Palmer Michael - Recepta Coreya (czyt).rtf

(778 KB) Pobierz
Michael Palmer

 

Michael Palmer

 

Recepta Coreya

(Corey prescription)

 

Przełożyła Zofia Zinserling


PROLOG

 

Lipiec 1946

Ramirez odchrząknął z zadowoleniem i jednym haustem wychylił swoją szkocką. Już miał sobie nalać, po raz czwarty tego wieczoru, kiedy „Rosa T.” wzleciała na wysokiej fali i niezgrabnie przechyliła się na lewą burtę. Dzięki refleksowi, nabytemu z biegiem lat spędzonych na morzu, zręcznie dopasował kąt nachylenia butelki i napełnił kubek, nie uroniwszy ani kropli.

Miał po sześćdziesiątce, lecz gęsta siwa broda i duży brzuch, w połączeniu z ciemną, ogorzałą cerą utrudniały określenie jego wieku. Wszyscy znajomi pamiętali bądź wyobrażali sobie Tomasa Ramireza wyłącznie w roli kapitana „Rosy T.”

Frachtowiec, pierwotnie zaprojektowany i używany do transportu bananów, za jego czasów przewiózł wiele ciekawszych ładunków. Przed wojną Ramirez latami przemycał na nim kokainę i marihuanę do Stanów Zjednoczonych i Kanady, a do rozmaitych portów południowoamerykańskich wracał z nieoclonymi wyrobami przemysłowymi i alkoholem.

Wkrótce potem, gdy nasiliły się działania wojenne na Atlantyku, Ramirez zrozumiał, że jego specjalność wymaga pieniędzy i ochrony zarówno ze strony aliantów, jak Niemców. Pod banderą panamską „Rosa T.” dostarczała broń z Niemiec partyzantom w Ameryce Środkowej i Południowej, kilkakrotnie zaś pod banderą niemiecką, w czarterze u Amerykanów, przewoziła „biznesmenów” na wybrzeża Norwegii. W sumie od roku 1941 do 1945 kapitan i frachtowiec odbyli ponad trzydzieści rejsów transatlantyckich, a podczas paru ostatnich za wysoką opłatą przewieźli niemieckich przywódców wojskowych i politycznych do portów w Brazylii i Argentynie.

Ramirez w pełni zasłużył sobie na międzynarodowe uznanie jako człowiek, który dobrze wykonuje swoją prace i nie pyta o ładunek, jeśli dostaje żądaną sumę. Przez wiele powojennych miesięcy jednak czarterów brakowało i nic nie zarabiał. Musiał zwolnić prawie całą dziewięcioosobową załogę, dwukrotnie zaś podjąć się legalnego, lecz źle płatnego przewozu.

Raptem, pewnego skwarnego dnia w Panamie, wszystko się odmieniło. Ramirez znów stał się wypłacalny, skompletował załogę i wywiązywał się z czarteru tak lukratywnego, że dochód miał mu wystarczyć na wiele miesięcy.

Tę odmianę losu zawdzięczał człowiekowi, który leżał pod pokładem na wąskiej koi w największej z trzech małych kajut. Załoga znała tylko jego imię, Nick, on sam zaś prawie cały tydzień rejsu spędził w swojej kabinie, skąd wychodził raz dziennie, aby zjeść skromny południowy posiłek i wypić trochę czerwonego wina z Ramirezem. Wszyscy na pokładzie mylnie sądzili, że pasażera przykuła do koi morska choroba. W istocie Nicholas Ferlazzo prawie szesnaście godzin na dobę poświęcał studiowaniu i uczeniu się na pamięć treści papierów, dokumentów i książek, otrzymanych od mężczyzn, którzy spotkali się z nim w Panamie, a przedtem zorganizowali jego podróż na północ frachtowcem Ramireza.

Kapitan spoglądał właśnie na butelkę i zastanawiał się, czy nie wypić piątej whisky, kiedy jego zastępca i jedyny stały członek załogi zastukał do drzwi, po czym wetknął do kabiny twarz pokrytą siwym zarostem.

Nawiązaliśmy kontakt radiowy, panie kapitanie. Zgodnie z planem. Najdalej za godzinę...

Jaka jest nasza pozycja? przerwał mu Ramirez.

Około sześćdziesięciu mil na północ od latarni w Eastport, stan Maine. Na kursie 280 stopni.

Zaraz będę na mostku. Co z pogodą?

Jest trochę mgły, ale powinniśmy się z nimi sczepić, jeśli wiedzą, co robią.

Jak dotąd wiedzieli stwierdził Ramirez.

Wiadomość o zbliżającym się spotkaniu Ferlazzo przyjął bez większych emocji, odłożył tylko mapy, które właśnie przeglądał, wyciągnął się na wznak i wpatrzył w gładką, szarą metalową ścianę. Miał niewiele ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i dziewiętnaście lat, lecz zapuszczana od trzech miesięcy broda trochę go postarzała. Właściwie niczym się nie wyróżniał. To znaczy niczym z wyjątkiem oczu. Ciemne, niemal metalicznie brązowe, spoglądały spod grubych brwi i przymkniętych powiek tak przenikliwie, że tylko nieliczni potrafili dłużej w nie patrzeć.

Miał tydzień, kiedy znaleziono go w starannie zszytych powijakach z tkaniny flagowej pod bramą małego sycylijskiego klasztoru nieopodal Syrakuz, jakieś osiemdziesiąt kilometrów na południe od Etny. Trafił do pobliskiego sierocińca, prowadzonego przez zakonnice z tego zgromadzenia, i spośród trzydzieściorga pięciorga dzieci niczym się nie wyróżniał do ukończenia trzeciego roku życia, kiedy to siostry znalazły go, siedzącego na uboczu i na głos czytającego bajki. Ze zdumieniem stwierdziły, że wcale nie umie czytać, tylko powtarza z pamięci to, co raz usłyszał.

W wieku pięciu lat płynnie mówił po włosku i po łacinie, a zaczynał się uczyć francuskiego. Raz poznane fakty znacznie lepiej zapamiętywał, niż rozumiał, choć i to przychodziło mu z wyjątkową łatwością.

Pogłoska o tym zadziwiającym dziecku obiegła okoliczne wsie, a pod koniec roku 1931 z położonej za górami pobliskiej Ragusy przyjechał je zobaczyć Dominico Ferlazzo. Z miejsca wyraził chęć zaadoptowania chłopca i jego propozycja, poparta dużym datkiem na sierociniec, została przyjęta. Na decyzję sióstr nie miało wpływu to, że nowy ojciec, najbogatszy padrone w Ragusie, parę lat wcześniej wrócił z Ameryki, gdzie rzekomo popadł w tarapaty; dla nich liczyło się to, że był człowiekiem pobożnym i wielkim dobroczyńcą Kościoła.

Młody Nicholas Ferlazzo nie skończył jeszcze szesnastu lat, a już pod kierunkiem specjalnych nauczycieli opanował osiem języków i mówił nimi bez akcentu. Z pomocą innych instruktorów rozwinął swoje wyjątkowe umiejętności sportowe, poznał historię Włoch i Ameryki, stał się wyborowym strzelcem i zgłębił inne dziedziny wiedzy. Starszy Ferlazzo spędzał niezliczone godziny z synem, który przyjmował i odwzajemniał ojcowską miłość z tą samą żarliwością, z jaką poświęcał się studiom.

Nicholas miał prawie piętnaście lat, kiedy pierwszy raz przespał się z kobietą, hożą dwudziestodziewięcioletnią pomocą kuchenną. Wkrótce po ukończeniu szesnastu lat zabił pierwszego człowieka. Zrobił to na prośbę ojca, który podczas jednego z ich częstych spacerów po brązowych, kamienistych wzgórzach wokół Ragusy powiedział:

Wiesz, Nicholas, że bardzo cię kocham i że jesteś dla mnie najważniejszy na świecie.

I ty także jesteś całym moim światem, ojcze odparł młodzieniec.

Chciałem to usłyszeć, synu... Wiesz, Nicholas, że kiedy przed laty wyjeżdżałem z Ameryki, byli tu ludzie, którzy chcieli mi wyrządzić wielką krzywdę. Teraz już nie ma znaczenia, dlaczego pragnęli mnie zabić, ale mimo upływu lat wciąż tego pragną. Ostatnio doszły mnie słuchy, że do Palermo przyjechał niejaki Amadeo Secchi, a co więcej, że zamierza mnie zamordować. Lat mi przybywa i nie czuję się na siłach sam przed nim obronić.

Opowiedz mi o tym człowieku, ojcze, to go znajdę i zabiję dla ciebie.

Stanie się tak, bo musi. Mam w willi informacje na jego temat. Ale nikt nie może cię zobaczyć ani w jakikolwiek sposób powiązać z jego śmiercią.

Rozumiem, ojcze odrzekł Nicholas.

Trzy dni później na pustej ulicy Palermo nieznany sprawca zabił Amadea Secchiego jednym strzałem w głowę. W ciągu następnych dwóch lat Dominico Ferlazzo trzykrotnie ponawiał takie żądania i trzem jego wrogom zadano śmierć w sposób równie oszczędny i niepozostawiający śladów. Młody Nicholas nie poczuwał się do winy ani nie miał wyrzutów sumienia z powodu tych zabójstw, bo jego wychowaniem moralnym kierował wyłącznie ojciec.

Tymczasem coraz większy nacisk kładziono na uczenie Nicholasa przedmiotów związanych z życiem w Ameryce. Szybko dowiedział się od swoich preceptorów wszystkiego, co im było wiadomo o amerykańskim rządzie, historii społecznej i historii kultury, gospodarce, a nawet idiomach. Wojna nie przerwała edukacji Nicholasa, miała zresztą niewielki wpływ na jego rodzinę, a jeśli już o to chodzi, na większość mieszkańców Ragusy.

W lutym 1946 roku po raz pierwszy dowiedział się, co zaplanował i przygotował dla niego ojciec. Starszy Ferlazzo poruszył ten temat podczas kolejnej przechadzki po zapylonych, porośniętych krzewami wzgórzach. Był jak zawsze w rozmowie z synem bezpośredni i szczery.

Lekarze w Palermo powiedział, obejmując chłopca ramieniem poinformowali mnie, że odrasta mi guz żołądka. Zaproponowali kolejną operację, ale nie ma prawie żadnej nadziei na usunięcie całego. Postanowiłem nie poddawać się zabiegowi, a ich zdaniem to kwestia najwyżej paru miesięcy.

Czy to pewne, ojcze? Są przecież inni lekarze, do których moglibyśmy się zwrócić. Może w Rzymie...

Nie, synu przerwał Dominico to pewne. Wiem o tym od kilku tygodni i już zacząłem zabezpieczać ci przyszłość. Twoja matka pojedzie na północ, gdzie zamieszka u swojej rodziny, willa zostanie sprzedana. Dla mnie ważne jest teraz tylko to, żebyś mógł kontynuować studia.

Potem Nicholas nigdy już nie był tak bliski łez.

Oczywiście nie przerwę nauki, ojcze. Ale willa...

To nie jest miejsce dla ciebie, Nicholas. Już wiele lat temu postanowiłem urządzić cię gdzie indziej, a teraz, po wojnie, znów otwierają się przed tobą liczne możliwości w Ameryce. Skontaktowałem się z twoim stryjem Peterem w Bostonie. Zgodził się zapewnić ci start w nowym życiu. Jego zdaniem możesz się dostać na jakiś amerykański uniwersytet, zna też bezdzietne małżeństwo, które chętnie zaopiekuje się tobą jak własnym synem. Wiem, że to przerażająca perspektywa, musisz mi jednak obiecać realizację tych planów.

Zrobię wszystko, o co mnie poprosisz, ojcze. Wiesz, że zawsze tak było.

Dobrze. Masz wyjechać latem. Peter prosił, abyś mu oddał ważną przysługę w zamian za to, że zatroszczy się o twoją przyszłość. Parę razy pomogłeś mi... no... rozprawić się z tymi, którzy chcieli mnie skrzywdzić, a teraz twój stryj pragnąłby, abyś wyeliminował jego wroga. To mój jedyny brat i byliśmy sobie bardzo bliscy, kiedy mieszkałem w Ameryce. Jego wrogów należy traktować tak jak moich. Po wykonaniu dla niego tej roboty będziesz mógł dalej się kształcić i prowadzić nowe życie. Do tego czasu musisz bardziej przykładać się do studiowania zagadnień amerykańskich i pomóc mi w zlikwidowaniu willi.

W ciągu następnych miesięcy stan zdrowia starszego Ferlazza szybko się pogarszał. Na początku kwietnia chory zmarł w obecności syna. Młody Nicholas niczym nie zdradzał swych uczuć, tylko po pogrzebie godzinami wędrował po wzgórzach, gdzie kiedyś spacerował z ojcem. W czerwcu Peter Ferlazzo przysłał mu wiadomość wraz z instrukcją, że ma spakować najniezbędniejsze rzeczy i wsiąść w Palermo na frachtowiec, odpływający do Panamy w Ameryce Środkowej. Po przybyciu na miejsce odbiorą go przyjaciele i załatwią mu przejazd do Stanów Zjednoczonych.

Bez płaczu i prawie bez obaw Nicholas Ferlazzo opuścił po piętnastu latach dom i udał się do Palermo.

To Ramirez pierwszy dostrzegł światła podpływającej łodzi. Ze żwawością, jakiej trudno byłoby oczekiwać po człowieku tak zwalistym, pognał na dziób „Rosy T.” i wysłał umówiony sygnał. Z chwilą gdy odpowiedziały mu błyski, polecił swemu zastępcy zawiadomić Nicka.

Weź to. Ramirez podał oficerowi krótki rewolwer. Nie wypuszczaj go z kabiny, dopóki nie dam ci sygnału, że nam zapłacili. Potem płyniemy do Bostonu. Jest tam, jak słyszę, wiele pięknych kobiet, które chętnie pomogą nam wydać zarobione pieniądze.

Oficer stał na posterunku pod drzwiami, a tymczasem Ferlazzo starannie pakował do torby marynarskiej wszystkie przestudiowane materiały i skromną garderobę. Z tej samej torby wyciągnął tekturowe pudełko o rozmiarach mniej więcej dwadzieścia na dwadzieścia centymetrów i wysokości dziesięciu centymetrów. Otworzył je, połączył dwa druciki i po nałożeniu pokrywki wepchnął głęboko w róg koi. Wygładziwszy cienki materac, czekał na znak.

Przy lekkim kołysaniu Północnego Atlantyku Ferlazzo brał torbę marynarską i złaził po sznurowej drabince na pokład niewielkiej łodzi wycieczkowej, zacumowanej do frachtowca.

Kapitan Ramirez, po parokrotnym przeliczeniu otrzymanych pięćdziesięciu tysięcy dolarów, stał na mostku, kiedy łódź odcumowała i skierowała się na północny wschód.

Na jej pokładzie, już w odległości może pół mili od frachtowca, Ferlazzo spotkał się oko w oko ze swymi nowymi towarzyszami.

Naprawdę zapłaciliście mu pięćdziesiąt tysięcy dolarów za dostarczenie mnie tutaj? zapytał niedowierzająco.

Jego gospodarz, dystyngowany mężczyzna w tweedowym ubraniu i szerokim krawacie, odpowiedział z uśmiechem:

W banknotach, których nikt nigdy nie próbowałby wydać.

W tym momencie nocne niebo rozjaśnił błysk z południowego zachodu. Trzy sekundy później do uszu zebranych na pokładzie łodzi wycieczkowej doleciał stłumiony huk. W odległości niespełna mili „Rosa T.” buchnęła płomieniem i przełamała się na pół. Zatonęła po pięciu minutach.

Nicholas Ferlazzo zatrzymał się przy barze, aby nalać sobie szklaneczkę chianti, zanim wyciągnie się na miękkiej skórzanej kanapie i znów pogrąży w lekturze.


CZĘŚĆ I

 

Kwiecień 1978

Reasumując, ta 56letnia Portugalka zgłosiła się w gabinecie z bólem prawego ramienia, spowodowanym, jak wykazało badanie, zapaleniem mięśnia trójgłowego. Na początek zaleca się unieruchomienie i aspirynę. Ciśnienie krwi wynosi 210/115, a obie siatkówki wskazują na długotrwale nadciśnienie. Niestety nie zdołałem przekonać pacjentki o potrzebie ponownego badania i leczenia. Planuje się nawiązanie kontaktu z jej synem, który mówi po angielsku, i z jego pomocą podejmę dalsze kroki w sprawie uregulowania ciśnienia. Kończę dyktować...

L.T.C. Dziękuję.

Luke Corey wyłączył dyktafon, zamknął oczy i, odchylony do tyłu, pocierał garb nosa. Promień przedwieczornego słońca padł na róg jego biurka, migotliwą smugą położył się na wzorzystej tapecie gabinetu. Coreya zaprzątała myśl o dwudziestu dwóch osobach, których problemami zdrowotnymi zajmował się tego dnia. Przez dziesięć minut rozkoszował się ciszą, w czym przeszkadzał mu tylko ból w dolnej części kręgosłupa. Ostatnio te cholerne plecy zaczynały mu dokuczać chyba z każdym dniem wcześniej.

Mam trzydzieści sześć lat i połowę życia za sobą mruknął pod nosem.

Wstał, przeciągnął się i rozejrzał po gabinecie, trochę zagraconym, lecz emanującym miłe ciepło. Od czterech lat zajmował ten narożny pokój w sześćdziesięcioletnim domu, podobnym do innych budynków na przylądku Cod. Na umeblowanie gabinetu składało się szerokie, stare dębowe biurko, bardzo miękka niebieska kozetka i sięgający sufitu regał, wypełniony podręcznikami, notatnikami i nieoprawionymi czasopismami. Niskie beżowe krzesło stało na ukos do krzesła za biurkiem, dzięki czemu Lukę nie musiał robić tego, czego bardzo nie lubił rozmawiać z pacjentem siedzącym po drugiej stronie biurka. Na wprost pojedynczego okna z ośmioma szybkami wisiały na ścianie cztery certyfikaty w czarnych ramkach.

Te wypisane ozdobnymi literami dokumenty stwierdzały, że gabinet należy do Lewisa Tylera Coreya III, który ukończył college w Harvardzie w 1963 roku, a szkołę medyczną na Uniwersytecie Missisipi w 1967. Dwa pozostałe certyfikaty poświadczały prawo doktora Coreya do praktyki lekarskiej w stanie Massachusetts i członkostwo Amerykańskiego Zrzeszenia Lekarzy Rodzinnych.

W lewej dolnej szufladzie biurka leżał piąty dokument, w oryginalnej kopercie i nieoprawiony, pochwała prezydenta Stanów Zjednoczonych z lipca 1970 roku. Na kopercie, w płaskim czarnym pudełeczku, spoczywał medal ze srebrną gwiazdą i purpurowym sercem.

Parominutową ciszę przerwały trzaski i długotrwałe buczenie leżącego na biurku pagera. Buczenie ucichło, po czym rozległ się nosowy, niemal bezpłciowy głos szpitalnej telefonistki:

Doktor Corey proszony jest o telefon na oddział nagłych przypadków. Doktor Corey, oddział nagłych przypadków, proszę. Tu K T Y 817, koniec.

 

Luke stanął przy oknie i popatrzył na rudzika, zapamiętale skaczącego po trawniku. Następnie z westchnieniem rezygnacji podszedł do biurka, wyłączył pager i podniósł słuchawkę.

Tato, czy mogę skończyć? Ćwiczę już prawie od godziny i jestem zmęczony.

– Możesz skończyć, Luke, jak zagrasz prawidłowo. Ponad tydzień pracujesz nad tą samą fugą i wciąż popełniasz te same błędy. No, a jak tu zostać gwiazdą fortepianowego recitalu pani Hartman, jeśli się nie opanuje prostej fugi Bacha?

Ale, tatku, ja po prostu nie mogę.

– Luke, wiesz, że twoja matka i ja nie chcemy słuchać, jak mówisz „nie mogę”. Więc zrób sobie jednominutową przerwę, a potem spróbujemy od początku.

Tak jest.

Janet Dibbs była przełożoną pielęgniarek na oddziale nagłych przypadków szpitala w Strathmore i własna praca napełniała ją uzasadnioną dumą.

Ponieważ Strathmore leżało na przylądku Cod, normalna liczba jego mieszkańców, wynosząca dziesięć tysięcy, w sezonie letnim wzrastała niemal dziesięciokrotnie. Na oddziale nagłych przypadków proporcjonalnie wzrastała liczba pacjentów, co rokrocznie pociągało za sobą trudności z personelem, które panna Dibbs zawsze potrafiła przezwyciężyć. Jeśli miała jakąś wadę, to tę, że lubiła podkreślać, jak bardzo troszczy się o chorych.

Trzydziestojednoletnia i niezamężna Janet była oddana swej pracy, swemu szpitalowi i swoim podopiecznym. Głębokim szacunkiem, graniczącym z miłością, darzyła „dobrych doktorów” mądrych i współczujących lekarzy nie miała natomiast litości dla „konowałów”, którzy odbębniali robotę albo głośno wyrokowali o życiu i śmierci na podstawie nikłych objawów klinicznych i którym brakowało odwagi, by poprosić o pomoc.

Kilka razy Janet otwarcie zakwestionowała zalecenia „konowałów” w obecności innych członków personelu, a przynajmniej raz doniesiono na nią zwierzchniczce pielęgniarek, gdyż poprosiła chirurga o ocenę stanu zdrowia wyjątkowo ciężko chorego pacjenta, nie uzyskawszy zgody jego lekarza.

Prawie od dnia swego przybycia do Strathmore Luke stał się ulubieńcem Janet Dibbs. Jej uczucia zrodziły się i okrzepły podczas ratowania ich pierwszego wspólnego pacjenta, mężczyzny, u którego nastąpiło zatrzymanie akcji serca.

Po zastosowaniu elektrowstrząsów rytm serca chorego prawie się unormował. Luke wydawał odpowiednie polecenia silnym, lecz opanowanym głosem, często akcentując swoje żądania słowem „proszę” i otwarcie komentując poprawne wykonanie zabiegów przez pielęgniarki. Zespół, złożony z trzech pielęgniarek i dwóch lekarzy, zaczął pracować w spokojniejszym rytmie, gdy wtem Susan Carmichael wykrzyknęła:

Panie doktorze Corey, nie słyszę jego ciśnienia. Przed minutą było 90 na 60.

Proszę zwiększyć dopływ kroplówki.

Już to zrobiłam.

Walt, zacznij znów masaż. Panno Dibbs, proszę o wlew z dopaminy.

Tak, panie doktorze. Jakie stężenie?

Słucham?

Dopamina, panie doktorze. Jakie ma być stężenie?

Przez parę sekund na sali panowała absolutna cisza, przerywana tylko odgłosami masażu serca i aparatu tlenowego. Luke, wpatrzony w podłogę, podniósł głowę, lekko ją przekrzywił i powiedział:

Cholera, panno Dibbs, zupełnie zgłupiałem. Czy może mi pani pomóc?

Myślę, że 800 miligramów na 500 centymetrów sześciennych soli fizjologicznej wystarczy.

Doskonale, proszę to zmieszać i podać. Wytrwałości, on sobie poradzi.

Po dziesięciu minutach ciśnienie krwi się ustabilizowało.

Luke nie próbował przepraszać za swoją wpadkę. Uśmiechnął się tylko gorzko i zwrócił do Janet Dibbs przy pozostałych członkach zespołu:

Dzięki za wyratowanie z opresji. Oby tylko była pani przy mnie, jak mi się coś stanie.

Oddział nagłych przypadków, panna Dibbs.

 

– Janet, tu Luke. Co tam masz?

Pięćdziesięciopięcioletnią kobietę, która miała zapaść podczas obiadu z przyjaciółmi. Nie ma tu lekarza, a ty jesteś na liście nocnych dyżurów.

Jaki stan?

Nie reaguje, ciśnienie 230 na 130, oddech 30, a puls 120, regularny. Pewnie udar.

Źrenice?

W położeniu środkowym, równe i reagujące.

Zrób EKG i podaj dekstran. Będę za dwie minuty.

Luke odłożył słuchawkę. Przez chwilę rozcierał sobie plecy, narzucił cienką brązową wiatrówkę i wyszedł tylnymi drzwiami. Zazwyczaj na piechotę przebywał te pięćset metrów z gabinetów lekarskich T. Kennera Putnama i Lewisa T. Coreya do wybudowanego przed piętnastoma laty szpitala. Tego wieczoru jednak śpieszył się do nagłego przypadku, więc postanowił pojechać swoim oldsmobilem z roku 1966, którego jeden z jego przyjaciół nazwał „Kong” po tym, jak bez zadraśnięć wyszedł ze zderzenia, kompletnie skasowawszy nowego dużego forda.

Luke lubił starego, masywnego oldsa, bo mieścił się w nim wygodnie mimo swoich stu osiemdziesięciu ośmiu centymetrów wzrostu i osiemdziesięciu ośmiu kilogramów wagi. Był mężczyzną przystojnym, o nieregularnych, wyrazistych rysach, z wyglądu „początkującym rzezimieszkiem”, jak określiła go dawna sympatia. Ponieważ nie używał grzebienia, a proste, brązowawe włosy przeczesywał palcami, zawsze wydawały się zmierzwione, niemal skołtunione. Z taką prezencją i głęboko osadzonymi, niebieskozielonymi oczami najwyraźniej budził instynkty macierzyńskie u kobiet we wszystkich kategoriach wiekowych.

Zdawał sobie sprawę, że chcą mu matkować, lecz nie umiał pogodzić się z faktem, że niejedna uważa go też za mężczyznę pociągającego fizycznie. Tych talentów i pewności siebie, które wykazywał na gruncie zawodowym, brakowało mu w kontaktach z kobietami.

Drzwiczki starego oldsa po strome kierowcy jak zawsze nie chciały się odblokować. Luke sięgnął do prawej tylnej kieszeni po kluczyk, przypomniał sobie, że nigdy nie zamyka samochodu, uśmiechnął się do siebie, uniósł nieco klamkę i otworzył drzwiczki.

 

Co oznacza ta trójka z francuskiego?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin