REKWIEM DLA MARZEŃYomitsukuni
Dream as if you’ll live forever, live as if you’ll die today.
James Dean
Dzieci wesoło wybiegły ze szkoły, zapaliły papierosy, wyciągnęły flaszki... O, przepraszam, już nie dzieci. Przynajmniej nie w ich mniemaniu. Hałaśliwa czarno-biała hałastra wylewa się z budynku szkoły, dzieli na mniejsze grupki, z których każda zmierza w swoją stronę. A gdzieś tam ja i paru moich znajomych, przez dwudziestokilkustopniowy upał gotujący się w tych przeklętych garniturach. Żegnajcie, matury! Żegnaj, przeklęta szkoło! – krzyczy ktoś z tłumu. Gdyby zapisał się do następnej „przeklętej szkoły”, dziś może kończyłby studia, aby niedługo znaleźć jakąś dobrze płatną pracę. Rzeczywistość jest jednak inna – teraz siedzi w koszarach, a w domu czekają na niego żona i dziecko z przypadku. Ale wtedy, w maju 2006 roku, nikt z nas nie mógł tego wiedzieć. Dla mnie, wielu moich znajomych oraz całej bezimiennej rzeszy licealistów był to okres wyjątkowy. Kończył się pewien etap w naszym życiu, powoli ustępując miejsca kolejnemu. Niepewni przyszłości opuszczaliśmy szkolne mury, kierując swe kroki tam, gdzie spełniony, jak mieliśmy nadzieję, maturzysta mógł się udać – do baru. Mnie i paru moim znajomym nie dane jednak było zbyt długie oddawanie się słodkiemu nicnierobieniu – niedługo po zaliczeniu ostatniego egzaminu mieliśmy wyruszyć do Holandii, trzeba więc było na poważnie zabrać się za przygotowania do wyjazdu. Ów wyjazd miał być ukoronowaniem tego kończącego się etapu naszego życia, a zarazem naszą pierwszą prawdziwą przygodą. Dla tych, którzy planowali studia, tylko wakacyjną, dla mnie zaś trochę dłuższą. Nigdy nie byłem prymusem – uczyłem się nie najgorzej, ale do nauki od zawsze podchodziłem niechętnie. Postanowiłem więc zrobić sobie trochę przerwy. Traf chciał, że znajomy przebywający w Holandii nakręcił mi tam robotę, a pracodawca nie miał nic przeciwko zatrudnieniu na okres wakacyjny większej ilości osób. 1 czerwca załadowaliśmy się po czworo do nie pierwszej młodości czerwonej škody fabii i niebieskiej hondy civic. Osiem osób i tona bagażu. Dwunastogodzinna podróż nie należała do najprzyjemniejszych, jednak mimo to czuliśmy się... ważni? Dawid najwidoczniej nie mógł opanować tej emocji – na niemieckiej autostradzie gdzieś za Düsseldorfem, prawie łamiąc kończyny pozostałym osobom siedzącym w samochodzie, wystawił tors przez szyberdach, rozpostarł ramiona i zaczął wrzeszczeć: Jesteśmy, kurwa, królami świata! Banda dziewiętnastolatków, też mi królowie świata! Chociaż od początku mówiliśmy sobie, że wyjazd do Holandii będzie przede wszystkim zabawą, szybko okazało się, że praca będzie zajmowała większość naszego czasu. Na tę „wycieczkę” wydaliśmy wszystkie oszczędności, co i tak nie wystarczało, pomogła bowiem dopiero mała zapomoga od rodziców. Niedługo mieliśmy się przekonać, że po dwóch tygodniach wyjdziemy na zero; ale pod koniec pobytu będziemy sporo na plusie. Kto jednak przejmowałby się takimi rzeczami jak praca i pieniądze, skoro, chyba po raz pierwszy od chwili narodzin, cieszyliśmy się pełnią życia i niczym nieskrępowaną swobodą? Co prawda, większość czasu spędzaliśmy w pracy, gdzie zawsze wszystko toczyło się według ustalonego schematu, jednak od godziny siedemnastej świat należał do nas. Wracając z pracy wchodziliśmy do Digrosa, żeby uzupełnić zapasy alkoholu i jedzenia, a następnie wracaliśmy do naszych przyczep w polskim getcie na polu campingowym dla snobistycznych Holendrów i Niemców. Tam właśnie zaczynała się zabawa. W lodówce mogło zabraknąć jedzenia, zawsze jednak mieliśmy pod dostatkiem uzupełnianych codziennie zapasów alkoholu, papierosów i używek, z których Holandia w świecie słynie. Przez właściciela campingu traktowani byliśmy jak chuje, ale nie przejmowaliśmy się tym – traktowaliśmy go dokładnie tak samo. Zawsze to my mieliśmy z nim kłopoty, jako że do naszego baraku zlatywała się na imprezę reszta Polaków z getta. Nie mogliśmy jednak narzekać – nigdy się nie nudziliśmy, a przy okazji poznaliśmy kilkoro ciekawych osób. Większość dni upływała w alkoholowo-marihuanistyczno-haszyszowej atmosferze, co dawało nam jakieś głupie poczucie niczym nieskrępowanej swobody, o której już napomknąłem. Były jednak dni trochę inne – soboty i niedziele, które to zawsze mieliśmy wolne. Dzięki temu zwiedziliśmy okoliczne miejscowości oraz, rzecz jasna, Hagę, Rotterdam i Amsterdam, do którego to jeździliśmy najczęściej. Już na początku zobaczyliśmy większość tego, co warto w tym mieście zobaczyć, więc podczas kolejnych wizyt od razu kierowaliśmy się na de Wallen. Trochę irytowało mnie to ciągłe udawanie, że ta dziewczyna mi się podoba, a ta nie, ale dla podtrzymywania pozorów jakoś się przemagałem. Dla nas i tak największą atrakcją było zatrzęsienie coffe shopów, spośród których mieliśmy już parę ulubionych. Ale przecież ja nie o tym miałem... Do Amsterdamu zawitaliśmy ponownie końcem lipca, aby dowiedzieć się, że przygotowania do Amsterdam Gay Pride są w końcowym stadium. Wolałem się ukrywać – znajomi byli w miarę tolerancyjni, nie bardzo chciałem jednak wiedzieć, jak zareagują na wiadomość, że jestem gejem. Mimo wszystko ta doza ich tolerancji, zainteresowanie będących z nami dziewczyn oraz zwęszona okazja do uczestniczenia w sporym i znanym w świecie wydarzeniu rozrywkowym sprawiła, że w Amsterdamie pojawiliśmy się w dniu, w którym odbywała się parada. Tłok, upał, hałas i morze kolorów, z którego najbardziej wyróżniały się tęczowe flagi. My, nie chcąc pakować się w największy tłok, stanęliśmy gdzieś na uboczu. No właśnie – staraliśmy się trzymać z dala, jednak ścisk i tak był zbyt duży, więc po kilkudziesięciu minutach postanowiliśmy podarować sobie paradę i zawitać do pierwszego, w miarę nie zatłoczonego przybytku marihuanistów. To właśnie tam tak naprawdę zaczęła się dla mnie „przygoda”. „Nie zatłoczony” coffee shop oznaczał tego dnia taki, w którym można było znaleźć wolne krzesła. Przysiedliśmy się do jakiegoś typka popalającego w samotności jointa. Chociaż „typek” to może nie najwłaściwsze określenie, bo facet od razu mi się spodobał. Na oko góra dwudziestopięcioletni, nie był może typem jakiegoś supermodela czy pornoaktora, ale roztaczał wokół siebie jakiś dziwny urok, który sprawiał, że lgnąłem do niego jak pszczoła do miodu. Najbardziej spodobało mi się jednak to, że z wyglądu przypominał Jamesa Deana z „Buntownika bez powodu”. Niby to przypadkiem usiadłem najbliżej niego, żeby przyjrzeć mu się z bliska. Gdy zobaczyliśmy go po raz pierwszy, sprawiał wrażenie człowieka niezbyt przyjemnego i rozmownego, szybko jednak okazało się, że powiedzenie „pozory mylą” czasem jest jak najbardziej prawdziwe. Po paru minutach wiedzieliśmy, że nazywa się Sven, ma dwadzieścia cztery lata, jego ojciec jest Holendrem a matka Niemką. Jego rodzice kilka lat temu przeprowadzili się do Niemiec, on zaś postanowił zostać w Amsterdamie. Znał już też całą historię naszego przyjazdu do tego kraju. Z miejsca go polubiliśmy i tak się jakoś złożyło, że przez resztę dnia włóczyliśmy się po stolicy Niderlandów razem z nim. Jakimś szczęśliwym zrządzeniem losu był to jedyny dzień od momentu przybycia do Holandii, kiedy byłem w miarę trzeźwy i „czysty” – ostatniego wieczora obchodziliśmy moje urodziny, spiłem się i zjarałem wtedy jak świnia, toteż następnego dnia nie bardzo miałem ochotę na jakieś większe szaleństwa. Okazało się to bardzo przydatne. W podstawówce i gimnazjum, obok angielskiego uczyłem się też niemieckiego, a choć uważałem, że ten drugi język w życiu do niczego mi się w życiu nie przyda, tego dnia zmieniłem zdanie. Reszta, oprócz angielskiego znała tylko francuski, więc ja, korzystając z tego, że umysł miałem w miarę czysty, mogłem porozmawiać ze Svenem po niemiecku, wygrzebując z zakamarków pamięci potrzebne mi słowa. Co prawda bardzo kaleczyłem mowę i gramatykę, jednak nie musiałem się obawiać, że reszta coś z naszej rozmowy zrozumie. Zresztą, nawet gdyby któreś kojarzył słowo „schwuler”, to przecież i tak byliśmy w Amsterdamie w dniu, w którym odbywała się gejowska parada. Nie wiem, skąd miałem to przeczucie ani skąd wziąłem w sobie odwagę, żeby zacząć tę rozmowę, ale czułem, że Sven jest swój. Gadka szmatka, a po niedługiej chwili usłyszałem: – Ich bin ein Schwuler, które wywołało u mnie jakąś cholerną ekscytację. Zostaliśmy ze Svenem trochę w tyle, chwilę później zdałem sobie sprawę, że zgubiliśmy resztę. Jednak nie przejąłem się tym zbytnio i przez parę godzin spacerowaliśmy we dwójkę, rozmawiając o wszystkim i o niczym. Znienacka usłyszałem pytanie, które chciałem usłyszeć, a które jednocześnie bardzo mnie zaskoczyło: – Do you wanna stay at my place tonight? Byłem sam z facetem, którego praktycznie nie znałem, w obcym mieście, w obcym kraju. Miałem się zgodzić, czy odmówić? Przez chwilę targały mną sprzeczne uczucia, ale po chwili, do dziś nie wiedząc czemu, wyrzuciłem z siebie krótkie „yes”. Wtedy moim uzasadnieniem było chyba głupie stwierdzenie, że raczej nieczęsto ma się okazję uprawiać seks z Jamesem Deanem. Sven mieszkał gdzieś w dzielnicy Oud-West graniczącej z Centrum, postanowiliśmy więc pójść piechotą, abym mógł jeszcze nacieszyć się tym urokliwym miastem i ewentualnie na spokojnie przemyśleć jego propozycję. Około dwudziestej trzeciej reszta grupy najwidoczniej sobie o mnie przypomniała, co zasygnalizował mój telefon komórkowy. Nie było mnie parę godzin, ale dopiero teraz Anka zaniepokojonym głosem pytała, gdzie jestem. – Wracamy do Noordwijkerhoutu. Pamiętasz, gdzie zaparkowaliśmy? Trafisz tam, czy mamy się gdzieś spotkać? Trochę przerażony, że dowiedzą się, z kim jestem i jakie mamy zamiary, powiedziałem, żeby wracali beze mnie. – Nie bój nic, poradzę sobie. Wrócę jutro autobusem, w końcu to nie tak daleko, co nie? Przekonanie Anki i reszty trochę zajęło, ale w końcu ustąpili. Tamtej nocy ponownie przestałem być prawiczkiem... i dziewicą zarazem. Wcześniej, gdy zacząłem zdawać sobie sprawę z tego, że jestem gejem, próbowałem sobie wmówić, że tak nie jest. Nie przepuszczałem żadnej okazji, żeby pójść z jakąś dziewczyną do łóżka, szybko jednak przekonałem się, że natury nie oszukam – było fajnie, ale mimo wszystko nie czułem z tego satysfakcji. Wiedziałem, że nie było mi pisane pakowanie kutasa w cipkę. Tamtej nocy było jednak zupełnie inaczej. Kochając się ze Svenem czułem się dziwnie – fizycznie nie było to do końca przyjemne, jednak odczuwałem spełnienie. Po łbie kołatały mi głupie myśli typu „czy Justin z »Queer as Folk«, gdy pierwszy raz jebał się z Brianem, czuł się podobnie?” Przy drugim „bisie” wszystko było już w porządku, było jakoś tak błogo, jednak gdy rano obudziłem się obok Svena, w jego mieszkaniu, miałem jakiegoś irracjonalnego kaca moralnego. Cholernie bałem się powrotu na camping. Właściwie nie tyle samego powrotu, co reakcji pozostałych. Przypuszczałem, że domyślili się, gdzie spędziłem noc. Czy ja, kurwa, dam radę spojrzeć im w oczy? Coś czuję, że chyba będę musiał poszukać sobie nowej miejscówki. Na wypadek gdyby jednak się nie domyślili, przywiozłem ze sobą „coś”, co pozwoliłoby im skojarzyć fakty. Albo raczej to „coś” przywiozło mnie, na co nie miałem wpływu. Sven podwiózł mnie na nasz camping, chociaż tłumaczyłem mu, że dam sobie radę, w końcu w Polsce też mamy autobusy. Żałowałem, że nie jestem jak Elin z „Fucking Åmål” – chciałbym mieć taką odwagę, żeby naraz oświadczyć wszystkim: To ja, a to mój chłopak. Sorry, idziemy się dupczyć. Przed całą szkołą, kiedy ja nie miałem odwagi powiedzieć tego garstce najlepszych znajomych. Tego dnia przekonałem się, że jednak naprawdę mam przyjaciół. Nie trzeba było zbyt wiele tłumaczyć, ale od razu zrozumieli i zaakceptowali to, kim jestem. Nigdy nie zrozumiem kobiet, ale Anka i Kaśka były wyraźnie wniebowzięte, gdy się ujawniłem. Czy fakt, że wśród znajomych ma się geja, to dla dziewczyn powód do jakiejś dzikiej radości? Chłopaki podeszli do tego na spokojnie. – Najważniejsze jest to, żebyś czuł się dobrze takim, jakim jesteś – zaczął swoje pseudofilozoficzne wywody Marek. – Tylko dlaczego, do cholery, nie powiedziałeś nam wcześniej? – nie bez żalu w głosie dociekał Dawid. Wbrew temu, co sobie myślałem przed ujawnieniem, nie doznałem żadnych przykrości z ich strony. Te trzy lata w liceum chyba wystarczyły, aby dobrze się nawzajem poznać i zrozumieć, że nie szata zdobi człowieka. To ja wyszedłem na drania – czułem się głupio, bo w nich zwątpiłem. Niedługo później, dzięki nim nauczyłem się śmiać z tego, kim jestem; czasem żartowałem sobie z tego razem z nimi. Lipiec i sierpień szybko zleciały, nastała połowa września. Ochłodziło się, dni były coraz krótsze, a wokół zaczęło robić się trochę przygnębiająco. Mnie jeszcze bardziej dręczyła myśl, że reszta ekipy na dniach wyjedzie i zostanę tylko ja. Jedyne, co mogło mnie pocieszyć, to fakt, że udało mi się znaleźć porządne lokum i pracę. A tak po prawdzie udało się to Svenowi. Nie skończyło się bowiem na jednym spotkaniu – widywaliśmy się dość często, aż w końcu Sven zaproponował mi, żebym zamieszkał u niego, gdy reszta wyjedzie, na co też się zgodziłem. Co więcej, załatwił mi legalną pracę na Schipholu – dwanaście euro za godzinę! A to wszystko tylko za dorzucanie się do czynszu. 20 września po raz ostatni rozpaliliśmy grilla na campingu. Następnego ranka miałem przenieść się do Amsterdamu, a moich siedmiu wspaniałych wraca do Polski. Po raz ostatni wspólnie w tym miejscu piliśmy, paliliśmy i śpiewaliśmy. Andrzej wybrzdękiwał na gitarze melodię, a po prawie opustoszałym już campingu niosły się słowa popularnej piosenki. Good friends we have, good friends we’ve lost along the way. In this great future you can’t forget your past – gdy śpiewałem te wersy, zrobiło mi się naprawdę przykro. Przy But while I’m gone everything’s gonna be all right musiałem wyglądać już naprawdę żałośnie, bo zauważyła to Kaśka. – Nie łam się, jesteśmy przecież, kurwa, królami świata! Królami życia! Everything’s gonna be all right! – powiedziała. W tym momencie jakoś gotów byłem przyznać jej rację. Te parę miesięcy dość znacząco zmieniło moje podejście do świata i postrzegania różnych spraw. Dziesięć miesięcy później znów potrzebowałem jakiegoś bodźca, żeby się w tym przekonaniu utwierdzić. Lipiec 2007 roku – po ponad roku spędzonym w Holandii wracam do Polski, aby rozpocząć studia. Tylko dlaczego, kurwa, jest mi tak ciężko? Starałem się jak mogłem, żeby Sven pozostał dla mnie kimś więcej niż tylko sekspartnerem, ale mniej niż chłopakiem. Czy mi się to udało? Nie wiem, ale cholernie żal było mi go opuszczać. Został moim prawdziwym przyjacielem, mogłem z nim porozmawiać na każdy temat, wiedząc, że mnie wysłucha. Nie wiem dlaczego, ale chciało mi się śmiać, gdy w kwietniu zaproponował, abyśmy się pobrali. Co prawda żyliśmy sobie jak stare dobre małżeństwo, ale jakoś nie wyobrażam sobie siebie w jakimkolwiek formalnym związku, więc odmówiłem, przez co trochę się na mnie boczył przez następne dni. Może zależało mu na mnie tak bardzo, że, wiedząc, iż mam zamiar wrócić do kraju, chciał mnie jakoś przy sobie zatrzymać? Tego nie wiem i nigdy się nie dowiem, jakoś nie miałem odwagi go o to zapytać. W każdym razie na kilka minut przed tym, nim wsiadłem do InterCity linii Amsterdam – Warszawa, dostarczył mi tego bodźca, którego potrzebowałem do dalszej egzystencji. And remember, you’re the king of your life. Pamiętam. Teraz wiem na pewno, że jestem królem swojego życia. Tylko wtedy, gdy wsiadłem do pociągu i zająłem miejsce w swoim przedziale, nie byłem jeszcze przygotowany do przejęcia obowiązków króla. Rozpłakałem się po raz pierwszy od czasów dzieciństwa. Ale kilka tygodni później przeszło mi prawie całkowicie. Dalej utrzymujemy ze Svenem kontakt, w końcu od czego są mejle, telefony czy komunikatory internetowe? Przyznaję, że do dziś często zdarza się, iż żałuję tego powrotu do Polski. Ale czy ten sen, który śniłem będąc ze Svenem, trwałby wiecznie? Być może kiedyś by się skończył. Postanowiłem więc spełnić też inne swoje marzenia. W końcu kto wie, być może właśnie dzisiaj umrę, nie próbując nawet ich zrealizować? Teraz jestem studentem japonistyki, o której marzyłem od dawna, a dzięki tym kilkunastu miesiącom spędzonym za granicą również dumnym, potrafiącym wyrażać emocje i akceptującym siebie człowiekiem. All is well! yomitsukuni
rafi0112