Hamilton Peter - Swit nocy 01 - Dysfunkcja rzeczywistosci tom 2.rtf

(1810 KB) Pobierz
PETER F

PETER F. HAMILTON

 

 

DYSFUNKCJA RZECZYWISTOŚCI

Tom 2

EKSPANSJA

Tłumaczył

Dariusz Kopociński


1

Graeme Nicholson siedział na swoim ulubionym stołku w „Rozbitym Kontenerze”, możliwie najdalej od hałaśliwego bloku audio.

Przysłuchiwał się uważnie słowom Diega Sanigry, który narzekał na nieludzkie traktowanie „Bryanta” przez Colina Rexrewa. Transportowiec kolonizacyjny przyleciał na Lalonde przed dwoma dniami i na razie żaden z pięciu i pół tysiąca osadników nie został wyjęty z kapsuły zerowej. Zdaniem rozgoryczonego Sanigry, gubernator nie miał prawa wstrzymywać wysadzania pasażerów, bo wyrządzał im tym wielką niesprawiedliwość. A tymczasem energia zużywana przez statek w ciągu godzin postoju kosztowała majątek. Jak już nieraz bywało, przedsiębiorstwo przewozowe obarczy winą załogę.

Zarobki pójdą w dół, premie zostaną cofnięte, a perspektywy awansu oddalą sięmoże nawet na zawsze.

Graeme Nicholson kiwał współczująco głową, zapisując te żałosne biadolenia w nanosystemowej komórce pamięciowej. Był to dobry materiał wyjściowy, choć niewiele nadawało się do wykorzystania. Losy zwyczajnych ludzi w dziejowej zawierusze. Sprawy, które zawsze tak umiejętnie przedstawiał.

Graeme miał siedemdziesiąt osiem lat, przy czym od pięćdziesięciu dwóch pracował jako reporter. W sztuce dziennikarstwa nie nauczyłby go niczego nowego żaden kurs dydaktyczny. Dzięki zdobytym doświadczeniom mógłby układać własne kursy, tyle że nie narodził się jeszcze taki kierownik agencji informacyjnej, który chciałby do tego stopnia deprawować początkujących korespondentów. Był rasowym łowcą reportaży, każde prozaiczne nieszczęście umiał podnieść do rangi wielkiej bohaterskiej tragedii. Przyglądał się bacznie ciemnej stronie ludzkiej duszy, wyciągając na światło dzienne cierpienia i niedole maluczkichskazanych na poniewierkę, nie umiejących bronić się przed brutalnymi, bezdusznymi mechanizmami rządów, koncernów i biurokracji. O nie, nie wyrażał w ten sposób buntu przeciwko moralnemu porządkowi świata, nie widział siebie w roli obrońcy uciśnionych. Obnażanie prawdziwych uczuć człowieka po prostu dodawało pikanterii opowiadanej historii, zapewniało lepszą oglądalność. Nawet, w pewnej mierze, upodobnił się do nieszczęśników, których towarzystwo tak lubiłmniej podejrzliwych wobec osobnika w źle skrojonym ubraniu, mającego nalaną twarz i zwilgotniałe oczy.

Jego doniesienia wypadały całkiem nieźle w popularnych serwisach informacyjnych, ale ponieważ koncentrował się na ponurych aspektach życia, wyrabiając sobie markę specjalisty od taniej sensacji, z czasem został całkowicie odsunięty od prestiżowych spraw; nie pamiętał, aby w ciągu ostatnich dziesięciu lat powierzono mu bodaj jeden poważny temat. Ostatnio w neuronowym nanosystemie rzadziej zapisywał nagrania sensywizyjne, a częściej uruchamiał programy stymulacyjne. Przed ośmiu laty szefowie Time Universe na czas nieograniczony wysłali go w teren, gdzie dostawał błahe i niewdzięczne zadania, jakie powinien odrzucić każdy szanujący się reportażysta. Robili wszystko, byle nie widywać go w studiach czy biurach redakcyjnych, dokąd przenieśli się jego rówieśnicy.

Ale teraz z tym koniec! Nareszcie przestaną się z niego naśmiewać. Tylko on przebywał na miejscu wydarzeń i znał tutejsze realia.

Był niezastąpiony. Dzięki Lalonde zamierzał zgarnąć nagrody, które go omijały przez te wszystkie lata, a później może wrócić na ojczystego Decatura i tam wystarać się o ciepłą posadkę za biurkiem.

Na Lalonde przyleciał przed trzema miesiącami, aby zebrać garść plenerów i sensywizyjnych wrażeń do rdzeni pamięciowych w redakcyjnej bibliotece. Miał skompletować materiał dokumentalny o pionierskim życiu w nowym świecie. Aż nagle spadło na planetę to wspaniałe nieszczęście. Co jednak mogli uważać za nieszczęście tutejsi mieszkańcy, Rexrew i personel administracyjny LDC... było dla Nicholsona przysłowiową manną z nieba. Mieli tu do czynienia z wojną, powstaniem skazańców albo inwazją ksenobiontóww zależności od tego, z kim się rozmawiało. Rozważania na temat wszystkich trzech teorii umieścił na fleksach, które w zeszłym tygodniu „Eurydice” zabrał na Avon. Nie mógł się jednak nadziwić, że choć minęło dwa i pół tygodnia, gubernator Rexrew nie wyjaśnił jeszcze w oficjalnym oświadczeniu, co właściwie dzieje się w hrabstwach nad Quallheimem i Zamjanem.

Ten bliski współpracownik Rexrewa, Terrance Smith, mówił coś, że chcą nas odesłać na inną planetę w pierwszym stadium zasiedlaniaskarżył się Diego Sanigra. Pociągnął łyk piwa ze szklanego kufla.Jakby to miało załatwić sprawę. Bo wyobraź sobie, że jesteś kolonistą, zapłaciłeś za przelot na Lalonde, aż tu raptem po wyjściu z kapsuły dowiadujesz się, że to Liaotung Wan. No wiesz, rdzennie chińska planeta. Na pokładzie mamy samych eurochrześcijan; myślisz, że miejscowi powitaliby ich z otwartymi ramionami?

Czy Smith proponował, żebyście ich tam zabrali?

Sanigra prychnął z irytacją.

Daję ci tylko taki przykład.

A co z rezerwą paliwa? Macie dość helu i deuteru, żeby polecieć na drugą planetę kolonialną, a potem jeszcze wrócić na Ziemię?

Diego Sanigra zaczął coś tłumaczyć. Nicholson nie przysłuchiwał się zbyt uważnie, błądząc wzrokiem po dusznym, zatłoczonym pomieszczeniu. Na kosmodromie jedna ze zmian skończyła właśnie pracę. W tych dniach McBoeingi odbywały niewiele lotów. Na orbicie rozładowywano zaledwie trzy frachtowce, a dowódcy sześciu transportowców kolonizacyjnych wciąż czekali na decyzję Rexrewa w sprawie pasażerów. Większość załóg kosmolotów przychodziła do pracy tylko po to, żeby im później nie odmówiono wypłaty.

Ciekawe, jak zareagowali, gdy odebrano im nadliczbówki, rozmyślał Graeme. Można by z tego ułożyć interesujący reportaż.

Tutaj, w „Rozbitym Kontenerze”, nie odczuwało się tak wyraźnie dramatów rozgrywających się w innych częściach miasta. W tym peryferyjnym dystrykcie nikt nie buntował się ani nie wznosił gniewnych okrzyków przeciwko zesłańcom czy gubernatorowi: w okolicy mieszkały przeważnie rodziny pracowników LDC. Wieczorem tłumnie zaglądali tu ludzie chcący przy alkoholu zapomnieć o codziennych troskach. Kelnerki zwijały się między stolikami jak w ukropie. Wentylatory obracające się chyżo pod sufitem nie radziły sobie z duchotą.

Blok audio zaczął szwankować: Graeme usłyszał, jak muzyka zwalnia, a głos piosenkarki pogłębia się do groteskowego, basowego bełkotu. Potem jeszcze raz zmienił barwę, przechodząc tym razem w dziewczęcy sopran. Zebrani wokół słuchacze wybuchali śmiechem, a jeden rąbnął pięścią w urządzenie. Po chwili dźwięki wydobywające się z kolumny zabrzmiały znowu normalnie.

Opodal przechodziła akurat przeurocza nastolatka w towarzystwie wysokiego mężczyzny. Jego twarz wydała się Nicholsonowi dziwnie znajoma. W dziewczynie rozpoznał jedną z tutejszych kelnerek, aczkolwiek na ten wieczór włożyła dżinsy i zwykłą bawełnianą bluzeczkę. Za to jej kompan, drągal w średnim wieku z króciutką bródką i małym kucykiem, ubrany w szykowną skórzaną kurtkę i szare szorty, wyglądał jak wykapany edenista.

Szklanka wypadła z odrętwiałych palców Nicholsona, by roztrzaskać się na drewnianej podłodze. Piwo ochlapało mu buty i skarpetki.

Jasna cholerawychrypiał przez ściśnięte gardło.

Co z tobą, chłopie?Diego wyglądał na zdenerwowanego, że przerwano mu w pół skargi.

Graeme z trudem oderwał wzrok od nowo przybyłych.

Ee... nic mi nie jestwyjąkał.

Dzięki Bogu, że nikt nie zwrócił na niego uwagi. Zarumieniony, pochylił się, żeby pozbierać kawałki szkła. Kiedy się wyprostował, podejrzana para dotarła do barku. Upłynęła krótka chwila, a jednak udało im się już przecisnąć przez ciżbę.

Choć nie mogło być mowy o pomyłce, Graeme polecił nanosystemowi uruchomić w trybie nadrzędności wyszukiwarkę programową. Z katalogu osobistości życia publicznego wyłoniła się wizualizacja, którą zapisał do komórki pamięciowej przed czterdziestu laty. Pasowała jak ulał.

Laton!

Porucznik Jenny Harris szarpnęła cuglami gniadosza, objeżdżając szerokim łukiem wielkie drzewo kaltukowe. Jej jedyne doświadczenia z końmi ograniczały się do kursu dokształcającego i tygodnia spędzonego w siodle, kiedy przed pięciu laty ESA organizowała na Kulu szkolenia z zakresu wykorzystania zastępczych środków transportu. I oto do czego doszło: dowodziła ekspedycją wojenną w jednym z najdzikszych zakątków dżungli w dorzeczu Juliffe, starając się nie wpaść na zbrojne oddziały wroga. Powróciła na siodło w niezbyt miłych okolicznościach. Miała wrażenie, że koń wyczuwa jej udrękę, trudno nim było kierować. Wystarczyły trzy godziny jazdy, żeby mięśnie dolnej partii tułowia zaczęły domagać się odpoczynku, ręce zdrętwiały, a otartym pośladkom, przez chwilę wręcz pozbawionym czucia, coraz bardziej dokuczał piekący ból.

Ciekawe, jak implanty dają sobie radę z tymi niewygodami?

Neuronowy nanosystem uruchomił program rozszerzonej analizy sensorycznej, poprawił widzenie peryferyjne i przesunął próg słyszalności, badając zbierane sygnały w poszukiwaniu śladów ukrytego wroga. Doprawdy, elektroniczna paranoja.

Odkąd zeszli z pokładu „Isakore”, nic nie stanowiło dla nich zagrożenia, jeśli nie liczyć sejasa, który jednak wolał nie rzucać się w pojedynkę na trzy konie.

Z tyłu brnęli przez dżunglę Dean Folan i Will Danza. Zastanawiała się, jak sobie radzą ze zwierzętami. Świadomość, że ją osłaniają dwaj żołnierze z oddziału taktycznego brygady G66 należącej do Agencji, uspokajała nerwy skuteczniej niż najlepszy program stymulacyjny. Sama otrzymała ogólne przeszkolenie z zakresu tajnej działalności w terenie, lecz oni zostali do niej dosłownie stworzeni: odpowiednie połączenie nanonicznych suplementów i modyfikacji genetycznych uczyniło z nich groźne maszyny do zabijania.

Dean Folan był spokojnym trzydziestokilkuletnim mężczyzną o hebanowej skórze i tego rodzaju miękkich rysach, jakie spotykało się u większości ludzi genetycznie udoskonalonych. Był średniego wzrostu, ale za to kończyny miał tak długie i krzepkie, iż w porównaniu z nimi tułów wydawał się skarlały. Jenny wiedziała, że stoją za tym wzmacniane mięśnie i kości utwardzane włóknem krzemowymspecjalnie wydłużone, aby ułatwić stosowanie dźwigni i dać więcej miejsca dla implantów.

Will Danza idealnie pasował do popularnego wyobrażenia o nowoczesnym żołnierzu: dwadzieścia pięć lat, wysoki, barczysty, długie i prężne mięśnie. Genotyp dawnego pruskiego żołnierza: blondyn, kulturalny, rzadko uśmiechnięty. Roztaczał wokół siebie niemal namacalną aurę zagrożenia; z kimś takim nikt, choćby najbardziej pijany, nie szukał w barze zaczepki. Jenny podejrzewała, że poczucie humoru jest mu obce, choć z drugiej strony w ciągu ostatnich trzech lat trzykrotnie brał udział w tajnych misjach w terenie. Kiedy przygotowywali wyprawę do dżungli, przejrzała plik z danymi na jego temat i musiała przyznać, że były to ciężkie zadania: po jednej z akcji trafił na osiem miesięcy do szpitala, gdzie dosłownie odbudowano go ze sklonowanych organów, ale też otrzymał Szmaragdową Gwiazdę z rąk samego diuka Saliona, najstarszego kuzyna Alastaira II i przewodniczącego komisji bezpieczeństwa Tajnej Rady Kulu. Podczas rejsu w górę rzeki nigdy o tym nie rozmawiał.

Puszcza zaczęła z wolna zmieniać swe oblicze. Rozłożyste, splątane drzewa ustępowały miejsca wysokim, smukłym pniom z pióropuszami puszystych liści wyrastających trzydzieści metrów nad ziemią. Na dole płożył się zwarty kobierzec pnączy, które wiły się po drzewach prawie do połowy ich wysokości niczym stożkowe, inkrustowane kolumny. Widoczność wyraźnie się polepszyła, lecz konie musiały wyżej podnosić kopyta. W górze pnączaki przeskakiwały z pnia na pień niewiarygodnymi susami, śmigając w stronę dających im schronienie liści. Aż dziw, że nie zsuwały się po śliskiej korze.

Po kolejnych czterdziestu minutach dotarli nad brzeg strumyka.

Jenny powoli i ostrożnie zsunęła się z siodła, żeby koń mógł spokojnie ugasić pragnienie. W oddali dostrzegła stado danderilów uciekające w podskokach od potoku, nad którym unosiła się zwiewna mgiełka. Od zachodu nadciągały białe obłoki. Wiedziała, że za godzinę będzie padać.

Dean Folan również zeskoczył na ziemię i tylko Will Danza został jeszcze w siodle, skąd rozglądał się uważnie po okolicy. Wszyscy nosili identyczne oliwkowozielone jednoczęściowe kombinezony przeciwpociskowe, powleczone specjalną warstwą izolacyjną do rozpraszania ładunków energetycznych. Lekki, doskonale dopasowany do ciała pancerz wyłożony był od wewnątrz gąbką chroniącą skórę. Wplecione w tkaninę włókna rozprowadzające ciepło utrzymywały temperaturę ciała na zadanym poziomie, co na Lalonde było prawdziwym błogosławieństwem. Trafienie pocisku uaktywniało umieszczone przy nadgarstkach generatory mikrowalencyjne, które błyskawicznie usztywniały tkaninę i rozpraszały siłę uderzeniową, chroniąc ciało przed podziurawieniem w ogniu ciągłym (Jenny żałowała tylko, że nie chroniły jej w siodle przed otarciami). Do pancerza dochodził jeszcze hełm powłokowy, wykrojony z równą precyzją co reszta kombinezonu. Cały strój nadawał człowiekowi owadzi wygląd, do czego przyczyniały się głównie szerokie soczewki gogli i małe spiczaste wloty filtrów powietrza. W kołnierzu mieścił się pierścień z sensorami optycznymi, połączony z neuronowym nanosystemem, dzięki czemu mogli widzieć to, co dzieje się za nimi. System wielokrotnego wykorzystania tlenu pozwalał przeżyć pół godziny pod wodą.

Konie nie zrażały się tym, że kamienie w mulistym strumieniu oblepione są wodorostami. Na widok zwierząt gaszących pragnienie Jenny zażądała napoju od hełmu powłokowego. Ssąc zimny sok pomarańczowy, za pomocą bloku inercjalnego naprowadzania określała dokładną pozycję oddziału.

Kiedy Dean i Will zamienili się rolami, zwróciła się datawizyjnie do bloku nadawczo-odbiorczego w pancernym kombinezonie o otworzenie szyfrowanego kanału łączności z Murphym Hewlettem. Po opuszczeniu „Isakore” komandosi z Sił Powietrznych rozstali się z grupą wysłaną przez ESA. Logika podpowiadała, że działając z osobna, mają większą szansę pochwycić jednego z zasekwestrowanych kolonistów.

Zostało nam jeszcze osiem kilometrów do Ocontopowiedziała.Żadnych śladów wroga ani ludności tubylczej.

U mnie to samoodparł porucznik dowodzący komandosami.Jesteśmy sześć kilometrów na południe od was. Tylko my, jak te kurczaki, łazimy jeszcze po dżungli. Nawet jeśli nadzorca z Oconto poprowadził pięćdziesięciu ludzi w pościg za zesłańcami, to tędy nie przechodził. Piętnaście kilometrów stąd jest niewielka sawanna, a na niej blisko setka gospodarstw. Trochę tam powęszymy.

Na kanał wdarły się szumy. Jenny natychmiast skonsultowała się z układem walki radioelektronicznej, lecz czujniki wskazywały brak aktywności. Pewnie zakłócenia atmosferyczne.

W porządku, zbliżymy się do wioskiprzekazała datawizyjnie.Obyśmy kogoś znaleźli, zanim tam dotrzemy.

Zrozumiałem. Proponuję, abyśmy co pół godziny wymieniali się informacjami. Nie można...Jego głos utonął wśród trzasków.

Cholera! Dean, Will, coś nas zagłusza!

Dean sprawdził własny blok do prowadzenia walki radioelektronicznej.

Nie wykrywam aktywnościoznajmił.

Jenny uspokoiła konia, wsunęła stopę w strzemię i przerzuciła nogę przez siodło. Opodal Will pośpiesznie szedł w jej ślady. Każde z nich badało okoliczną dżunglę. Koń Deana zarżał nerwowo. Jenny szarpnęła za cugle, gdy jej wierzchowiec obrócił się gwałtownie.

Oni tu sąstwierdził Will beznamiętnym głosem.

Gdzie?zapytała Jenny.

Nie wiem, ale mam wrażenie, że patrzą w naszą stronę. Nie lubią nas.

Jenny powstrzymała się od uszczypliwej uwagi. W takiej sytuacji wolałaby nie polegać na żołnierskich przeczuciach, aczkolwiek Will był od niej dużo bardziej doświadczony w bezpośredniej walce. Szybka kontrola stanu urządzeń technicznych wykazała, że na razie źle działa jedynie jej blok nadawczo-odbiorczy. Układ walki radioelektronicznej uparcie milczał.

W porządkupowiedziała.Wszystko pójdzie dobrze, jeśli nie wpadniemy na całą zgraję. Edeniści twierdzili, że najsilniejsi są w grupie. Zabierajmy się stąd! Może w końcu wyjdziemy z tej strefy zakłóceń. Oni pewnie poruszają się wolniej.

Dokąd teraz?zapytał Dean.

Mimo wszystko chciałabym dotrzeć do wioski. Prosta droga nie będzie chyba bezpieczna, więc skierujemy się na południowy zachód, a potem zatoczymy łuk do Oconto. Jakieś pytania? Żadnych? W takim razie ty prowadzisz, Dean.

Przeprawili się z pluskiem przez rzeczkę. Wydawało się, że konie z zadowoleniem opuszczają to miejsce. Z olstra przy kulbace Will Danza wyciągnął termoindukcyjny karabinek impulsowy i trzymał go lufą do góry w zgięciu prawej ręki. Datawizyjne informacje procesora celowniczego rejestrowały się w jego umyśle niby cichy szum. Nie zwracał na nie świadomej uwagi, stanowiły rzecz tak normalną jak spokojny chód konia czy blask słońca; uzupełniały jego świat.

Jechał na końcu trzyosobowego oddziału, sprawdzając na bieżąco obrazy przekazywane przez czujniki umieszczone z tyłu hełmu powłokowego. Gdyby go spytano, dlaczego uważa, że w pobliżu czai się nieprzyjaciel, musiałby wzruszyć bezradnie ramionami. Instynkt miał na niego wpływ równie nieodparty, co zapach pyłku kwiatowego na pszczoły. Wróg gdzieś tu się chował, gdzieś bardzo blisko, kimkolwiek był. Lub czymkolwiek.

Obrócił się w siodle, nastawiając implanty wzrokowe na maksymalne powiększenie. Nie widział nic oprócz smukłych, czarnych pni i stożków zieleni u ich podstaw; przy niestabilnym współczynniku powiększenia kontury drzew rozpływały się w gorącym powietrzu.

Coś się poruszyło.

Will niemal odruchowo strzelił z karabinka impulsowego. W jego polu widzenia zabłysły niebieskie ramki celownika, gdy pewnym, płynnym ruchem opuszczał lufę broni. Czerwone kółko nałożyło się na środkowy prostokąt, a wtedy neuronowy nanosystem rozpoczął pięćsetstrzałową serię w trybie wahadłowym.

Impulsy indukcyjne szatkowały drzewa i krzaki. Fragment dżungli zamknięty niebieskim prostokątem migotał pomarańczowymi iskrami. Wszystko trwało dwie sekundy.

Na ziemię!przekazał datawizyjnie Will.Wróg na godzinie czwartej.

Zsunął się momentalnie z konia i wylądował na szerokich trójkątnych liściach. Dean i Jenny natychmiast poszli za jego przykładem: przykucnąwszy, trzymali w pogotowiu karabinki termoindukcyjne. Wszyscy troje obrócili się, tak by każde mogło pokryć ogniem inny wycinek dżungli.

Co to było?zapytała Jenny.

Zdaje się, że dwóch namierzyłem.

Will odtworzył w pamięci zapis zdarzenia. Coś jakby gęsty, czarny cień wyskoczyło zza drzewa, a potem rozdzieliło się na dwoje. Wtedy wystrzelił... i nagranie stało się niewyraźne. Czarne kształty nie chciały się wyostrzyć, choć uruchamiał najlepsze programy rozpoznawania obrazu. Nie przypominały sejasów rozmiarami. I posuwały się w jego stronę, szukając kryjówek za krzaczastymi podstawami drzew.

Patrzył na nich z podziwem. Byli naprawdę dobrzy.

Co teraz?spytał datawizyjnie. Nikt mu nie odpowiedział.Co teraz?powtórzył na głos.

Rozpoznanie i ocena sytuacji.Jenny nagle uświadomiła sobie, że nawet datawizyjne przekazy na bliską odległość są już niemożliwe.Nie wyszliśmy jeszcze z tej strefy zakłóceń.

Raptem w górze dał się zauważyć pomarańczowy błysk, któremu nie towarzyszył żaden odgłos. Trzecia część rosnącego dziesięć metrów dalej drzewa zaczęła się wolno pochylać, przy czym w miejscu złamania po pniu pozostały długie, zwęglone drzazgi. Kiedy padające drzewo osiągnęło poziome położenie, gęste pierzaste liście zajęły się ogniem. Chwilę skwierczały, puszczając kłęby szaroniebieskiego dymu, by paść pastwą strzelających płomieni. Z pożogi wyskoczyły, piszcząc z bólu, dwa paskudnie poparzone pnączaki.

Zanim drzewo trzasnęło o ziemię, żarłoczne płomienie trawiły już całą koronę.

Konie stawały dęba z trwożnym kwiczeniem, lecz dzięki nieprzeciętnej sile żołnierze dawali sobie z nimi radę. Jenny przewidywała trudności, jakich mogły im jeszcze przysporzyć. Neuronowy nanosystem informował, że czujniki kombinezonu zarejestrowały promień masera, który trafił w drzewo i spowodował jego pęknięcie. Nie wykrył jednak wiązki energii odpowiedzialnej za podpalenie.

Czujniki Deana również wyśledziły promień masera. Żołnierz oddał serię pięćdziesięciu strzałów w stronę jego źródła.

Odłamany czub drzewa dopalił się z sykiem. Pozostała po nim kupa popiołu obok nagiego, sterczącego do góry kikuta. W szerokim kręgu tliły się sczerniałe naziemne pnącza.

Do diabła, co to było?zdziwił się Dean.

Brak danychodparła Jenny.Ale nie chciałabym tym oberwać.

Białe światła pomknęły ku koronom pobliskich drzew niczym lśniące banieczki jakiejś przedziwnej astralnej cieczy. Pękająca kora odpadała długimi płatami, a gdzie obnażone drewno zajmowało się ogniem, tam z każdą chwilą gwałtowniejsze płomienie ryczały jak w piecu hutniczym. Wokół agentów ESA wyrosło dwanaście olbrzymich pochodni oślepiającego blasku.

Implanty siatkówkowe Jenny próbowały poradzić sobie z zalewem fotonów. Koń usiłował się wyrwać: znowu stawał dęba, wyginał szyję i machał przednimi kopytami niebezpiecznie blisko jej głowy. Oczy zwierzęcia błyszczały przerażeniem. Toczyło z pyska pianę, która kapała na jej kombinezon.

Ratujcie sprzęt!krzyknęła.Nie upilnujemy koni w tym piekle!

Will usłyszał rozkaz Jenny, kiedy jego wierzchowiec zaczął wierzgać, celując tylnymi nogami w wyimaginowanych wrogów.

Will zacisnął dłoń w pięść i zdzielił zwierzę między oczy. Znieruchomiało na moment w niepomiernym zdumieniu, po czym zakołysało się wolno i runęło na ziemię. Jedno z płonących drzew zaskrzypiało złowieszczo i zaczęło się szybko pochylać. Przygniotło konia, łamiąc mu nogi i żebra, wpalając się w trzewia. Znad ciała podniosła się chmura tłustego dymu. Will przyskoczył i szarpnął za troki przy siodle. Kombinezon przesłał do neuronowego nanosystemu zbiór datawizyjnych ostrzeżeń, gdy zewnętrzną powłokę zaatakowała fala gorąca.

Nad głowami szybowały kule pomarańczowego ognia, wypędzając z gałęzi czarne niewyraźne istoty: pnączaki ginęły w trakcie ucieczki, kiedy ich gniazda zamieniały się w popiół. Na ziemię spadały poparzone ciała, niektóre drgające jeszcze w agonii.

Dean i Jenny nadal męczyli się z końmi, złorzecząc na czym świat stoi. Kombinezon Willa wydał ostrzegawczy dźwięk, kiedy ilość doprowadzanego ciepła zaczęła osiągać pułap wytrzymałości materiału. Poradził sobie wreszcie z trokami i odskoczył, chroniąc w ramionach torby ze sprzętem. Warstwa radiacyjna kombinezonu, wypromieniowując nadmiar ciepła, jarzyła się wiśniową czerwienią. Spod stóp ulatywały smużki dymu.

Waliły się kolejne drzewa, pożerane przez płomienie ze zdumiewającą prędkością. Na jedną upiorną chwilę żołnierze zostali kompletnie odcięci od świata ścianą śmiercionośnego, dziwnie białego ognia.

Jenny zdjęła z konia torby ze sprzętem i puściła uzdę. Pogalopował na oślep przed siebie, o włos unikając padającego drzewa. Jeden z płonących pnączaków wylądował mu jeszcze na grzbiecie, zanim z żałosnym kwikiem wpadł w płomienie. Wywrócił się, spróbował nieudolnie powstać, lecz po chwili osunął się bezwładnie na ziemię.

Teren płonął w kręgu o średnicy stu metrów i tylko w samym środku pozostało nieco wolnej przestrzeni. Jenny, Dean i Will przypadli do siebie, gdy łamały się dwa ostatnie drzewa. Pożoga obejmowała zarośla, z których strzelały żółte języki ognia i unosiły się kłęby sinego dymu.

Jenny przyciągnęła torby i przetestowała urządzenia. Niedobrze: blok naprowadzający przekazywał błędne dane, a laserowy odległościomierz kombinezonu podawał niedokładne odczyty. Pole zakłócające było coraz silniejsze. A jeśli wierzyć zewnętrznym czujnikom temperatury, to bez kombinezonów z warstwą rozpraszającą ciepło żywcem by się upiekli.

Ścisnęła mocniej karabinek impulsowy.

Jak tylko opadną płomienie, pokrywamy ogniem zaporowym okolicę w promieniu czterystu metrów. Przyjmiemy ich reguły walki. Pokazali nam, co potrafią, teraz nasza kolej.

W porządkuodparł Will weselszym tonem.

Wygrzebała z torby jedną z kulistych wysoko wydajnych baterii, by połączyć ją skręcanym kablem z kolbą karabinka. Will i Dean robili dokładnie to samo.

Gotowi?zapytała. Płomienie skakały już tylko na kilka metrów w górę. Powyżej kłębiły się w powietrzu płatki popiołu, przyćmiewając słońce.No to do dzieła!

Stanęli w trójkącie ramię przy ramieniu, a następnie otworzyli ogień z karabinków impulsowych, które wystrzeliwały dwieście pięćdziesiąt niewidzialnych, śmiercionośnych ładunków na sekundę. Procesory celownicze tak dobierały parametry ostrzału, aby pola rażenia każdego z trzech karabinków nachodziły na siebie. Mięśnie sterowane sygnałami neuronowych nanosystemów precyzyjnie przesuwały broń, by siała maksymalne zniszczenie.

Ziemia w spopielonym kręgu znów cierpiała katusze, wkrótce jednak ogień zaczął się wżerać w rosnącą dalej roślinność. Na pniach drzew i splątanych łodygach pnączy rozbłyskiwały oślepiające pomarańczowe gwiazdkispijały z nich najpierw wszelką wilgoć, a później je podpalały. Początkowy szmer wybuchów szybko przeszedł w huraganowy grzmot, gdy karabinki bezlitośnie pustoszyły okolicę.

Smażcie się, łajdaki!krzyczał Will z uniesieniem.Macie tu ode mnie!

Pożar szalał w całej dżungli, tocząc się żywiołowo w głąb lasu.

Pnączaki znów padały gęstym trupem, zeskakując z drzew prosto w objęcia płomieni.

Neuronowy nanosystem powiadomił Deana, że jego broń zacina się za każdym razem, kiedy lufa mierzy w pewnym określonym kierunku. Cofnął ją i przytrzymał. Szybkość strzelania spadła do pięciu ładunków na sekundę.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin