O'Leary Patrick - Drzwi Numer Trzy.rtf

(854 KB) Pobierz

Patrick O'Leary

 

 

 

Drzwi numer trzy

 

(Przekład: Ewa i Dariusz Wojtczakowie)


 

Sen jest materią utkaną z przestrzeni i czasu:

w jego głębi odnajdujemy swoje prawdziwe „ja”.

 

Robert Bosnak

A Little Course in Dreams

(Podstawowy podręcznik Jungowskiej teorii snów)

 

 

 

Sny są w pewnym sensie zawieszone w Czasie. Nie odmieniają się przez czasy.

 

Gregory Bateson

Steps to an Ecology of Mind, 1985

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Kelly Dony


Podziękowania

 

Książka nie powstaje sama. Najgorętsze podziękowania dla wszystkich, którzy przyczynili się do jej powstania: mojej żony Claire; Kena Ethridge'a; moich przyjaciół ze Stowarzyszenia Pisarzy Detroit; Kathryn Cramer - mojej agentki; Susan Ann Protter oraz Davida Hartwella. Waszej mądrości, poradom i wsparciu moja historia zawdzięcza ostateczny kształt.

Osobne podziękowania dla Ciebie, mój drogi Czytelniku, bez którego przychylności ta książka nie zaistnieje.

P.O.

 


Prolog

 

W Hollywood spaliliśmy wehikuł czasu.

Jeśli życie jest filmem, nie mamy już szans na sequel, życie bowiem ma jednoznaczne zakończenie. Prawdziwe. Czasami szczęśliwe. Nie wiem, dlaczego zdecydowałem się zacząć opowieść akurat od tego momentu, lecz w tym właśnie czasie i miejscu - Fabryce Słodkich Snów - zakończyłem chyba najbardziej zwariowany rok w moim życiu. Podsumowując, był to rok, który zreasumowany, brzmiałby rozpaczliwie niewiarygodnie, nawet jak na nagłówek z brukowca:

 

ZAKOCHAŁEM SIĘ W OBCEJ ISTOCIE,

ODKRYŁEM SEKRET ZAPOMNIANYCH SNÓW,

OCALIŁEM ZIEMIĘ OD III WOJNY ŚWIATOWEJ

I ZABIŁEM SAMEGO SIEBIE.

 

Możecie sobie wyobrazić, jak potwornie byłem zmęczony.

Staliśmy z moim nowym przyjacielem Saulem w szarej piwnicy zniszczonego magazynu jednego ze studiów i przez okrągłe, bursztynowe okienko pieca do spalania śmieci obserwowaliśmy, jak jego wynalazek trawią płomienie. Niezbyt imponujące wyrko, na którym obaj wyprawiliśmy się przez most marzeń w przyszłość, płonęło jak kartka papieru. Nie minęło dużo czasu - może pięć minut - gdy całe urządzenie rozpadło się w popiół.

Wydarzenia ostatniego roku wydawały mi się czystą fantasmagorią i nawet teraz, gdy je wspominam, ogarnia mnie poczucie ich nierealności. Dziwne, że coś tak niezmiennego jak przeszłość może nas zaskoczyć. Jak gdybym nigdy jej nie doświadczył. Przykład? W dzieciństwie nie znosiłem Sinatry ryczącego łobuzersko z głośnika motoroli mojego ojca, obecnie zaś piosenki tego fascynującego, przenikliwego barda melancholii wieku średniego wręcz koją moją duszę. Jak mało wiemy...

Najdotkliwsze przekleństwo podróży w czasie to rozchwianie poczucia realności. Gdy opuszczam czasowe kontinuum, mam wrażenie, że moje zmysły ulegają rozregulowaniu. Ustawicznie rewiduję własną przeszłość i wciąż odkrywam, że we wspomnieniach rezyduje ktoś zupełnie mi obcy. Nijak nie potrafię przewidzieć jego zachowania. Nazywam ten stan przeciwieństwem deja vu.

Pozwólcie, że spróbuję wyjaśnić.

Chociaż nie, w gruncie rzeczy to chyba niewykonalne... Zatem tylko poimprowizuję nieco na ten temat.

Nie potrzebuję już wehikułu czasu.

„Przeskakuję” bez niego.

Zwykle w przeszłość.

Podczas pisania tych pięciu linijek mimowolnie cofnąłem się pięciokrotnie. Będąc małym chłopcem, wpatrywałem się w swoje odbicie na dnie ciemnej studni. Leżąc w hamaku jako świeżo upieczony student, marzyłem, by wziąć udział w finale akademickiej ligi koszykówki i rzucić zwycięskiego kosza. Byłem pijanym nastolatkiem, który spadając z dębu na plecy i niemal łamiąc sobie rękę, bezsilnie obserwował oddalające się, pozbawione liści, ośnieżone gałęzie. Miałem dwa lata i płakałem w kojcu. I w końcu przypatrywałem się swojej najdziwniejszej pacjentce Laurze, gdy po raz pierwszy - niesamowicie kołysząc biodrami - szła korytarzem do mojego gabinetu.

Nagle wróciłem do teraźniejszości. Kartka, na której piszę, rozmywała mi się przed oczyma, a kiedy przyciągnąłem ją bliżej, dostrzegłem czerwonego ptaka. Tańczył na klawiaturze między moimi rękoma, przechylał główkę i łypał na mnie pytająco: „I jak, jesteś z powrotem?”

Jestem. Wróciłem.

Witamy w Cudownym Świecie Podróży w Czasie.

Stwierdzenie brzmi zupełnie niewinnie, prawda? Przypomina zwyczajne fantazjowanie.

Hmm, nie mam pewności, czy wyrażam się wystarczająco zrozumiale.

Wyobraźcie sobie, że wasza przeszłość jest dla was dokładnie taką samą niewiadomą jak przyszłość. Co wtedy? Wyobraźcie sobie, że nie przypominacie sobie własnych wspomnień, lecz przeżywacie je po raz kolejny, tak jak się zdarzyły. Wasze „teraźniejsze” ciała pozostają nieruchome, wy natomiast wnikacie w swoje poprzednie jaźnie. Co gorsza, tego procesu nie można kontrolować. Możecie „odlecieć” w każdej chwili. Zniknąć na kilka godzin, dni, nawet tygodni... Wracacie do punktu wyjścia, jak gdyby nie upłynęła nawet sekunda. Po każdym przeskoku w czasie przybywa wam nowe, odrębne i przekonująco realne wspomnienie danej chwili, lecz wszystkie są ze sobą pomieszane - cielesne reminiscencje nakładają się na siebie, szarpiąc wam nerwy w obrzydliwym galimatiasie doznań:

Zimna Wilgotna Studnia/Guma Piłki Do Koszykówki/Sen/Hamak/Rosnący Strach/Łzy/Pełne Pieluchy/Piękna Kobieta

Rozumiecie już, dlaczego spaliliśmy wehikuł czasu? Nikomu nie życzę takich doświadczeń, nawet wrogowi.

W pewnym sensie moja opowieść będzie więc dla mnie takim samym objawieniem jak dla was. Jestem niczym człowiek cierpiący na amnezję, który z zapałem ogląda film o oficjalnych atrakcjach swego dotychczasowego życia: urodzinach, wakacjach, uroczystościach wręczania świadectw, ślubach, pogrzebach (raczej nie robimy zdjęć na pogrzebach, prawda?). A zatem, mój drogi Czytelniku, Ty zgłębiasz moją opowieść, ponieważ pragniesz się dowiedzieć, co się zdarzyło dalej, ja zaś piszę ją, by odkryć, jak cała historia się zaczęła, by wrócić - fakt, że krętą trasą - w niesamowitą przyszłość, w jakiej teraz żyję, do Nowego Świata, pewnie równie nieprawdopodobnego dla Ciebie, jak przeszłość dla mnie. Pamiętasz, że mur berliński wydawał nam się niezniszczalny jeszcze na rok przed zburzeniem?

Przeszłość, jak sądzę, przypomina zapomniany sen, nie kończące się królestwo doznań, które tkwi w nas wszystkich. Ta historia faktycznie się zdarzyła. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Jeśli nie przetrwa wspomnienie, przetrwa doznanie. Tylko gdzie? Gdzie je przechowujemy? Ileż nieświadomych lęków i nadziei narodziło się w snach, które zapomnieliśmy? Jak wielki skarb spoczywa w głębi naszych umysłów, czekając, aż go odkopiemy? Podczas podróży w przeszłość nauczyłem się, że w każdym drzemią w ukryciu alternatywne światy, które wiążą nas i obciążają niewidzialnymi nićmi grawitacji, choć pozostają poza naszą świadomością. Te tajemne miejsca - których poznanie dane jest jedynie nielicznym - są prawdziwym źródłem naszej tożsamości.

Kiedy wehikuł czasu zaczął się palić, poczułem dławienie w gardle. Coś zaczęło mi świtać.

- W porządku? - spytał Saul, maleńki łysy człowieczek, który stał obok mnie i palił cygaro.

Spojrzałem na niego.

- Przypomniałem sobie coś, o czym nie myślałem od lat.

- Tak. Skoki w czasie wyzwalają różne wspomnienia. Mówiąc obrazowo, zeskrobują pąkle z twojego kadłuba.

- Mam wrażenie, że zdarzyło się to wczoraj.

- Wiem. Przykre wspomnienie? Skinąłem głową.

- Miałem osiemnaście lat. Siedziałem sam w salonie i patrzyłem w ogień. Ojciec przyszedł do domu wcześniej, a może ja zamarudziłem do późna. Tak czy owak, nie spodziewał się mnie tam zobaczyć. Zrobił coś strasznie dziwnego. Usiadł obok mnie na tapczanie i zaczął mi prawić... - przełknąłem ślinę - no, komplementy. Stwierdził, że jest ze mnie bardzo dumny. Że w pracy chwali się mną przez cały czas. Powiedział, że nazywa mnie swoim „bystrzakiem”. Mówił, jak ogromnie się cieszy, że choć jeden z jego chłopców zamierza skończyć college.

Saul uniósł brwi.

- Co w tym przykrego?

- Nie rozumiesz. W jego oddechu wyczułem dżin.

Mały człowieczek wzruszył ramionami.

- Nie pierwszy raz facet musiał sobie łyknąć, żeby... no wiesz...

- Nie - odparłem. - Nie o to mi chodzi. Ojciec był zdenerwowany. Zmieszany. Próbował przypodobać mi się, ponieważ nie chciał, żebym zdradził go przed matką. - Czułem, że moje wyjaśnienia nie brzmią dla Saula zbyt sensownie. - Nie pił od pięciu lat. Matka odgrażała się, że go opuści, jeśli znowu wypije, więc to było przekupstwo.

- Ach tak.

- Usłyszałem wtedy słowa, na które syn zawsze wyczekuje od ojca. Tyle że były nieszczere.

Przez jakiś czas wpatrywaliśmy się w płomienie. Wówczas jeszcze nie znalem słów, których ojcowie nie potrafią powiedzieć synom, choć bezwzględnie powinni to zrobić. Teraz już je znam.

- Może i tak - rzucił cicho Saul. - A może chodziło o coś zupełnie innego.

Przez Saula stale robiłem strasznie głupie miny. Sądzę, że bawiło go moje zaskoczenie.

- Niby co?

Podniósł gruby palec wskazujący i wygłosił typowe dla siebie, pozornie bezsensowne oświadczenie, które zacząłem traktować jako codzienny chleb podróżników w czasie.

- Nie zwracaj uwagi na mężczyznę za kotarą! Wyryczał to zdanie tak głośno, że odbiło się echem po całej

piwnicy. Nie mogłem powstrzymać śmiechu. Poprawiwszy mi nastrój, Saul otworzył klapę pieca i wpuścił do piwnicy podmuch gorącego powietrza. Cofnąłem się. We wnętrzu pieca dostrzegłem już tylko czerwone węgle i popiół.

Zatrzasnął właz. Chmura - srebrnego popiołu uniosła się w promieniach słońca i osiadła na czubku poczerwieniałej głowy Saula. Opuściłem rękę i łagodnie starłem popiół. Na jego czole pozostała szara smuga. Gest ten wydał mi się niezwykle symboliczny, niczym ostatni punkt programu naszej wyprawy, puenta kolejnego etapu podróży, której z pewnością bym nie rozpoczął, gdyby ostrzeżono mnie przed wszystkimi jej konsekwencjami. I, wierzcie mi, nade wszystko miałem ochotę natychmiast trzasnąć obcasami i wrócić do Kansas, czy też - w moim przypadku - do Detroit. Planowałem bezterminowy urlop od wszystkiego. W każdym razie do czasu, aż ponownie posklejam swoją roztrzaskaną psychikę. Pragnąłem domu, normalności, samych zwyczajnych rzeczy. Po szalonym roku w pędzącej górskiej kolejce, którą stało się moje życie, pragnąłem jedynie odpoczynku.

- No cóż, to koniec - oświadczyłem z westchnieniem. Kiedy wypowiedziałem naprawdę głupią uwagę, mały człowieczek o imieniu Saul spojrzał na mnie z pogardą, jak to miał w zwyczaju. Powinienem był już wiedzieć, że w kwestii podróży w czasie niewiele jest pewników.

- Doktorku - rzucił z przekąsem. Niczym naganiacz z wesołego miasteczka przesunął językiem cygaro w przeciwległy kącik ust, po czym zapatrzył się w ogień i popioły. - Niczego jeszcze nie widziałeś.

Jak zwykle miał rację.

Tej nocy zaczęła się „Wielka Metamorfoza”. I świat, jaki znamy, przeobraził się w Nowy Świat.

 


Rozdział pierwszy

 

Kiedy jeszcze ze sobą rozmawialiśmy, pewnego dnia moja matka spytała mnie: „Skąd, u diabła, będziesz wiedział, że kogoś wyleczyłeś?” Podchwytliwe pytanie dla absolwenta psychologii. Zawierało w sobie całe królestwo rodzicielskiej dezaprobaty - przebiegłe podrażnienie mojej dumy, sceptycyzm pobożnej katoliczki wobec każdej formy świeckiego zbawienia, ukrytą reprymendę za to, że porzuciłem swoje „powołanie” (właśnie opuściłem seminarium), i oczywiście irlandzką nieufność w stosunku do świata pozbawionego cierpienia.

Nasze spory okazały się najlepszą z możliwych inicjacją moich doświadczeń zawodowych. Dzięki nim dowiedziałem się, że rozstrzygającym elementem rozmowy jest nie wypowiedziany, zgrabnie ominięty szczegół, że słowa mogą przybierać różne odcienie i znaczenia, że najważniejsze są takie figury retoryczne, jak zaprzeczenie, podstęp czy celowe unikanie konfliktów. Matka wyczuliła mnie na niewidzialną choreografię starcia, które toczymy, sądząc, że tylko rozmawiamy. Wiele lat zabrało mi rozszyfrowanie jej zadziwiającej gry słów. W tym sensie, ją pierwszą poddałem psychoanalizie. Dzięki matce odkryłem, że nikt nie jest tym, kim się wydaje, i nikt nie mówi tego, co naprawdę myśli, zwłaszcza jeśli cię kocha.

W każdym razie na tamto pytanie odpowiedziałem w sposób moim zdaniem absolutnie przekonujący:

To jest nauka, mamo! Lekarze orientują się, kiedy ich pacjenci są wyleczeni. Ja też będę wiedział.

No cóż - odparła z wyrozumiałym westchnieniem - nie mam wątpliwości, że nauczysz się na swoich niepowodzeniach. Zawsze się zastanawiałem, czy dla tego błogosławieństwa mojej matki nie powinienem znaleźć miejsca na ścianie gabinetu, w którym panował wieczny bałagan. Wszyscy pacjenci komentują moje wyobrażenie o wystroju wnętrz, zawierające się w zasadzie: „Zostaw daną rzecz tam, gdzie upadła”. Nie mam wątpliwości, że jest to z mojej strony zwyczajna niechlujność, którą rozwinąłem w sobie jako syndrom uniezależnienia się od opętanego czystością domu rodzinnego. Potwierdziłbym błogosławieństwo u notariusza, oprawił w ramki i powiesił nad akwarium obok moich dyplomów. Oficjalne zaświadczenie o niepowodzeniach. Mógłbym też wpisać na wizytówce: „John Donelly, magister psychologii, pedagog, licencjonowany terapeuta, ekskatolik, specjalista od niepowodzeń”.

W zawoalowany sposób staram się powiedzieć, że będzie to opowieść o moim największym niepowodzeniu.

Laura pojawiła się wiosną 1990 roku. Stwierdzenie, że była najbardziej niezwykłą pacjentką, jaką kiedykolwiek miałem, byłoby ogromnym niedopowiedzeniem. Fakt, że jej nie wyleczyłem, nie ma tu nic do rzeczy. Właściwie dokonała dla mnie tego, co zawsze starałem się zrobić dla wszystkich moich pacjentów: na zawsze zmieniła sposób mojego myślenia, odczuwania i życia. Podzieliła moją egzystencję na dwa historyczne okresy: przed Laurą i po Laurze. Nie była ani pierwszą, ani jedyną pacjentką, w której się zakochałem, lecz jąjedną pragnąłem zabić.

Prywatną praktykę prowadziłem wówczas już od pięciu lat. Jest to bardzo stosowne określenie dla terapii. W moim zawodzie często czuję się jak praktykant czy amator. Stale się uczę. Terapia jestjazzemnauk:cechujejąswobodnaforma, nieschematyczność i w wielkiej mierze improwizacja. Dla rzadkich, słodkich momentów, kiedy zwycięża synchronizacja i harmonia, trzeba zmarnować mnóstwo czasu. Nic dziwnego, że społeczeństwo podejrzliwie traktuje moją profesję i sytuuje ją pośród tak nieprzyjemnych zajęć, jak stomatologia i hydraulika.

Zwykle ludzie trafiają do mnie, gdy osiągną swego rodzaju stan krytyczny. Najczęstsze przyczyny to utrata pracy, rozwód, depresja, maltretowanie, nałogi. Wpatruj ą się we mnie smutnymi, przepełnionymi bólem oczyma albo błyskają oszołomionymi, błagalnymi uśmiechami. Są rozgoryczeni i obwiniają siebie lub w kółko uprzejmie zapewniają, że nie mają pojęcia, dlaczego tu trafili: przecież problemy ma ich współmałżonek, nie oni.

Jednak zdecydowanie najtrudniejsi pacjenci to ci, którzy przychodzą odrętwiali, nieświadomi swych męczarni. W najlepszym razie są w stanie przyznać, że życie wymknęło im się spod kontroli. Praca z nimi wymaga ogromnego skupienia. Nie każę im rozdrapywać ran, wówczas bowiem nie wróciliby na kolejne spotkanie. A ja chcę im pomóc, może nawet bardziej niż oni sami. Znam ich dobrze - wiem, że po prostu starają się przeżyć i w ten sposób zupełnie rezygnują z życia. Tłumiąc żal, odbierają sobie również szansę na radość. Wchodzę w ich mroczne wnętrze i mówię, że istnieje wyjście z tej sytuacji. Ja się wydostałem. Powtarzam im, że radość i cierpienie nie wykluczają się wzajemnie, lecz wypływają z tego samego źródła. Odetnijcie źródełko, a wówczas nie będziecie co prawda cierpieć, lecz równocześnie z waszego życia zniknie także szczęście.

Pacjenci wchodzą do mojego gabinetu i usadawiają się naprzeciwko mnie w miękkim niebieskim fotelu. Obok nich stoi pudełko z chusteczkami, przede mną (niewidoczny dla nich) zegarek... Siadają wraz z chaosem, w który zmieniło się ich życie, i czekają, aż dokonam dla nich cudu. Myślą, że natychmiast im pomogę. Od początku usiłują mnie zauroczyć, gawędzimy, opowiadają mi rozkoszne historyjki, aż kończy irn się przygotowana liczba dowcipów i - niczym prezenter wiadomości, który zbyt szybko odczytał wszystkie informacje - zaczynają odczuwać wielką pustkę mojego zegara, jego bijące serce oraz ogromną, ziejącą ranę, która zagoi się jedynie wówczas, gdy zdecydują się przede mną otworzyć i być sobą. Być sobą... jakże strasznie się tego boimy, jak starannie tego unikamy...

Ta właśnie niechęć zmusza ludzi do najmniej naturalnego spotkania z możliwych: dwie obce sobie osoby rozmawiają w gabinecie o najintymniejszych problemach jednej z nich. Cóż. Zadaniem przyjaciół jest akceptacja. Rodziny za wszelką cenę starają się zachować twarz. Dla sąsiadów liczą się głównie pozory, księży zaś interesują absoluty moralne. Na terapeutę spada zatem coś, z czym nikt inny nie chce mieć do czynienia: konfrontacja. I dlatego większość osób traktuje mnie jako ostatnią deskę ratunku. Przychodzą! w świetle wspólnie szukamy rzeczy utraconych w ciemnościach.

Słucham. Mówię. Zachęcam i razem wyznaczamy bezpieczną płaszczyznę porozumienia: w połowie drogi między dylematami wewnętrznymi pacjenta a presją otaczającej go rzeczywistości. Niemal fizycznie czuję, jak moi pacjenci borykają się ze sobą, decydując się na kolejny gest odwagi, początkowo wobec mnie, potem dopiero wobec siebie.

Jakim typem terapeuty jestem? Hmm, powiedziałbym, że korzystam z różnych metod. Podstawowa wywodzi się z psychologii głębi, odkryć Freuda i jego entuzjastów. Wierzę w zawartość i konstrukcję ludzkiej podświadomości oraz w korzyści płynące z analizy snów. Do diabła, wierzę we wszystko, co przynosi rezultaty - od prozacu po wyładowanie krzykiem. Najważniejsze jest indywidualne podejście do pacjenta, nie teorie. Przyznam się jednak, że największy nacisk podczas terapii kładę na koncepcję Carla Junga, dla którego mam olbrzymi szacunek. Choć nie jestem typowym „jungistą” i nie zajmowałem się naukowo jego dziełami, staram się wprowadzać w życie jego idee. Nieustannie zaskakuje mnie ich efektywność w mojej codziennej pracy. Jego metody są rzeczywiście skuteczne - zbyt często obserwowałem ich kojący wpływ na czyjąś roztrzaskaną psychikę, by wątpić w prawdziwość spostrzeżeń Junga. Terapeuta ma do dyspozycji wiele przetestowanych strategii, jednak teorie Junga, w mojej opinii, docierają głębiej, leczą intensywniej i szybciej regenerują po urazie. Z doświadczenia wiem, że działają. Koniec reklamy.

Jestem całkiem dobrym psychologiem, ponieważ mam prawdziwy dar. Instynktowną hiperczujność, której nauczyłem się sam, by przetrwać dzieciństwo. System wczesnego ostrzegania, którym posługiwałem się, oceniając nastroje mojej matki - uciekałem przedjej dezaprobatą, przemierzałem labirynt jej tajemniczych i niewypowiedzianych żądań. Na pierwszy rzut oka potrafię zinterpretować usposobienie danej osoby. Mimo że jest to bardzo neurotyczna pozostałość po mojej młodości, umiejętność ta znakomicie sprawdza się w mojej profesji.

Albo raczej... sprawdzała się aż do pierwszej wizyty Laury. Jej po prostu nie udało mi się „zinterpretować”. I chociaż ta opowieść była absolutnie niewiarygodna, nie przywodziła na myśl żadnych typowych zaburzeń, nie zawierała żadnych subtelnych aluzji do ponurych sekretów, których odkrywanie zazwyczaj zabiera mi kilka miesięcy. Nie dostrzegłem, by pacjentka oszukiwała samą siebie, nie była też przebiegła ł, szczerze mówiąc, nie miałem pojęcia, co ta zachwycająca, dobrze przystosowana do życia osóbka robi w moim gabinecie w chłodne majowe popołudnie. Nie potrafiłem nawet odgadnąć jej etnicznego pochodzenia - była wysoka, ciemnowłosa, miała brązową skórę Indianki, zielone oczy w azjatyckim kształcie migdałów oraz pociągłą angielską twarz i takiż podbródek. W gruncie rzeczy, już sama ta genetyczna niepowtarzalność powinna skłonić mnie do stwierdzenia, że to stworzenie (ciągle ją tak nazywam) jest w jakimś sensie „nie z tego świata”. W każdym razie początkowo widziałem przed sobą jedynie młodą kobietę, promieniejącą wdziękiem i spokojem - piękność reprezentującą mieszankę ras.

Miała niezwykle głęboki głos. Najpierw myślałem, że to z powodu przeziębienia, lecz jego barwa nie zmieniła się ani o ton podczas trzydziestu kilku sesji, które odbyliśmy. Chciała się ze mną spotykać raz w tygodniu. Bez namysłu zgodziła się na moje honorarium - siedemdziesiąt dolarów za pięćdziesiąt minut - po czym wbiła we mnie przenikliwe zielone oczy i oświadczyła, że ma tylko jeden warunek: Nie wolno mi o niej nikomu mówić. Nikomu!

- Mężowi? Krewnym? - spytałem. Potrząsnęła głową. Nie

o to jej chodziło. Miałem nie mówić absolutnie nikomu. Nawet psychiatrze klinicznemu. Wyjaśniłem, że jego zgoda będzie potrzebna, by przepisać jej ewentualne lekarstwa. Nie, nikomu! Spytałem więc, co mam zrobić w razie wypadku. Uśmiechnęła się tylko i wzruszyła ramionami. Z pewnością rozumiała, że w związku z ubezpieczeniem muszę założyć kartotekę i wpisać jej dane. Gdy to powiedziałem, wściekła się. Pochyliła się do przodu w niebieskim fotelu. - Nikomu. Nawet mojemu szefowi. Żadnemu ze współpracowników. Żadnemu z moich przyjaciół. Ani matce, ani mojej życiowej partnerce. Nikomu. Dodała, że nie będzie problemów z ubezpieczeniem, ponieważ zapłaci gotówką.

- Po co ta tajemniczość? - spytałem, próbując rozładować napięcie. - To oczywiste, że treść naszych spotkań pozostanie między nami. Mógłbym jednak chcieć, na przykład, skonsultować się z kolegą po fachu, by rzucił pomocne światło na pani problemy. Nie musimy wspominać pani imienia.

- Nie mam żadnych problemów - odparła ze smutnym uśmiechem.

- Lauro - ciągnąłem rozsądnie - skoro ich pani nie ma... do czego w takim razie mnie pani potrzebuje?

Pokiwała głową, akceptując logikę mojego wywodu. Objęła się rękoma i przez chwilę zmagała ze sobą.

- Dali mi rok. W tym czasie mam przekonać jedną zdrową na umyśle osobę, że mówię prawdę. Jeśli uda mi się... będę mogła zostać.

Problemy i migracyjne? Czyżby jej wiza traciła ważność?

- Zostać? - spytałem.

Nie odpowiedziała, ale powieki zadrżały jej lekko, jak gdyby w ten sposób starała się przekazać przygnębiającą informację niemożliwą do wypowiedzenia słowami. Wtedy po raz pierwszy opuściło ją typowe dla niej opanowanie i zrozumiałem, jak wiele ta sprawa dla niej znaczy. Nagle uspokoiła się i podjęła:

- Cóż, sądzę, że... potrzebuję pana, aby mi pan uwierzył. Jedynym moim problemem jest czas. Mam tylko rok. A właściwie jedenaście miesięcy.

Zauważyłem, że słowo „czas” wypowiedziała z osobliwym naciskiem i przyszło mi do głowy, że znaczy ono dla niej coś zupełnie innego niż dla reszty ludzi.

- Co ma pani na myśli, mówiąc: „tylko rok”?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin