Salvatore R.A. - Trylogia Mrocznego Elfa 02 - Wygnanie.rtf

(685 KB) Pobierz
Dwudziestu corby zgromadziło się na szerokim odcinku pomostu, gdzie stał drow

Dwudziestu corby zgromadziło się na szerokim odcinku pomostu, gdzie stał drow. Kolejny tuzin leżał martwy u stóp Drizzta, a ich krew spływała z krawędzi i wpadała do jeziora kwasu z rytmicznymi syknięciami. Belwar nie obawiał się jednak przewagi liczebnej, ponieważ precyzyjnymi ruchami i wykalkulowanymi pchnięciami Drizzt niewątpliwie wygrywał. Jednakże wysoko nad drowem zaczął spadać kolejny samobójczy corby i jego kamień.

Corby zaatakował Drizzta. Wraz z błyskiem sejmitarów drowa ramiona napastnika odpadły od barków. Kontynuując ten sam oszałamiająco szybki ruch, Drizzt wsunął zakrwawione sejmitary do pochew i rzucił się na krawędź pomostu. Dotarł do skraju i skoczył w stronę Belwara w tej samej chwili, gdy samobójczy, ujeżdżający głaz corby uderzył w przesmyk, zabierając go wraz z dwudziestką swych pobratymców do zbiornika z kwasem.

Belwar cisnął swe pozbawione dzioba trofeum w patrzących na niego corby i padł na kolana, wyciągając ramię z kilofem, by pomóc przyjacielowi. Drizzt chwycił rękę nadzorcy kopaczy oraz krawędź, uderzając twarzą w skałę.

Siła uderzenia rozdarła jednak piwafwi drowa i Belwar patrzył bezradnie jak onyksowa figurka wypada i leci w stronę kwasu.


FORGOTTEN REALMS

R.A. Salvatore

WYGNANIE

Tłumaczenie:

Piotr Kucharski

Tytuł oryginału:

EXILE

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Diane z całą miłością

Preludium

Potwór błąkał się po cichych korytarzach Podmroku, a jego łapy pokryte łuską szurały o kamień. Nie wzdrygał się słysząc te dźwięki, które mogłyby go ujawnić. Nie szukał również schronienia, spodziewając się ataku innego drapieżnika. Było tak, ponieważ nawet w pełnym niebezpieczeństw Podmroku stworzenie to znało jedynie bezpieczeństwo, było świadome swojej zdolności pokonania każdego przeciwnika. Jego oddech był ciężki od zabójczej trucizny, twarde krawędzie szponów pozostawiały głębokie rysy w litej skale, zaś rzędy podobnych do grotów włóczni zębów okalały paskudną paszczę, która mogłaby przegryźć najgrubszą skórę. Najgorszy był jednak wzrok potwora, wzrok bazyliszka, który był w stanie zmienić w lity kamień każdą żywą istotę, na której spoczął.

Stworzenie to, wielkie i przerażające, należało do największych ze swego rodzaju. Nie znało strachu.

Łowca obserwował przejście bazyliszka, podobnie jak robił to wcześniej tego samego dnia. Ośmionogi potwór był tu intruzem, wszedł do domeny łowcy. Widział, jak bazyliszek zabił kilka z jego rothów - małych, krowopodobnych stworzeń, które wzbogacały jego posiłki - za pomocą swego zatrutego oddechu, zaś reszta stada uciekła na oślep bezkresnymi korytarzami, by zostać tam na zawsze.

Łowca był wściekły.

Spoglądał, jak potwór wtacza się w wąski tunel, przewidział, że właśnie tę drogę wybierze. Wysunął broń z pochew, zyskując pewność siebie. Zawsze tak było, gdy czuł ich doskonałą równowagę. Łowca posiadał je od dzieciństwa, a po niemal trzech dekadach bezustannego użycia zdradzały jedynie najmniejsze ślady zniszczenia. Teraz znów miały być poddane próbie.

Łowca schował broń i czekał na dźwięk, który pobudzi go do działania.

Gardłowy warkot zatrzymał bazyliszka w miejscu. Potwór spojrzał z ciekawością przed siebie, choć jego słabe oczy nie widziały dalej niż na kilka kroków. Znów zabrzmiał warkot, a bazyliszek przyczaił się, czekając aż napastnik, jego kolejna ofiara, pojawi się i zginie.

Łowca wyszedł ze swej wnęki i rzucił się do bardzo szybkiego biegu ponad drobnymi szczelinami i nierównościami na ścianach korytarza. W swoim magicznym płaszczu, piwafwi, był niewidzialny na tle kamieni, zaś dzięki zręczności i wyćwiczonym ruchom był również niesłyszalny.

Pojawił się niewiarygodnie cicho, niewiarygodnie szybko.

Przed bazyliszkiem znów rozległ się warkot, nie zbliżał się jednak. Niecierpliwy potwór przesunął się naprzód, pragnąc krwi. Gdy bazyliszek przeszedł pod niskim hakiem, jego głowę otoczyła nieprzenikniona sfera ciemności. Potwór zatrzymał się nagle i cofnął o krok, co łowca przewidział, bo skoczył ze ściany korytarza, wykonując trzy oddzielne czynności, zanim jeszcze dotarł do celu. Najpierw rzucił prosty czar, który obramował głowę bazyliszka blaskiem błękitnych i purpurowych płomieni. Później naciągnął na twarz kaptur, ponieważ w walce nie potrzebował oczu, zaś wzrok bazyliszka mógł mu tylko przynieść zgubę. Następnie, wyciągając swoje zabójcze sejmitary, wylądował na grzbiecie potwora i po jego łuskach ruszył w stronę głowy.

Bazyliszek gwałtownie zareagował, gdy tańczące płomienie otoczyły mu głowę. Nie paliły, lecz ich obrys czynił potwora łatwym celem. Bazyliszek obrócił się, zanim jednak jego głowa zdołała wykonać pół obrotu, w jednym z jego oczu zatopił się pierwszy sejmitar. Stwór ryknął i zaczął się miotać, starając się dostać łowcę. Zionął swym trującym oddechem i zarzucił głową.

Łowca był szybszy. Trzymał się za paszczą, z dala od śmierci. Jego drugie ostrze trafiło w następne oko.

Bazyliszek był intruzem, zabił jego rothy! Na opancerzoną głowę potwora spadał jeden brutalny cios za drugim. Ostrza, rozłupując łuski, wnikały w znajdujące się pod nimi ciało.

Bazyliszek rozumiał swoje niepowodzenie, wciąż jednak sądził, że może jeszcze wygrać. Gdyby tylko mógł zionąć swoim zatrutym oddechem na rozwścieczonego łowcę.

Wtedy wypadł na niego drugi nieprzyjaciel, warczący koci przeciwnik, który bez obaw skoczył na otoczoną płomieniami paszczę. Wielki kot nie przejmował się trującymi oparami, ponieważ był magiczną istotą, odporną na takie ataki. Pazury pantery wyryły głębokie rysy na dziąsłach bazyliszka, dając mu skosztować jego własnej krwi.

Za wielką głową łowca uderzał raz za razem, sto razy i jeszcze więcej. Zaciekłe sejmitary przebijały łuskowy pancerz, trafiając w ciało oraz w czaszkę, pogrążając bazyliszka w mroku śmierci.

Uderzenia zakrwawionej broni zwolniły tempa dopiero na długo po tym, jak potwór znieruchomiał.

Łowca ściągnął kaptur, po czym spojrzał na sponiewierane ścierwo u swoich stóp oraz ciepłe plamy krwi na ostrzach. Uniósł okrwawione sejmitary w górę i obwieścił swoje zwycięstwo okrzykiem przepełnionym pierwotną radością.

Był łowcą, a to był jego dom!

Wszelako gdy wyrzucił z siebie w tym okrzyku całą wściekłość, łowca spojrzał na swoją towarzyszkę i zawstydził się. Okrągłe oczy pantery oceniały go, nawet jeśli kocica o tym nie wiedziała. Pantera była jedynym ogniwem łączącym łowcę z przeszłością, z cywilizowaną egzystencją, którą kiedyś wiódł.

- Chodź, Guenhwyvar - wyszeptał wsuwając sejmitary z powrotem do pochew. Wzdrygnął się na dźwięk wypowiadanych przez siebie słów. Był to jedyny głos, jaki słyszał od dziesięciu lat. Za każdym razem gdy mówił, słowa wydawały mu się bardziej obce i przychodziły do niego z trudnością. Czy tę zdolność również utraci, jak stracił inne aspekty swej dawnej egzystencji? Bardzo się tego obawiał, ponieważ bez głosu nie będzie mógł przyzywać pantery.

Wtedy będzie naprawdę sam.

Łowca i kocica szli cichymi korytarzami Podmroku, nie wydając żadnego dźwięku, nie poruszając nawet kamyczka. Razem poznali niebezpieczeństwa tego cichego świata. Razem nauczyli się sztuki przetrwania. Pomimo odniesionego zwycięstwa łowca nie miał jednak dzisiaj na twarzy uśmiechu. Nie obawiał się wrogów, lecz nie był już pewien, czyjego odwaga pochodzi z pewności siebie, czy też z obojętności wobec życia.

Być może sztuka przetrwania nie była najważniejsza.


Część 1
Łowca

Wyraźnie pamiętam dzień, w którym odszedłem z miasta moich narodzin, miasta mojego ludu. Leżał przede mną cały Podmrok, życie pełne przygód i podniecenia, z możliwościami, dzięki którym rosło mi serce. Ważniejsze jednak było to, że opuszczałem Menzoberranzan z uczuciem ulgi, iż teraz będę mógł żyć w zgodzie z własnymi zasadami. Miałem u boku Guenhwyvar, zaś na biodrach sejmitary. Do mnie należało określenie przyszłości.

Jednakże drow, miody Drizzt Do 'Urden, który opuścił tego pamiętnego dnia Menzoberranzan, dopiero rozpocząwszy czwartą dekadę życia, nie był jeszcze wtedy w stanie zrozumieć prawdy na temat czasu, który wydawał się tak bardzo zwalniać w chwilach, gdy nie dzieliło się go z innymi. W swojej młodzieńczej zapalczywości spoglądałem w przyszłość na kilka stuleci życia.

Jak jednak mierzyć stulecia, jeżeli jedna godzina wydaje się dniem, zaś jeden dzień rokiem?

Poza miastami Podmroku można znaleźć pożywienie, jeśli wiadomo gdzie go szukać, można też znaleźć bezpieczeństwo, jeśli wiadomo gdzie się ukrywać. Najwięcej jednak jest tam samotności.

Gdy stawałem się stworzeniem pustych tuneli, uczyłem się sztuki przetrwania jednocześnie łatwiej i trudniej. Zyskałem fizyczne umiejętności oraz doświadczenie, konieczne by przetrwać. Byłem w stanie pokonać niemal wszystko, co zabłąkało się na wybrany przeze mnie teren, zaś przed tą garstką potworów, których nie mógłbym zwyciężyć, mogłem z pewnością uciec lub się schować. Niewiele jednak minęło czasu, zanim odkryłem tę jedną nemezis, której nie mogłem ani pokonać, ani jej uciec. Podążała za mną wszędzie tam, gdzie poszedłem - tak naprawdę im dalej się udawałem, tym bardziej się do mnie zbliżała. Moją przeciwniczką była samotność, nie kończąca się, nieznośna cisza pustych korytarzy.

Wiele lat później, spoglądając wstecz, zdumiewam się i zatrważam myśląc o zmianach, jakich doznałem w czasie takiej egzystencji. Tożsamość każdej rozumnej istoty jest określana przez język, komunikację pomiędzy tą istotą a innymi, które ją otaczają. Bez tej więzi byłem zgubiony. Gdy opuściłem Menzoberranzan, zdecydowałem, że moje życie będzie oparte na zasadach, moja siła będzie pochodzić ze sztywnych przekonań. Wszelako po kilku miesiącach spędzonych w Podmroku, jedynym powodem moim przetrwania było moje przetrwanie. Stałem się stworzeniem instynktów, wyrachowanym i sprytnym, lecz nie myślącym, nie wykorzystującym umysłu do niczego innego, poza nakierowaniem się na następną zdobycz.

Uważam, że ocaliła mnie Guenhwyvar. Ta sama towarzyszka, która nie dopuściła do mojej pewnej śmierci w szponach niezliczonych potworów, uratowała mnie przed śmiercią wywołaną pustką - być może mniej dramatyczną, ale równie ostateczną. W chwilach gdy była przy moim boku, czułem, że żyję. Miałem wtedy inne żyjące stworzenie, które mogło słuchać moich coraz bardziej niepewnych słów. Oprócz wszystkich innych zalet Guenhwyvar była również moim zegarem, ponieważ wiedziałem, że kocica może przybywać z Planu Astralnego na pół dnia co drugi dzień.

Dopiero gdy skończyła się moja ciężka próba, zdałem sobie sprawę, jak krytyczna była ta czwarta część mojego życia. Bez Guenhwyvar nie zdecydowałbym się go kontynuować. Nigdy nie odnalazłbym w sobie siły, by przetrwać.

Nawet gdy Guenhwyvar stała u mego boku, zauważałem, że z coraz większą obojętnością podchodzę do walki. Żywiłem cichą nadzieję, że jakiś mieszkaniec Podmroku okaże się silniejszy niż ja. Czy ból wywołany zębem lub pazurem mógł być silniejszy niż pustka i cisza.

Nie sądzę.

- Drizzt Do'Urden

1
Prezent z okazji rocznicy

Opiekunka Malice Do'Urden poruszyła się niespokojnie na kamiennym tronie w małym i zaciemnionym przedsionku do wielkiej kaplicy Domu Do'Urden. Dla mrocznych elfów, które mierzą upływ czasu w dekadach, był to zaledwie dzień do zaznaczenia w kronikach domu Malice, dziesiąta rocznica przeciągającego się skrytego konfliktu pomiędzy rodziną Do'Urden a Domem Hun'ett. Opiekunka Malice, nigdy nie przegapiająca uroczystości, przygotowała dla swych nieprzyjaciół specjalny prezent.

Briza Do'Urden, najstarsza córka Malice, wysoka i potężna drowka, przeszła z niepokojeni przez pomieszczenie, jak zwykła to często czynić. - To powinno się już skończyć - mruknęła, kopiąc stołek na trzech nogach. Zakołysał się i przewrócił, w wyniku czego ukruszył się kawałek siedziska z trzonka grzyba.

- Cierpliwości, moja córko - odparła z lekkim wyrzutem Malice, choć podzielała odczucia Brizy. - Jarlaxle jest ostrożny. - Briza odwróciła się słysząc imię bezczelnego najemnika i podeszła do rzeźbionych drzwi. Malice zrozumiała znaczenie zachowania swojej córki.

- Nie popierasz Jarlaxle i jego oddziału - stwierdziła stanowczo matka opiekunka.

- Są łotrami bez domu - wycedziła w odpowiedzi Briza, wciąż nie odwracając się do matki. - W Menzoberranzan nie ma miejsca dla łotrów bez domu. Zakłócają naturalny porządek naszego społeczeństwa. I są mężczyznami!

- Dobrze nam służą - przypomniała jej Malice. Briza chciała spierać się o niezwykle wysoki koszt wynajmowania oddziału najemników, lecz roztropnie ugryzła się w język. Ona i Malice spierały się niemal bez przerwy od chwili rozpoczęcia wojny Do'Urden z Hun'ett.

- Bez Bregan D'aerthe nie moglibyśmy podejmować działań przeciwko naszym przeciwnikom - ciągnęła Malice. - Korzystanie z najemników, łotrów bez domu jak ich nazwałaś, pozwala nam toczyć wojnę bez ujawniania naszego domu jako napastnika.

- A więc dlaczego z tym nie skończymy? - spytała Briza, obracając się z powrotem w stronę tronu. - Zabijamy kilku żołnierzy Hun'ett, oni zabijają kilku naszych. Przez cały czas zaś obydwa domy poszukują uzupełnień. To się nie skończy! Jedynymi zwycięzcami w tym konflikcie są najemnicy Bregan D'aerthe oraz oddziału, który wynajęła Opiekunka SiNafay Hun'ett, czerpiący z kufrów obydwu domów!

- Uważaj na swój ton, moja córko - warknęła Malice przypominające. - Zwracasz się do matki opiekunki.

Briza znów się odwróciła. - Powinniśmy natychmiast zaatakować Dom Hun'ett w nocy, kiedy został poświęcony Zaknafein - ośmieliła się powiedzieć.

- Zapominasz, co twój najmłodszy brat zrobił tej nocy - odpowiedziała pewnym głosem Malice.

Matka opiekunka myliła się jednak. Nawet gdyby Briza żyła tysiąc lat dłużej, nigdy nie zapomniałaby, co Drizzt zrobił tej nocy, gdy porzucił swoją rodzinę. Wytrenowany przez Zaknafeina, ulubionego kochanka Malice i szanowanego, najlepszego w całym Menzoberranzan fechmistrza, Drizzt osiągnął w walce biegłość wykraczającą poza normy drowów. Jednak Żak dał Drizztowi również kłopotliwe i bluźniercze nastawienie, jakiego nie mogła tolerować Lloth, Pajęcza Królowa, bogini mrocznych elfów. Heretyckie zachowanie Drizzta wywołało w końcu gniew Pajęczej Królowej, która zażądała jego śmierci.

Opiekunka Malice, będąc pod wrażeniem potencjału Drizzta jako wojownika, postąpiła odważnie i jako pokutę za jego grzechy dała Lloth serce Zaknafeina. Przebaczyła Drizztowi w nadziei, że pozbawiony wpływu Zaknafeina porzuci zgubne zwyczaje i zastąpi martwego fechmistrza.

Jednak w zamian za to niewdzięczny Drizzt zdradził ich wszystkich, uciekł do Podmroku - czyn ten nie tylko pozbawił Dom Do'Urden jedynego potencjalnego fechmistrza, lecz również odarł Opiekunkę Malice i resztę rodziny Do'Urden z łaski Lloth. Jako nieszczęśliwe zwieńczenie wypadków Dom Do'Urden utracił swego głównego fechmistrza, łaskę Lloth oraz spodziewanego fechmistrza. Nie był to dobry dzień.

Na szczęście Dom Hun'ett poniósł tego samego dnia podobne straty, został pozbawiony obydwu swoich czarodzieji, którym nie udało się zabić Drizzta. Gdy obydwa domy stały się osłabione i straciły łaskę Lloth, oczekiwana wojna zmieniła się w wyrachowany szereg tajnych wypraw.

Briza nigdy nie zapomni.

Stuknięcie w drzwi wytrąciło Brizę i jej matkę z prywatnych przemyśleń o tych nieszczęsnych chwilach. Drzwi otworzyły się i wszedł Dinin, starszy chłopiec domu.

- Witaj, Opiekunko Malice - powiedział w odpowiedni sposób i pochylił się w głębokim ukłonie. Dinin chciał, by jego wiadomości były niespodzianką, lecz uśmiech, który pojawił się na jego twarzy, wszystko zdradzał.

- Jarlaxle wrócił! - ucieszyła się Malice. Dinin odwrócił się do otwartych drzwi, a najemnik, czekający cierpliwie w korytarzu, wmaszerował do środka. Briza, wiecznie zdumiona niezwykłymi manierami łotra, potrząsnęła głową, gdy Jarlaxle przechodził obok niej. Niemal każdy mroczny elf w Menzoberranzan ubierał się w sposób konwencjonalny, w szaty ozdobione symbolami Pajęczej Królowej lub prostą zbroję kolczą, ukrytą pod fałdami magicznego i kamuflującego płaszcza piwafwi.

Arogancki i obcesowy Jarlaxle nie stosował się do zbyt wielu zwyczajów mieszkańców Menzoberranzan. Z całą pewnością nie był normą społeczeństwa drowów i otwarcie, nic sobie z tego nie robiąc, nosił się ze swoją odrębnością. Nie miał na sobie płaszcza ani szaty, lecz lśniącą pelerynę, która ukazywała każdy kolor spektrum zarówno w blasku światła, jak i w podczerwieni widocznej dla czułych na światło oczu. Naturę magii peleryny można było tylko zgadywać, jednak ci, którzy byli najbliżej przywódcy najemników wskazywali, że istotnie była niezwykle wartościowa.

Jarlaxle nosił również kamizelkę, wyciętą tak wysoko, że widać było jego szczupły i umięśniony żołądek. Na jednym oku miał opaskę, choć spostrzegawczy obserwatorzy wiedzieli, iż jest ona jedynie ozdobą, ponieważ Jarlaxle często przesuwał ją z jednego oka na drugie.

- Moja droga Brizo - Jarlaxle powiedział przez ramię, zauważając pogardliwe zainteresowanie wysokiej kapłanki jego wyglądem. Obrócił się i ukłonił nisko, wymachując kapeluszem o szerokim rondzie - kolejne dziwactwo powiększone faktem, że było nadmiernie ozdobione ogromnymi piórami diatrymy, wielkiego ptaka z Podmroku - gdy się pochylał.

Briza parsknęła i odwróciła wzrok od obniżającej się głowy najemnika. Elfy drowy uważały gęstą grzywę białych włosów za oznakę statusu, fryzura każdego była przycięta tak, by zdradzać rangę i przynależność do domu. Łotr Jarlaxle w ogóle nie miał włosów, zaś z punktu, w którym stała Briza, jego gładko ogolona głowa wyglądała jak kula onyksu.

Jarlaxle zaśmiał się cicho, widząc trwającą dezaprobatę ze strony najstarszej córki Do'Urden i odwrócił się do Opiekunki

Malice, przy każdym kroku dzwoniąc swą obfitą biżuterią i stukając błyszczącymi butami. Briza zauważyła również, że owe buty i biżuteria wydawały z siebie dźwięki tylko wtedy, gdy tego chciał najemnik.

- Zrobione? - spytała Opiekunka Malice, zanim najemnik zdołał wypowiedzieć odpowiednie przywitanie.

- Moja droga Opiekunko Malice - odpowiedział Jarlaxle ze zbolałym wyrazem twarzy, wiedząc, że w świetle swoich ważnych wiadomości nie może pozbyć się formalności. - Czy we mnie wątpisz? Jestem dotkliwie zraniony.

Malice zeskoczyła ze swego tronu, zaciskając zwycięsko pięść. - Dipree Hun'ett nie żyje! - obwieściła. - Pierwsza szlachecka ofiara wojny!

- Zapominasz o Masoju Hun'ett - zauważyła Briza - zabitym przez Drizzta dziesięć lat temu. I o Zaknafeinie Do'Urden - musiała dodać Briza, przeciwko własnemu osądowi - zabitego twoją własną ręką.

- Zaknafein nie był szlachcicem z urodzenia - Malice uśmiechnęła się szyderczo do swojej impertynenckiej córki. Mimo to słowa Brizy zraniły Malice. Zdecydowała się poświęcić Zaknafeina zamiast Drizzta wbrew radom Brizy.

Jarlaxle chrząknął, by zlikwidować narastające napięcie. Najemnik wiedział, że musi zakończyć swoje sprawy i opuścić Dom Do'Urden. Wiedział już - choć Do'Urden nie byli tego świadomi - że zbliżała się wyznaczona godzina. - Jest jeszcze kwestia mojej zapłaty - przypomniał Malice.

- Dinin zajmie się tym - odpowiedziała Malice machając ręką i nie spuszczając wzroku ze złośliwych oczu swej córki.

- Będę się zbierał - powiedział Jarlaxle, kiwając głową w stronę starszego chłopca.

Zanim najemnik zdążył wykonać pierwszy krok do drzwi, wpadła do komnaty Yiema, druga córka Malice. Jej twarz, ogrzana widocznym podnieceniem, lśniła jasno w spektrum podczerwieni.

- Niech to - wyszeptał pod nosem Jarlaxle.

- Co się stało? - spytała Opiekunka Malice.

- Dom Hun'ett! - krzyknęła Yierna. - Żołnierze na dziedzińcu! Zostaliśmy zaatakowani!

* * *

Na podwórzu, za kompleksem jaskiniowym, niemal pięciuset żołnierzy Domu Hun'ett - całe sto więcej niż według doniesień - przeszło tuż za błyskawicą przez adamantytowe bramy Domu Do'Urden. Trzystu pięćdziesięciu żołnierzy domostwa Do'Urden wylało się zza stalagmitów służących za ich koszary, by przyjąć atak.

Postawione wobec przewagi liczebnej, lecz wyszkolone przez Zaknafeina, oddziały ustawiły się w odpowiednich formacjach obronnych, osłaniając swoich czarodziejów i kapłanki, by ci mogli rzucać czary.

Cała kompania żołnierzy Hun'ett zaklętych czarem latania, spłynęła w dół skalnej ściany, która mieściła w sobie królewskie komnaty Domu Do'Urden. Brzęknęły małe kusze i przerzedziły szeregi sił powietrznych śmiercionośnymi, zatrutymi bełtami. Atak z powietrza był jednak zaskoczeniem i oddziały Do'Urden szybko znalazły się w niekorzystnym położeniu.

* * *

- Hun'ett nie dysponują łaską Lloth! - wrzasnęła Malice. - Nie ośmieliliby się na otwarty atak! - Wzdrygnęła się słysząc kolejny odgłos uderzającej błyskawicy, a po nim następny.

- Tak? - wypaliła Briza.

Malice zmierzyła córkę groźnym wzrokiem, nie miała jednak czasu na kontynuowanie kłótni. Zwyczajowa metoda ataku, jaką stosował dom drowów, polegała na szturmie żołnierzy połączonym z mentalną barierą najwyższych rangą kapłanek domu. Malice nie poczuła jednak mentalnego ataku, który powiedziałby jej ponad wszelką wątpliwość, że to rzeczywiście Dom HurTett przybył do jej bram. Kapłanki Hun'ett, nie posiadające łaski Pajęczej Królowej, najwidoczniej nie mogły wykorzystać zsyłanych przez Lloth mocy, by przypuścić mentalny szturm. Gdyby tak było, Malice i jej córki, również stojące poza względami Pajęczej Królowej, nie miałyby szans na skontrowanie go.

- Dlaczego ośmielili się zaatakować? - zastanawiała się głośno Malice.

Briza zrozumiała tok myślenia matki. - Rzeczywiście są śmiali - powiedziała. - Mają nadzieję, że ich żołnierze wyeliminują każdego członka naszego domu. - Każdy w pomieszczeniu, każdy drow w Menzoberranzan znał brutalną i całkowitą karę, jaką wymierzano domowi, któremu nie powiodło się wyeliminowanie innego domu. Nie wysuwano konsekwencji za same ataki, ale robiono to, jeśli przyłapano kogoś na gorącym uczynku.

Do pomieszczenia z ponurą miną wszedł Rizzen, obecny opiekun Domu Do'Urden. - Przewyższają nas liczbą i mają lepsze pozycje - rzekł. - Obawiam się, że szybko polegniemy.

Malice nie przyjmowała do wiadomości takich informacji. Wymierzyła w Rizzena cios, po którym przeleciał przez pół komnaty, po czym obróciła się do Jarlaxle. - Musisz wezwać swoją grupę! - Malice krzyknęła do najemnika. - Szybko!

- Opiekunko - wyjąkał Jarlaxle, najwyraźniej zbity z tropu. - Bregan D'aerthe są sekretną grupą. Nie angażujemy się w otwartą walkę. Mogłoby to wywołać gniew rady rządzącej!

- Dam ci cokolwiek zechcesz - obiecała zdesperowana matka opiekunka.

- Lecz koszt...

- Cokolwiek zechcesz! - warknęła ponownie Malice.

- Taki czyn... - zaczął Jarlaxle.

Malice znów nie dała mu dokończyć argumentu. - Ocal mój dom, najemniku - zagrzmiała. - Osiągniesz wielkie korzyści, lecz ostrzegam cię, że koszt twojej porażki będzie znacznie większy!

Jarlaxle nie przepadał za groźbami, zwłaszcza w wykonaniu kulawej opiekunki, której cały świat padał właśnie w gruzy. Wszelako w uszach najemnika słowo „korzyści” tysiąckrotnie przewyższało zagrożenie. Po dziesięciu latach hojnych wynagrodzeń za konflikt Do'Urden z Hun'ett Jarlaxle nie poddawał w wątpliwość chęci Malice lub jej wypłacalność, nie wątpił również, że ten układ okaże się bardziej lukratywny niż porozumienie, jakie zawarł na początku tygodnia z Opiekunką SiNafay Hun'ett.

- Jak sobie życzysz - powiedział do Opiekunki Malice, wykonując ukłon oraz zamach swym szerokim kapeluszem. - Zobaczę, co mogę zrobić. - Wychodząc z komnaty mrugnął do Dinina, który podążył za nim.

Gdy dotarli na balkon, wychodzący na kompleks Do'Urden ujrzeli, że sytuacja jest jeszcze gorsza, niż opisał to Rizzen. Żołnierze Domu Do'Urden - ci wciąż żywi - zostali przyparci do jednego z ogromnych stalagmitów, utrzymujących frontową bramę.

Jeden z latających żołnierzy Hun'ett opadł na taras, widząc szlachcica Do'Urden, lecz Dinin pozbył się intruza pojedynczym, rozmytym cięciem.

- Dobra robota - skomentował Jarlaxle, wyrażając pochwałę skinieniem głowy. Podszedł, by klepnąć starszego chłopca po ramieniu, lecz Dinin odsunął się.

- Mamy co innego do zrobienia - stanowczo przypomniał. - Wezwij swoje oddziały i to szybko, bo obawiam się, że inaczej to Dom Hun'ett zwycięży.

- Spokojnie, mój przyjacielu Dininie - zaśmiał się Jarlaxle. Wyciągnął zza kołnierza mały gwizdek i dmuchnął w niego. Dinin nie usłyszał dźwięku, ponieważ instrument był magicznie dostrojony wyłącznie do uszu członków Bregan D'aerthe.

Starszy chłopiec Do'Urden spoglądał ze zdumieniem, jak Jarlaxle wydmuchuje bezgłośnie określoną melodię, po czym z jeszcze większym zdziwieniem ujrzał, jak ponad setka żołnierzy Domu Hun'ett obraca się przeciwko swoim towarzyszom.

Bregan D'aerthe winni byli lojalność jedynie Bregan D'aerthe.

* * *

- Nie mogl...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin