James Samantha - Branka.rtf

(725 KB) Pobierz
Samantha James

Samantha James

BRANKA

PROLOG

Anglia, rok 1066

Przeznaczenie dało o sobie znać.

Znak pojawił się zaledwie w kilka dni po Wielkiej nocy... oślepiające światło rozdarło czerń nieba srebrzystym językiem ognia. Jasność pojawiła się także nazajutrz i przez sześć kolejnych nocy.

Lud Anglii, poczynając od króla i jego doradców, a na najlichszym z wiejskich łotrzyków skończywszy, zadrżał z trwogi. Gorejąca na niebie łuna była bowiem omenem, ostrzeżeniem danym przez niebiosa, znakiem bożego gniewu... złowieszczą zapowiedzią przyszłości.

Kraj najechała obca armia, ale to nie jej obawiali się Anglicy. Duńczycy, którzy nadciągnęli z północy, dzielnie walczyli, ale zostali pokonani w uczciwej walce...

Mijające dni zamieniały się w tygodnie, tygodnie w miesiące. Nadeszło lato. Z upływem czasu bladła bojaźń. Nad światem zapanowała zima. Dla niektórych jednak zapowiedź nieszczęść nie straciła na sile. Oni ciągle wierzyli, że bitwa z losem nie została jeszcze wygrana, że płonący nieboskłon wieścił przyszłość dotyczącą jedynie...

Jedynie Anglii.

Być może mieli rację.

Wkrótce potem pojawili się oni... Przez Kanał, niczym bezlitosna burza znad morza... Setki okrętów. Tysiące wojów. Rozpełzli się po kraju jak zaraza i jak ona byli nikczemnego pochodzenia, Normanowie. Maszerowali w głąb lądu, w stronę Hastings, zostawiając za sobą ruiny i zgliszcza. Tam właśnie król Anglii, Harold, starł się z Wilhelmem, księciem normandzkim...

Wynik bitwy był łatwy do przewidzenia.

Anglicy nie mogli dorównać Normanom, których miecze cięły zuchwale, a serca płonęły żarem. Podobni swym przodkom - wikingom - byli to śmiałkowie nie znający strachu; zawzięci i nieposkromieni; w pogoni za łupem i okazją do walki zapominali o zmęczeniu.

Zdobywcy, wojownicy zdolni zmienić losy narodu...

I życie jednej kobiety.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Zewsząd otaczała ją ciemność, jakiej sobie przedtem nawet nie wyobrażała. Czarniejsza od najgłębszych czeluści piekielnych. Jakieś cienie wynurzały się z otchłani i raz po raz wyciągały w jej stroną chciwe paluchy, jakby chciały ją pochwycić...

Miała dziwne wrażenie... Przeczucie czającego się dookoła niebezpieczeństwa. Przytłaczające i oblepiające jak maź.

Wiatr przeszedł w wicher. Wył i skowyczał z furią. Błyskawica przecięła niebo krechą światła. Grom przetoczył się nad lądem wprawiając w drżenie ziemię pod jej stopami. Jeziora krwi rozlały się purpurą, powietrze wypełniło się obrzydliwym smrodem zastygłej posoki i wonią zniszczenia.

A potem biegła. Walczyła z podmuchami wiatru. Serce waliło jej jak miotem. Za sobą słyszała dudniący odgłos pogoni.

Osaczona przez ciemność pędziła na oślep. Coś jej groziło. I wszędzie te ohydne cienie. Widmo śmierci było tuż - tuż. Dosięgało jej. Z trudem łapała oddech...

Niespodziewanie pojawiła się przed nią zwalista postać, zjawa. Wychynęła spośród upiornych cieni... Człowiek i bestia. Rycerz i rumak.

Dosiadał ogromnego czarnego konia. Chroniła go kolczuga. Był w pełni uzbrojony. Przez krótki, mrożący krew w żyłach moment zdawał się nie mieć twarzy, w miejsce której ziało pustką, skrywał się bowiem za stożkowatym hełmem. Piorun ponownie rozdarł niebo. Zdało się, że rycerz został wykuty ze srebra.

Bardzo powoli odsłaniał przyłbicę. Dreszcz wstrząsnął jej ciałem. Widoczna teraz twarz wyrażała zawziętość. Była blada i zimna jak lód. Jej widok poraził ją niczym ostrze włóczni. Niespiesznie uniósł rękę. Okryta rękawicą dłoń dzierżyła pobłyskujący miecz. Wznosił go coraz wyżej. Ostrze zawisło w powietrzu na ułamek sekundy, by opaść w dół... prosto w jej pierś...

- Alana! Na Rooda, dziewczyno, cóż cię trapi? Jeśli nie przestaniesz jęczeć, obudzisz w grobie swą matkę nieboszczkę!.

Głos, suchy jak chrzęst włosiennicy, płaski i szorstki jak głos starych ludzi, zabrzmiał znajomo. Alana z Brynwaldu wsłuchiwała się weń z lubością, rozpaczliwie starając się wyrwać z okowów otaczającej ją ciemności. Obudziła się drżąca. Jęknęła żałośnie raz jeszcze.

Przez chwilę leżała skulona, z policzkiem mocno przytulonym do wypchanego sianem zagłówka, z palcami mocno zaciśniętymi na okrywającej ją wełnianej derce, którą podciągnęła aż pod brodę. Rzeczywistość bardzo wolno przedzierała się do jej otępiałych zmysłów. Szczegół po szczególe. I dopiero po jakimś czasie przerażenie, trzymające w żelaznych kleszczach jej skołatane serce, zaczęło słabnąć.

Była tutaj, w niewielkiej chacie, gdzie spędziła dzieciństwo, dorastała i stała się kobietą. Dniało. Przez zawarte okiennice nieśmiało sączyła się szarość świtu. W skąpym świetle mogła jednak dojrzeć obrośniętą białą brodą twarz mężczyzny, który pochylał się nad nią.

Odetchnęła z ogromną ulgą. Żaden miecz nie przebił jej piersi. Nie było czarnego rycerza dybiącego na sposobność, by wytoczyć z niej krew. Żyła... To tylko sen... koszmarny sen...

Znowu się jej przyśnił.

Aubrey wyprostował się, mrugając powiekami. Wytarta, złachmaniona tunika okrywała jego wątłe przygarbione ramiona. Włosy sięgały mu ramion i były równie białe jak broda. Chociaż głębokie bruzdy znaczyły policzki i czoło, spojrzenie miał bystre, a w oczach widać było troskę i zamyślenie.

- Nieźleś mnie przestraszyła, drogie dziecko. Krzyki słychać było aż w moim szałasie.

Alana nic nie odpowiedziała. Odrzuciła na bok zmiętą derkę i zsunąwszy się z posłania, dotknęła kolanami wilgotnego, zimnego klepiska. Usiadła z nogami podkulonymi pod siebie.

Aubrey wpatrywał się w nią ze ściągniętymi brwiami. Choć Alana bardzo się starała, nic mogła zapanować nad drżeniem rąk, gdy przeczesywała palcami włosy, których faliste pukle barwy złota spływały aż do jej bioder. Nauczyła się już nie mówić nikomu o przedziwnych snach nawiedzających ją nocami. Zbyt często była pośmiewiskiem wioskowych szyderców.

Ale przecież Aubrey nie był taki jak inni wieśniacy. Nawet teraz, mimo że ręce miał zniekształcone guzami, a wiek przygarbił mu plecy, słynął jako najzręczniejszy garbarz na północ od Humber. Gdy zabrakło jej matki, Edwyny, starzec był Alanie droższy - oby Bóg jej wybaczył! - od rodzonej siostry.

Staruszek, podobnie jak matka, nigdy nie drwił z zagadkowych wizji, które prześladowały ją od najwcześniejszego dzieciństwa. Prawie wszystkie z nich odeszły już w niepamięć. Mimo to coś powstrzymywało ją teraz przed mówieniem o nich. Jak mogłaby mu opowiedzieć? Świadoma tego, że uważnie ją obserwuje, spuściła wzrok.

Śniła wielokrotnie. Wiele, wiele razy, przez wiele, wiele nocy. O obcych. O ludziach z wioski. Nigdy jednak nic miała snu o sobie. Dziś wiedziała tylko, że nigdy przedtem nie bała się o siebie...

Nigdy, aż do tej nocy.

Czarny rycerz. Kim był... lub czym był? Nie miała pojęcia. W tej chwili zdawała sobie jedynie sprawę, że był jej wrogiem, zagrażającym jak nikt inny. Dlaczego tak było? Tego nie wiedziała. Bała się go jednak bardziej niż czegokolwiek dotąd...

O, nie! - pomyślała, biorąc się w karby. Nie! Nie chciała myśleć o tym straszliwym sennym rojeniu. Nie chciała myśleć o nim.

Mały futrzany kłębuszek wśliznął się jej na kolana - Cedric, kot, który nie odstępował jej matki przez lata, a potem zaprzyjaźnił się z Alaną. Zanurzyła palce w miękkiej, gęstej żółtej sierści. Pochyliła głowę. Nic chciała, by Aubrey zauważył jej zatroskanie. Starzec martwiłby się i roztrząsał wszystko, a do tego nigdy świadomie by nic dopuściła.

- Proszę! - wyszeptała. - Wiesz dobrze, że nigdy nie sprawiłabym ci przykrości. Powiedziałabym wszystko, gdybym mogła. Ale nie mogę. Przysięgam, że sprawa jest zbyt błaha, by się nią zajmować. Zatem przestań się frasować, bo nie ma powodu.

Stare oczy zwęziły się podejrzliwie.

- To dlaczego cała się trzęsiesz? Po raz pierwszy zdobyła się na nikły uśmiech.

- Listopadowe ranki są zimne, ot i cała tajemnica. W końcu jaki mógłby być inny powód? - Rozpogodziła twarz jeszcze bardziej.

Spracowana dłoń Aubreya zacisnęła się w pięść.

- Przeklęci Normanowie! - wymamrotał. - Ukradli nam drewno i teraz możemy albo ogrzać kości, albo ugotować strawę. Ukradli zbiory, na które tak długo i ciężko pracowaliśmy. Zanim zima odejdzie z Brynwaldu ludzie będą na wpół zagłodzeni. Jeśli oczywiście do tego czasu nie pomrą!

Z tym słowami na ustach, kuśtykając wyszedł z chaty. Alana delikatnie zdjęła kota z kolan i wstała. Podobnie jak reszta zabudowań w wiosce, także i jej dom był ubogi. Podłogę zastępowało klepisko z ubitej ziemi. Niewielki stół na krzyżakach i dwa zydle stały obok paleniska. Obmyła się szybko w drewnianej dzieży z wodą, a potem zaplotła włosy w warkocz. Szczupłe stopy owinęła kawałkami skóry - buty rozpadły się już wiele miesięcy temu. W brzuchu burczało jej z głodu, ale starała się nie zwracać na to uwagi. Resztką zapasów podzieliła się wczoraj z Aubreyem. W spiżami został jedynie maleńki bochenek chleba.

Minął już prawie kwartał, od kiedy Normanowie zajęli Brynwald. Alana zacisnęła usta. Aubrey miał rację. Nazywali siebie Normanami, ale ci, których ziemie najechali, mówili o nich „dranie”.

Dzień był ponury. ludzie robili wrażenie umęczonych. Anglicy to naród pokorny, bo większość to prości chłopi, zwłaszcza tutaj, w północnej części kraju. Nie było komu zatrzymać nadciągających przez Kanał wrogich hord... Rabowali dorobek całego życia biedaków, zabierali żywność. Zostawiali za sobą splądrowane wioski, w których nawet domy nie uniknęły zniszczeń. Panujący w Anglii spokój został zburzony, ziemie najechane, a życie ludzi zagrożone.

Przez dłuższą chwilę Alana stała w niewielkich, wypaczonych ze starości drzwiach i wpatrywała się w stronę brynwaldzkiego zamczyska. Wysoko w górze widać było stromą skałę otoczoną drewnianą palisadą. Na szczycie, nad brzegiem stalowoszarych wód Morza Północnego, wznosiły się mury. Choć warownia należała do jej ojca. nigdy nie była jej domem. Nie, te ziemie to nie miejsce dla niej, pomimo że była córką lorda Kerwaina, władcy Brynwaldu.

Ostry, gwałtowny ból przeszył jej serce, bo Kerwaina nic było już wśród żywych. Padł pod ciosem normandzkiego miecza. Ten sam los spotkał jego żonę Rowenę. O Sybil zaś słuch zaginął. Dla Alany był to znak, że jej siostra przeżyła w jakiś sposób masakrę. Modliła się, by tak właśnie było...

Alana nie różniła się od pozostałych mieszkańców tego skrawka ziemi - od czasu pierwszych okrutnych napaści bała się. Powietrze było ciężkie od dymu i gryzącego zapachu płonących strzech. Przez zdające się nie mieć końca trzy dni i trzy noce słychać było przerażające krzyki i wrzaski. Teraz wystarczyło, że na drodze rozległ się tętent kopyt, a wieśniacy kryli się w chatach jak spłoszone kury.

Przedtem żyli jedynie w strachu przed bożym gniewem. Dziś bali się Normanów.

Wiedziała, że nie może zostać w chacie na zawsze. Musiała przecież zatroszczyć się o coś do jedzenia dla siebie i Aubreya.

Z haka wbitego w ścianę zdjęła łuk. Wsunęła strzały do kołczana i przewiesiła go sobie przez ramię. Wychodziła właśnie, gdy zauważyła Aubreya, kuśtykającego od strony wioskowego placu. Starzec zmarszczył czoło widząc, że w rękach ma łuk.

- Alano, nie myślisz chyba iść na polowanie!

- Potrzebujemy jedzenia - odpowiedziała po prostu.

- Ale Normanowie zakazali opuszczania wioski - nie ustępował.

- Potrzebujemy jedzenia, Aubreyu. Staruszek ściągnął brwi.

- A co z Normanami? - upierał się przy swoim. Uśmiechnęła się nieznacznie.

- Ach, w takim razie nie wykluczam, że mój łuk ustrzeli grubszą zwierzynę, na przykład jakiegoś normandzkiego żołnierza!

Dla Aubreya nie było to jednak zabawne. Potrząsnął głową z dezaprobatą i spojrzał dziewczynie prosto w oczy. Alana posłała mu niewinny uśmiech.

Wyruszyli oboje.

Niedaleko wioskowego pastwiska minęli żonę karczmarza idącą z córkami. Wieśniaczki jednak nawet słowem nie odezwały się do napotkanej i z pewnością niedobranej pary. Obrzuciły ich jedynie nieprzyjaznym spojrzeniem. Aubrey zerknął na nie groźnie i odezwał się do Alany:

- Nie zwracaj na nie uwagi. Są grupie i nie mają o niczym pojęcia.

Alana nie zareagowała. Jej matka była wiejską uzdrowicielką. Nauczyła ją wszystkiego, co sama wiedziała o ziołach i sztuce leczenia. Od czasu jednak, gdy jej zabrakło, wieśniacy coraz częściej manifestowali swoją niechęć wobec córki i rozmawiali z nią jedynie wtedy, gdy w żaden sposób nie można było tego uniknąć.

Dziewczyna szła z wysoko uniesioną głową, ale w głębi serca było jej niezmiernie przykro. To prawda, już od dawna traktowano ją w ten sposób, ale nie mogła się do tego przyzwyczaić. Jej urodzenie stawiało ją ponad chłopami, była przecież pozamałżeńskim dzieckiem lorda. Nie tylko to jednak miało wpływ na stosunek innych ludzi do niej. Oceniano ją jako inną także dlatego, że miała wizje, chociaż ich nie chciała i broniła się przed nimi ze wszystkich sił. Och. Alana wiedziała dobrze, dlaczego wieśniacy jej nie lubią - byli bardzo przesądni. Wszędzie dopatrywali się skutków działania palca bożego bądź też szatańskiego kopyta.

Mimo że Normanowie stale zagrażali ich życiu - i jej także! - pozostała wyrzutkiem. Ta rażąca niesprawiedliwość bolała ją najbardziej. Nie była diabelskim pomiotem. Dlaczego nie chcieli przyznać, że jeśli pominąć nawiedzające ją koszmarne sny, niczym się od nich nie różni? Nie ich zdaniem to, że nienawidziła tych przeklętych wizji, było bardzo podejrzane...

Teraz nawet bardziej niż kiedykolwiek.

Deszcz nie padał, choć niebo było ponure i zachmurzone. Wilgotna i chłodna ziemia znakomicie wygłuszała ich kroki. Mimo że starzec zwalniał tempo marszu, i tak nie miało to wpływu na wynik polowania. Zanim słońce stanęło w zenicie, łupem Alany padły dwa króliki.

Aubrey zmęczył się bardzo. Wspierał się ciężko na drewnianym kosturze. Dziewczyna słyszała wyraźnie jego rwący się oddech. Pomimo że uparcie odmawiał, zmusiła go do odpoczynku. Zatrzymali się obok ogromnego pnia powalonego dębu. Alana zadbała, by starzec usiadł wygodnie i dopiero wtedy sama zajęła miejsce obok niego. Luk i kołczan ułożyła na miękkim mchu. Z kieszeni w spódnicy wyjęła skibkę chleba. Podzielili się sprawiedliwie.

Po skończonym posiłku, strzepnąwszy okruszyny z podołka, dziewczyna spojrzała na staruszka.

- Aubreyu odezwała się cicho. - Czy twoim zdaniem powinnam pójść do brynwaldzkiego zamku?

Mężczyzna wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę.

- Do warowni!? Po co? Alana odpowiedziała, starannie unikając przy tym jego wzroku:

- Ostatnimi czasy przelano tam bardzo wiele krwi. Chciałabym się dowiedzieć, czy Sybil nic się nie stało.

- Alano! To niebezpieczne! - Ton jego głosu zdradzał zaniepokojenie. - Normanowie to rzeźnicy, wszyscy, co do jednego. Jeden Pan Bóg wie co mogłoby cię spotkać w tej jaskini zbójców. Jestem pewny, że gdyby Sybil zginęła, doszłyby nas o tym jakieś wieści.

Alana wolno pokręciła głową i spojrzała na opiekuna.

- A jeżeli jest chora? Żyje, ale jest ranna? Aubreyu, mimo wszystko to moja siostra!

W oczach starego widać było gniew.

- Czy myślisz, że ona pomyślała choć raz o tobie? Moim zdaniem - nie! Dziewczyna była jednak zdecydowana i trwała przy swoim.

- Tego nikt nie wie, nawet ja.

- Myślisz, że gdyby przypuszczała, iż jesteś ranna, pospieszyłaby ci z pomocą? Nic! Zaprawdę nie, nigdy!

- Nie mogę mówić za nią. Wiem jedynie to, co podpowiada mi serce. A mnie i ją łączą więzy krwi.

- Tak, więzy krwi, dzięki którym tyle lat trzymali cię z daleka od zamku!

Przez jakiś czas Alana milczała, bo i cóż mogła na to odpowiedzieć. Aubrey miał rację. Nie znała Sybil zbyt dobrze, tak jak siostra nie znała jej. Matka Sybil. Rowena. zadbała o to już wcześniej, dokładając wszelkich starań, by pozostawały w oddaleniu. Zresztą Rowena nigdy nie ukrywała, jak niemiłe są jej kontakty córki z mężowskim bękartem.

- Twój ojciec lepiej by zrobił, gdyby zostawił Edwynę w spokoju. - Starzec ze złością cisnął na ziemię tobołek, który trzymał w ręku. - Kochał twoją matkę, ale nie chciał się ożenić z chłopską córką. Zamiast tego wybrał inną, która mogła dać mu w wianie wielkie połacie ziemi i napełnić posagiem jego skarbiec. Ale nawet wtedy nie dał spokoju biednej chłopce. Przez cały czas miałem nadzieję, że w końcu odczepi się od niej i pozwoli wyjść za mąż za innego.

- Ona nigdy by od niego nie odeszła - przerwała mu Alana cichym głosem. Na jej twarzy zagościł smutek. - Kochała go. Nie mogli być razem, ale nie mogli też się rozstać.

- Był egoistą, myślał wyłącznie o własnych uciechach. Dlatego właśnie tak się uczepił twojej matki. - Twarz Aubreya wykrzywił złośliwy grymas. - A poza tym, kto raz zobaczył tę wiedźmę, Rowenę przestawał mu się dziwić.

Alana zakasłała zmieszana. Położyła dłoń na ramieniu starca.

- Aubreyu, mówisz o nieboszczce - powiedziała bardzo cicho. Nie dawał za wygraną:

- Mówię prawdę! Dziewczynę opanowało poczucie winy. W istocie, sama wiele razy miewała podobne myśli. Było jej przykro z powodu śmierci Roweny, ale musiała przyznać, że nic odczuwała bólu po tej stracie. Sybil straciła jednak oboje rodziców jednocześnie, tego samego dnia. Alana przymknęła oczy, pochyliła głowę i zaczęła modlić się za nich wszystkich. Za ojca. Za Sybil. Za Rowenę.

Za siebie i swoje grzechy Kiedyś kochała ojca, szczerze i z pełnym oddaniem... i nienawidziła go za krzywdę, jaką wyrządził matce... i jej. Wstała i ruszyła w stronę środka polany.

- Zupełnie nie wiem, co robić... - wyszeptała. Objęła się ramionami, jak zagubione dziecko, chociaż jednocześnie robiła wszystko, by właśnie tak się nie czuć.

- Boję się... o siebie. Teraz jeszcze lękam się o Sybil i myślę, że nigdy bym sobie nie wybaczyła, że przez zwykłą niechęć nie pospieszyłam jej z pomocą, kiedy tego potrzebowała.

Aubrey pogładził brodę i westchnął.

- Jesteś taka podobna do matki, Alano. Martwisz się o innych, nie myśląc zupełnie o sobie... Ach, gdybyż tylko inni ludzie też to potrafili! Będę jednak nalegał, byś nie działała zbyt pochopnie. O Normanach mówi się, że to diabelskie nasienie. A ten, który zagarnął Brynwald dla siebie... Powiadają, że nazywa się Merrick i że jest synem samego Lucyfera. Ponoć to rycerz, który ścina głowy innym w chwili, gdy na niego spojrzą. W rzeczy samej, wszystko wskazuje na to, że jest tak samo nikczemny jak książę, któremu służy! - Przerwał na chwilę i ponownie pogładził brodę. Nie wiemy, co knują przeciw nam i dlatego powinniśmy się bardzo pilnować...

Nie dane mu było jednak dokończyć. Drwiący, zgrzytliwy śmiech wypełnił ciszę.

- Dobrze powiedziane, starcze. Teraz jednak za późno już na ostrzeżenia. Alana obróciła się. Krew odpłynęła jej z policzków, gdy zobaczyła sześciu jeźdźców wyłaniających się z lasu, jeden za drugim. Przypomniało się jej wypowiedziane rano życzenie... „Nie wykluczam, że mój łuk ustrzeli grubszą zwierzynę, na przykład jakiegoś normandzkiego żołnierza”. Sytuacja przedstawiała się cokolwiek inaczej, bo to oni byli tymi, którzy mogli na nią zapolować...

Oni, normandzcy żołnierze.

Wpatrywali się w nią pożądliwie z wysokości grzbietów potężnych, prawic czarnych rumaków. Mieli spojrzenia głodnych wilków - Alana czuła się tak, jakby to ona miała być głównym daniem uczty, na którą się szykowali.

Zerknęła na łuk i kołczan leżące obok Aubreya. Furia i rozpacz ogarnęły ją jednocześnie z ogromną siłą. Nie miała najmniejszych szans sięgnięcia po broń, wojowie byli zbyt blisko.

- Pewnie miałabyś ochotę przeszyć mnie strzałą, dziewko? Widzisz, ja mam ochotę zrobić ci to samo. chociaż łuk nie będzie mi potrzebny. - Żołnierz uśmiechnął się triumfująco. - Obejdzie się też bez strzały.

Mówiąc to rycerz zsiadł z konia. Spod przyłbicy widać było dwoje czarnych, błyszczących oczu badawczo oceniających kształty dziewczyny. Cienka wełniana sukienka nie była w stanie ukryć pięknie uwypuklonych piersi Alany. Och. jakże żałowała, że nie ma na sobie grubej peleryny. Nie, nie po to, by chroniła przed zimnem - marzyła o niej, by skryć się przed świdrującymi, chciwie wpatrzonymi w nią oczami tego zbója. Przestała się bać, była po prostu wściekła.

- Nazywam się Raoul - odezwał się zbrojny jeździec. Miał silny obcy akcent. - Ktoś ty, dzieweczko? I dlaczego jesteś sama w lesie, bo starca, który ci towarzyszy, trudno uznać za obrońcę?

Alana uniosła wysoko głowę i śmiało spojrzała na żołnierza. Na wszystkich świętych, prędzej zgnije w piekle niż ukorzy się i odpowie temu łajdakowi zza morza.

- Kim jest staruch? Czy to twój ojciec? - żołdak nie ustępował. Alana gniewnie wykrzywiła usta.

- Nic ci do tego, kim jest. I to, co robię w lesie, też nie powinno cię obchodzić.

- Nie zapominaj, że nowy władca Brynwaldu zabronił wam opuszczania wsi. A ty jesteś z wioski, mam rację?

- Tak, ale...

- W takim razie bardzo mnie obchodzi to, co tu robisz. Aubrey wstał.

- Zostaw dziewczynę w spokoju, Normanie - powiedział głośno. Mężczyzna zwany Raoulem nie zwrócił na to najmniejszej uwagi.

Spokojnie ruszył przed siebie i stanął naprzeciw Alany.

- Niepokorna. To mi się podoba, dziewczyno. Zdecydowanie podoba. Stał bardzo blisko. Alana widziała teraz, że jest młody. Rysy twarzy zdradzały arystokratyczne pochodzenie. W jego oczach dojrzała jednak niebezpieczne ogniki, które sprawiły, że stała się czujna. Sposób, w jaki na nią patrzył, wywoływał dreszcze.

Rozłożył ramiona i uśmiechnął się.

- Moim zdaniem starzec nic jest twoim ojcem, dziewczyno. Tylko mi nie mów, że to twój mąż!

Kompani Raoula roześmieli się głośno.

- Może szuka okazji, by ktoś ją lepiej wyobracał w łożnicy?! - zawołał któryś z nich.

- Nie trzeba długo myśleć, żeby dojść do wniosku, że staremu do wzmocnienia sił potrzebny jest cud. Jego męskość przypomina zapewne wyschniętą gałąź - dorzucił następny.

Bezsilna złość dławiła Alanę.

- Przestańcie! On nie jest ani moim ojcem, ani mężem. Ale jest człowiekiem, którego bardzo kocham i dlatego odczepcie się od niego, wy normandzkie świnie!

- Alana! Nie odzywaj się. Ich słowa nie dotykają mnie w żaden sposób! Spojrzenie Raoula ponownie spoczęło na dziewczynie.

- Ho, ho. Ustalcie wreszcie, czy to on broni ciebie, czy też ty bronisz jego. Mówiąc to chwycił Alanę za włosy. Owinął sobie jej warkocz dookoła pięści i szarpnął dość mocno. Gdy dziewczyna stawiła opór, żołnierza opanowała wściekłość.

- Chodź tu, suko! - wychrypiał złośliwie. Alana nie mogła powstrzymać jęku, który wydobył się z jej ust. Twarz Aubreya poczerwieniała z oburzenia.

- Zostawcie ją, dranie! - Krzycząc, starzec ruszył do przodu. Nie zdołał jednak zrobić nawet dwóch kroków, gdy jeden z konnych płazem miecza uderzył go w tył głowy. Aubrey osunął się na ziemię.

- Aubrey! Och, Aubrey! - krzyknęła przerażona Alana. Próbowała wyswobodzić się z rąk trzymającego ją łotra, ale ten puścił warkocz i chwycił ją w pasie. Dziewczyna szarpała się rozpaczliwie. Wyginała ciało. Drapała. Kopała. Wbiła mu paznokcie w policzek. Wrzasnął dziko i znów złapał ją za włosy. Alana jakimś cudem zdołała zrobić unik i wyrwać się. Pobiegła w stronę miejsca, gdzie leżał Aubrey. Za nią rozległ się złowieszczy śmiech.

- I co wy na to, panowie? Chyba wszyscy powinniśmy się z nią zabawić?

- Myślisz, że można by spróbować po dwóch naraz? Świadomość tego, co mówili, poraziła Alanę jak grom. Dopiero teraz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin