie o całkowitym upadku kultury i sacrum jest to powieść. Niech nikogo nie zmyli jej lekka fabuła i żartobliwy ton, bo mówi ona o rzeczach ważkich i smutnych.

Andrzej Drzewiński jest obok Huberatha drugim naukowcem, dla którego fantastyka jest odskocznią od pracy zawodowej w świat, gdzie można trochę swawolniej poeksperymentować, aczkolwiek na bazie uznanych praw fizyki. Drzewiński rzadziej też zapuszcza się w rozważania natury społecznej, jego opowiadania reprezentują zwykle tradycyjną klasyczną sf. Ósmy dzień stworzenia to takie właśnie opowiadanie, osadzone w polskich realiach; mamy tu podróż w czasie, problem pętli czasu, rozdwojenia osobowości i światów alternatywnych.

Maciej Żerdziński, autor publikujący w latach dziewięćdziesiątych znakomite teksty w „Nowej Fantastyce”, to obok Sapkowskiego, Dukaja, Huberatha największe odkrycie ostatnich lat. Autor, który swoją twórczością potwierdza, że poprzez fantastykę można mówić o sprawach ważnych, że SF to nie tylko kosmoloty rozjeżdżające wszechświat. W przejmującym Naskórku Boga Żerdziński porusza się wokół spraw wiary, poszukiwania śladów boskości.

Na koniec Jacek Dukaj. Pisarz, którego debiut odbił się szerokim echem zarówno wśród krytyków, jak i czytelników, tym bardziej że był dziełem bardzo młodego człowieka. Po kilku pierwszych opowiadaniach, które znamionowały narodziny w Polsce wielkiego talentu pisarskiego, nadszedł dla Jacka trochę gorszy okres, opowiadania publikowane w „Fenixie” wskazywały, że ich autor znalazł się na twórczym rozdrożu, poszukując własnego stylu. Jednocześnie dochodziły z Tarnowa wieści, że Dukaj dużo czyta i jeszcze więcej pisze, że powieści pisane tymczasem do szuflady mają po parę tysięcy stron. Potem przyszedł czas cięcia tego dorobku, czego efekt mieliśmy okazję poznać w postaci znakomitej powieści Irrehaare. Z dwóch opowiadań, które wybrałem do antologii, pierwsze Ziemia Chrystusa — przeleżało u mnie dwa lata, będąc jednym z tekstów, które zakwalifikowałem do zbioru jeszcze w 1994 roku. Trochę jest podrasowane, w teologiczne rozważania wpleciono zajmującą historię odkrycia i próby opanowania alternatywnej Ziemi, gdzie punktem rozszczepienia historii był fakt nieukrzyżowania Chrystusa. To, co mnie w Dukaju zdumiewa, to jego wielka pomysłowość i szczodre obdarowywanie czytelnika wciąż nowymi pomysłami i ideami. Tam, gdzie ktoś inny wykorzystałby pomysł do napisania serialu, wyciśnięcia zeń ostatnich soków, tam Dukaj dorzuca jeszcze kilka rozwiązań, zamyka sprawę definitywnie słowem „koniec” i rzuca się w wir nowych spraw. Ziemia Chrystusa z pomysłem wielu alternatywnych Ziem, których historia rozeszła się z tą nam znaną w ważnych lub mniej ważnych punktach, aż się prosi o cykl. Ta szczodrość widoczna jest też w IACTE. Czegóż my tu nie mamy? Wampira pilotującego statek z liczną hibernowaną załogą, planetę, gdzie powoli wysiada technologia, groty snów, w których można tworzyć fantomy rodem z nocnych koszmarów, fantom indiańskiego szamana tropiącego owego wampira, i tak dalej, i tak dalej. Wielkie bogactwo, choć pobrzmiewają tu echa licznych lektur, choćby Lemowskiego Solaris. I lemowska jest też miłość Dukaja do tworzenia nowych słów, eksperymentowania językiem. Całość, biorąc pod uwagę szybką akcję, daje wybuchową mieszankę.

Wizje alternatywne 2 są, myślę, nie ostatnią antologią polskiej fantastyki. Jak zauważył pewnie uważny czytelnik, większość wybranych opowiadań ma dużą objętość, już nie opowiadanie, a jeszcze nie powieść. Takich tekstów nie ma w Polsce gdzie publikować, czasopisma ich nie przyjmą, bo za duże, na samodzielną książkę są zaś za małe. A dobry pomysł czasem trudno zamknąć w krótkiej formie. Dlatego myślę, że wkrótce spotkamy się z polską nowelą fantastyczną w kolejnej antologii.

 

Wojtek Sedeńko


Jacek Dukaj

 

Ziemia Chrystusa

 

1

Wyszedłszy z dżungli na plażę, mężczyzna zatrzymał się. W dżungli panował plamisty półmrok, miejscami cień głębszy od ciemności księżycowych nocy, i oczy blondyna, nagle zaatakowane igłami promieni wysoko stojącego słońca, oślepły; stał i potrząsał głową, póki nie odzyskał wzroku. Wreszcie białe plamy rozpłynęły się; nasunął głębiej na oczy jasny kapelusz, rozejrzał się, zaklął melancholijnie — i ruszył na południe.

Ocean szumiał leniwie, raz głośniej, raz ciszej, w rytm podnoszących się i gasnących fal.

W ciągu dziesięciu minut marszu blondyn minął sześcioro wczasowiczów. Przyglądali mu się zdziwieni: na całych siedemdziesięciu milionach hektarów należących do konsorcjum Paradise ludzi noszących ubrania można było policzyć na palcach jednej ręki — a on miał na sobie czarne spodnie, ciemną koszulę, nawet krawat. Kochająca się w cieniu drzew para ujrzawszy go, zaczęła się dziko śmiać; rechotali tak, póki nie stracili tchu. Zignorował ich.

Minąwszy niewielki cypel, skręcił na południowy zachód; wzdłuż głębokiego łuku zatoki zmierzał ku drugiemu, przeciwległemu cyplowi. Przyspieszył, rozciągnął usta w mimowolnym uśmiechu ulgi: już rozpoznał rysy twarzy nagiego mężczyzny rozciągniętego leniwie pod nadbrzeżną skarpą.

Gdy blondyn zatrzymał się tuż przy jego głowie, przywleczony przezeń cień padł na twarz śpiącego.

W zasięgu wzroku, prócz nich, nie było nikogo: dżungla, plaża, ocean, niebo, słońce. Fascynujący, odległy i głęboki poszum ścigających się fal. Usypiający koncert porażonej zaklęciem niezrozumienia przyrody — nic więcej.

Blondyn na moment odgiął rondo kapelusza i wytarł rękawem zroszone potem czoło. Odetchnął. Po czym kucnął i potrząsnął ramieniem śpiącego.

Obudzony niechętnie uniósł lewą powiekę.

— Czego? — wymamrotał.

— Señor Praduiga?

— Czego?

— Lopez Praduiga?

— A jeśli tak, to co? Strzeli mi pan w łeb? Kim pan w ogóle jest?

— Przysyła mnie Dunlong, jestem z Ziemi Stalina, pan zapomniał telefonu.

— Odczep się pan, w tyłek miałem sobie go wetknąć? Czy też kisić się tak we własnym pocie? — Lopez obrzucił mężczyznę spojrzeniem pełnym obrzydzenia — A w ogóle to dałem sobie urlop. Tego panu Dunlong nie powiedział?

— Ja nic nie wiem. Mam tylko pana zawiadomić, że Dunlong prosi pana o jak najszybsze przybycie.

— Wracam za miesiąc. I trzy… cztery dni… Który dzisiaj jest?

— Jak najszybsze, to znaczy natychmiastowe.

— Aha. Do widzenia. Nie zasłaniaj mi pan słońca, ja się opalam.

— Powtarzam…

— Według kontraktu mam prawo do urlopu. Niech Dunlong mi tu…

Blondyn przerwał mu.

— Pan nie rozumie. Pan Dunlong prosi pana o powrót. Gdyby to było proste polecenie, posłużylibyśmy się kimś z obsługi Raju. A ja pana proszę.

Lopez wolno wstał. Był mężczyzną wzrostu doskonale średniego i doskonale średniej tuszy i mógłby uchodzić za przeciętnego, trzydziestokilkuletniego biznesmena, gdyby nie wspaniała koordynacja ruchów, gracja zawodowego szermierza oraz dziwnie spokojne spojrzenie, wzrok prawie senny.

Chwilę trawił słowa blondyna.

— Legitymacja — rzucił.

Wysłannik Dunlonga wyjął ją z tylnej kieszeni spodni i niechętnie podał Lopezowi. Była to gruba, niewielka karta ze zdjęciem blondyna, kodami identyfikacyjnymi (DNA, profilu głosu, siatkówki oka), danymi osobowymi właściciela (nazywał się Ulrich K.G. Tysler), opatrzona emblematem departamentu wkomponowanym w uniwersalne, zaakceptowane przez UEO logo niepodległej Ziemi z dodatkiem Stalin’s Earth, K. T. O. G. Na odwrocie znajdowała się płytka kontrolna. Lopez odblokował ją i oddał legitymację Tyslerowi.

Ten westchnąwszy, przycisnął do płytki kciuk — choć po prawdzie równie dobrze mógłby to być którykolwiek inny palec, dowolny kawałek ciała: dla sprawdzenia genotypu każda komórka jest dobra — płytka pożerała nabłonek, linie papilarne można wszak zmieniać jak kolor oczu, a samego siebie nie podmienisz.

Alarm nie włączył się.

— Aleś pan strachliwy.

— Mam nadzieję, że to nie jest fałszywka; nie ma tu nigdzie żadnego terminalu, na którym mógłbym ją sprawdzić.

— Paranoja.

— Dobrze o tym wiem. — Praduiga odwrócił wzrok i zaczął wypatrywać czegoś na oceanie. — A teraz powie mi pan, czego to właściwie Dunlong chce ode mnie.

Ulrich zdjął kapelusz i zaczął się nim wachlować.

— Nie wiem.

— Nie poinformował pana, cóż to za argument mnie przekona? Zapomniał go pan?

— Nie zapomniałem. Powiedziałem już: on pana prosi.

— Tak, to istotnie niezwykłe… No dobrze, a panu nic nie obiło się o uszy?

— Panie, plotki mam tu powtarzać? Idzie pan czy nie?

— Niby z jakiego powodu?

Ulrich westchnął do nieba.

— Tak myślałem.

— Tak pan myślał? A co, znamy się skądś?

— Nie, nie. Celiński to przewidział. Tu mi kaktus, powiedział, jak on na to pójdzie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin