Brandsteatter Roman - Jezus z Nazaretu_cz4.doc

(1554 KB) Pobierz
Część IV

 

Część IV

 

Pełnia czasu

 

 

 

 

 

 

 

Prokurator Judei wyjeżdża do Jerozolimy

 

 

 

 

 

Był pierwszy dzień tygodnia. Prokurator zamknął się w komnacie. Był w złym nastroju jak zawsze, gdy nie umiejąc powziąć postanowienia i rozwiązać drażliwych zagadnień popadał to w jedną, to w drugą ostateczność. Z natury gwałtownego usposobienia -  chociaż w opanowaniu upatrywał najwyższą zaletę - nigdy nie mógł zdobyć się na rozwagę i umiar; zamiast odpowiadać w trudnych okolicznościach -  wymagających opanowania i gładkich manier, stosownych do wysokiego urzędu - wyniosłą pogardą na oskarżenia synów Izraela, zapalał się gniewem i zachowywał się wobec nich porywczo i wyzywająco, a często nawet brutalnie. Spotkania z mieszkańcami tego kraju wytrącały go z równowagi. Nienawidził ich nie tylko dlatego, że byli mu obcy i wstrętni z powodu wiary i zwyczajów, ale przede wszystkim dla zarozumiałej wyższości, jaką mu na każdym kroku okazywali. Prokurator wiedział, że jest to jedyny naród, podbity przez Rzymian, który uważa ich za barbarzyńców, za nieczystych, równych nieomal zwierzętom. Ta zarozumiałość wyznawców oślej szczęki doprowadzała prokuratora do pasji i była powodem wielu bezsennych nocy, spędzonych na rozmyślaniach nad doborem środków, mogących mu ułatwić sprawowanie władzy nad lisim, podstępnym, pyszałkowatym, opornym i zadufanym w sobie ludem, trudnym do przeniknięcia, którego tchórzliwa uniżoność była równie niebezpieczna jak jawna odwaga. Drżał o stanowisko, które otrzymał z rąk Sejana. Do Italii nie chciał pod żadnym warunkiem powrócić za życia cesarza. Był rad, że może wypełniać obowiązki prokuratorskie na dalekiej prowincji, na krańcach imperium, z dala od Rzymu - w stolicy panami życia i śmierci obywateli wciąż byli donosiciele, a nieustanne procesy o obrazę majestatu i wyroki skazujące siały zamęt i strach na dworze i wśród senatorów - i tutaj we względnym spokoju czekać na chwilę, aż szalejący na Capri dostojny samotnik przeniesie się wśród radosnych westchnień kochającego ludu na drugą stronę Styksu. Prokurator otrzymał ongi od cesarza, po kilku niezbyt udanych wystąpieniach przeciw obrzezańcom, polecenie, aby nie wystawiał na próbę cierpliwości Judejczyków, unikał starć, nie prowokował religijnych uczuć i złagodził środki administracyjne. Bez sprzeciwu zastosował się do poleceń cesarskich, chociaż wolałby, gdyby Tyberiusz wydał mu rozkaz zaostrzenia środków bezpieczeństwa i krwawego tłumienia każdego, nawet najmniejszego, odruchu niechęci i niesforności, z czego na pewno wywiązałby się sprawniej niż z trudnej sztuki mądrego i ostrożnego żeglowania między własną pobudliwością a namiętnościami pospólstwa. Nie był dyplomatą. Bał się, że Izrael jego oględne gesty poczytywać będzie za słabość charakteru i tchórzostwo. Chorobliwie ambitny - biada temu, kto ośmieliłby się podrażnić jego miłość własną! -  wyzbyty talentu rządzenia, siłę swej władzy upatrywał tylko w podległych mu bitnych oddziałach wojskowych, złożonych z Samarytan i Syrofenicjan, zawsze gotowych do dokonania na jego rozkaz krwawej rzezi ludności. Minionego roku, nie chcąc w myśl zaleceń cesarskich drażnić obrzezańców, przybył do Jerozolimy na jedno z wielkich świąt, nocą, w lektyce, przez nikogo nie zauważony, co potem, niestety, okazało się w skutkach fatalne, gdyż rozzuchwaleni pielgrzymi galilejscy - ta galilejska tłuszcza buntowniczym temperamentem już niejeden raz przysporzyła wiele kłopotu prokuratorom i namiestnikom - dając posłuch plotkom o jego nieobecności w stolicy, poturbowali kilku żołnierzy rzymskich, a rozruchy stały się tak groźne, że musiał osobiście objąć dowództwo nad auxiliares, i dopiero po dokonaniu rzezi wśród pielgrzymów zdołał przywrócić w mieście porządek. Długo i wyczerpująco tłumaczył się z tego zdarzenia przed cesarzem, który w wysłanym do niego liście wyraził niezadowolenie z powodu zamieszek oraz przekonanie (napisał: "Wydaje mi się, że mogę wyrazić przekonanie" - co brzmiało nader złośliwie), że podobne wypadki zdarzyły się po raz ostatni w judejskiej prowincji, co miało już wyraźny posmak groźby. Niestety Tyberiusz nie wypowiedział swojego zdania o jawnych lub niejawnych sposobach podróżowania prokuratora i wskutek tego pozostawił go w niepewności, jak powinien na przyszłość działać. I oto od kilku dni prokurator biedził się, jak ma się teraz zachować -  skąd mógł wiedzieć, którą z tych taktyk cesarz uważa za dobrą, a którą za złą? - a położenie było tym trudniejsze, gdyż żona jego, Klaudia Prokulla, uparła się, że pojedzie z nim do stolicy. Opowiadała mu o jakichś dręczących ją snach, wreszcie wręcz oświadczyła, że boi się sama zostać w pałacu, w Cezarei Nadmorskiej. Wprawdzie prokurator nie znał treści jej snów i nie rozumiał, czego się boi, ale widząc, że jego perswazje są bezskuteczne, ustąpił i kazał żonie przygotować się do drogi. Uderzył się dłonią w czoło. Czy jest przy zdrowych zmysłach? Po cóż jeszcze zastanawia się nad całą sprawą, skoro ją rozstrzygnął w chwili, gdy przyrzekł Klaudii Prokulli, że mu będzie towarzyszyć w podróży? Przecież nie będzie nocą wlókł się z żoną w lektyce przez góry i narażał jej na bezsenność. Nad czym jeszcze się zastanawia? Po co od godziny krąży po tej komnacie i stara się podjąć decyzję, którą podjął już wczoraj, po rozmowie z żoną? Czyżby przestał logicznie rozumować? Tak, to niepokojący objaw, który świadczy o jego przemęczeniu, rozdrażnieniu, osłabionej woli i licho wie jeszcze jakich przypadłościach ducha. Powinien pojechać do wód i wypocząć. Wypocząć? A może raczej powinien splunąć na urząd prokuratorski, na obrzezańców, potomków trędowatych, i prosić cesarza o zwolnienie ze stanowiska, które poza poufnymi darami od Kajafy - obfitymi, obfitymi, wręczanymi od wielu lat w równych odstępach czasu - niewiele przynosi korzyści? Pojedzie do swojego majątku, na Sycylię... Brew nad jego lewym okiem podniosła się nieco ku górze, cienkie wargi stały się jeszcze bardziej cienkie, mięsisty nos stał się jeszcze bardziej mięsisty i dostojnego prokuratora Judei obleciał strach przed długą ręką cesarza, która łatwiej może sięgnąć z Capri na Sycylię niż z Capri do Cezarei Nadmorskiej, zwłaszcza że nagła rezygnacja Poncjusza z urzędu na pewno wzbudzi w nieufnym Tyberiuszu podejrzenie, iż dawny stronnik Sejana, mimo okazanych później dowodów oddania i wierności, znowu coś knuje przeciw swojemu władcy. Prokurator coraz powolniej przemierzał komnatę. Rosło w nim wzburzenie ducha przeciw cesarzowi, przeciw żonie, natrętnie bzykającej mu nad uchem o snach, przeciw brudnym Judejczykom, faryzeuszom, piszącym na niego donosy do kapryjskiego rozpustnika; przeklinał pamięć Sejana i własną z nim zażyłość, a w końcu swoją głupotę, wskutek której znalazł się w tak trudnym położeniu. Daleko zaszedł! Bardzo daleko! Czyżby przez całe życie miał przegrywać - wołał w sobie w zapamiętaniu - wciąż przegrywać, przegrywać?! Uczucie własnej bezwartościowości bezwstydnie i natarczywie wżerało się w jego serce, napełniało go niesmakiem, wręcz odrazą do samego siebie, do własnej nieudolności, do niezręcznych pomysłów, w które obfitowało jego życie, do duchowego ubóstwa, którego w pysze i zarozumialstwie nigdy dotychczas nie dostrzegał. Kim był właściwie? Niczym, nędzną kukłą w rękach niezbadanego losu, zwyczajnym dozorcą więziennym, który z tym samym strachem drży jak galareta przed cesarskim zwierzchnikiem, jak i przed najpodlejszymi więźniami, przed byle donosicielem, przed pierwszym lepszym parszywym kapłanem Izraela!

 

Przystanął przy oknie i utkwił znużony wzrok w morzu ciemniejącym u podnóża pałacu. Pożałował, że nigdy dotychczas nie zajmował się filozofią. Może odnalazłby w niej na starość pociechę, spokój i prawdę. A tymczasem w tym ciężkim okresie, który teraz przeżywa, nie wie, gdzie szukać pociechy i prawdy. Prawdy? Czy w ogóle istnieje jakaś prawda? Jakaś prawda poza karierą, pieniądzem i trwogą? Wyrównał fałdy krótkiej chlamidy i wezwał centuriona. Oficer zjawił się i w służbowej postawie czekał na polecenia. Domyślił się, że chodzi o wyjazd prokuratora do Jerozolimy.

 

Poncjusz, nie odwracając oczu od lekko falującego morza, rzekł:

 

 

- Wczesnym rankiem pojadę z żoną do Jerozolimy. Bez świty. Towarzyszyć mi będzie tylko trzech żołnierzy z oddziału kreteńskich łuczników i chorąży z godłem, ale bez wizerunku cesarskiego. Taka jest wola imperatora.

 

- Panie - odpowiedział centurion i wyszedł.

Prokuratora ogarnął lęk przed wyjazdem do stolicy.

 

 

 

 

 

Królewski osiołek

 

 

 

 

 

Gdy zbliżyli się do Bethfage, wsi położonej na stoku Góry Oliwnej - szli wielką gromadą, albowiem poza apostołami i kilkudziesięcioma uczniami towarzyszyło Jezusowi wielu mieszkańców Bethanii, świadków wskrzeszenia i chwalców Jego mocy - Rabbi zatrzymał się i zadumał, a wraz z Nim zatrzymali się apostołowie, uczniowie i mieszkańcy. Mąż rozmyślał nad przypowieścią opowiedzianą niegdyś ustami proroka Zecharii o królu, jadącym do Jerozolimy, do córki Syjonu, na ośle, na źrebięciu podjarzemnej oślicy, i tak rozmyślając na środku drogi o starych, sędziwych słowach, przywracał im ich patriarchalną młodość, urzeczywistniał ją, ucieleśniał. I oto pod działaniem Jezusowej medytacji to, co było obrazem, symbolem, gorączkowym snem ludu, pogrążonego w mglistych przeczuciach o Pomazańcu, stało się prawdą: we wsi Bethfage, w jednym z domów, przywiązany do wrót cierpliwie czekał popielaty osiołek - potomek Saulowych osłów, zwiastunów królestwa Izraela, powracającego teraz na ziemię w nowej treści i w zmienionym kształcie - u boku swej czcigodnej matki, płowej oślicy, równie jak on cierpliwej, godnej zaufania, nienagannej w chodzie i nad wyraz posłusznej mimo pewnych skłonności do uporu. Tego właśnie osiołka, którego żaden śmiertelny człowiek nie pokalał swoim ciężarem, postanowił Jezus dosiąść i w ten sposób ucieleśniając widzenie Zecharii zmienić jego przypowieść w widomą rzeczywistość. Ocknąwszy się z zadumy, przywołał dwóch apostołów i kazał im udać się do leżącej przed nimi wsi, gdzie ujrzą przywiązaną do wrót oślicę i stojące obok jej źrebię. Polecił im odwiązać je i przyprowadzić, a gdyby właściciel spytał, jakim prawem zabierają cudzą własność, niechaj go uspokoją i powiedzą, że Rabbi jeszcze dzisiaj zwróci mu osiołka.

 

Dwaj apostołowie natychmiast usłuchali rozkazu Jezusa i udali się do wsi, chociaż głowy im pękały od sprzecznych myśli: przede wszystkim ta cała wyprawa wydała im się nader zuchwałym przedsięwzięciem, bo naprzód mieli, według rozkazu Rabbiego, bez zgody właściciela odwiązać osła - niechaj Elohim czuwa nad nimi, mogą przecież narazić się na zarzut kradzieży! - i dopiero potem, gdyby zaszła konieczność, poręczyć jego zwrot. Był to porządek poleceń nieco odwrócony i łatwiej byłoby je wykonać, gdyby naprzód poprosili o osła, a potem, po otrzymaniu zgody, odwiązali go, skoro jednak Mąż z góry ułożył kolejność zdarzeń, postanowili ściśle się jej trzymać. Mieli jeszcze jedną wątpliwość: po co Rabbiemu potrzebny jest teraz osiołek, nieomal już u wrót Jerozolimy? Czyżby czuł się zmęczony tą krótką drogą? Wiedzieli, że był  wypoczęty, w drodze są dopiero od godziny, a Mąż był odporny na trudy nawet dalekich podróży, które zawsze odbywał pieszo, a tu nagle, nie wiadomo dlaczego, postanowił ten krótki kęs drogi z Bethfage do Świętego Miasta odbyć na osiołku. Co to wszystko znaczy? Co Jezus zamierza wyrazić za pomocą tego niezwykle złożonego działania? Jak trudno przeniknąć Jego zamiary! Tak rozmyślali, idąc przed siebie, i mimo sprzecznych uczuć, które buzowały w ich sercach, wykonali wszystko, co Jezus rozkazał, i nie było w nich żadnego zdziwienia, gdy po przybyciu do Bethfage ujrzeli dwa osły przywiązane u bramy zaraz w pierwszym domu, położonym tuż przy drodze prowadzącej do wsi. I nawet nie zdumieli się - taka była w nich niezachwiana wiara w prawdę słów Jezusa - gdy gospodarz po odruchowym sprzeciwie i krótkim wahaniu uwierzył im i chętnie się zgodził na wypożyczenie odwiązanego już osła. Czuli się tak, jak gdyby całe zdarzenie odbyło się już dawno poza nimi, a oni teraz tylko ściśle powtarzali to, co było dokonane i spełnione. I nie wiedząc w pełni, co czynią, czynili tak, jakby wiedzieli, co czynią. Albowiem ich niewiedza była ich wiedzą.

 

 

 

 

 

TRYUMF

 

 

 

 

 

Przywiedli do Jezusa osiołka, zarzucili nań płaszcze, po czym Rabbi dosiadł go i wszyscy ruszyli do Jerozolimy drogą pnącą się po stoku Góry Oliwnej. Szli pielgrzymi, mieszkańcy okolicznych wsi, przygodni przechodnie, wędrowni przekupnie i rzemieślnicy, wracający na święto do domu, kalecy i chorzy, i garstka jerozolimskich faryzeuszów, którzy na wieść o cudzie wybrali się do Bethanii, a spotkawszy po drodze Rabbiego, przyłączyli się do tłumów, wielbiących śpiewem i okrzykami Wskrzesiciela umarłych. Spod setek nóg unosiły się tumany kurzu i spowijały ciągnący powoli pochód w gęsty opar, prześwietlony słonecznymi promieniami, wskutek czego zdawało się, że idący ludzie wynurzają się ze śpiewającego obłoku.

 

Jezus, otoczony gromadką apostołów i uczniów, jechał w milczeniu, poddany rytmicznym ruchom zwierzęcia, stąpającego ze zręczną sprawnością po kamienistej drodze. Gdy minęli Geth Szemanim - Rabbi lubił to miejsce, gęsto obrośnięte gajami oliwnymi, często spędzał tu długie godziny na rozmyślaniach i modlitwach - ujrzeli zbliżający się od strony miasta tłum, który radując się wskrzeszeniem męża umarłego, dokonanym przez Jezusa - od niepamiętnych wieków wskrzeszenie dokonane przez proroka było widomym dowodem łaski i opieki Jahwe nad Izraelem i zapowiedzią wielkich, wstrząsających wydarzeń i zmian  - śpiewał pieśń o potomku Dawida, idącym w Imię Pana. Jakżeż nie mieli się radować i jakżeż nie mieli śpiewać pieśni o wielkim królu Dawidzie i jego zbliżającym się synu, skoro Jeszua ben Josef cudownym wskrzeszeniem przypomniał im minioną, dumną przeszłość narodu, czas potężnego państwa, pobłogosławionego przez Pana obecnością mądrych władców i natchnionych proroków? Czyżby Pan po długich wiekach znowu zesłał ludowi proroka, głosiciela wolności i stróża domu Izraela? Czyżby nadszedł czas odrodzenia królestwa, zwycięstwa nad pogańskim Rzymem? Czas wielkich wojsk i wielkiej potęgi? Potrząsali palmowymi liśćmi, symbolami zwycięstwa nad śmiercią - śmiercią wolności była władza Rzymu nad Izraelem - i śpiewali pieśń o potomku Dawida, który zwiastując przyjście królestwa ojców już idzie w Imię Pana i zbliża się, zbliża, zbliża! Ich śpiew stawał się coraz bardziej podniosły, trzepot skrzydlatych palm jeszcze bardziej gorączkowy. Krzycząc i śpiewając na chwałę władcy Izraela, rozścielali płaszcze przed Jezusem, który wskrzeszeniem męża umarłego wskrzesił przed ich oczami wielką przeszłość narodu. Powietrze drżało od gorącego śpiewu, a wraz z rozgrzanym powietrzem drżała skóra na osiołku stąpającym godnie po ubogich płaszczach ludu i drżały gałązki oliwek w Geth Szemanim. Ale w tłumie nie brak było i takich, którzy uczestniczyli w pochodzie dla zwyczajnej ciekawości, dla uroczystego gapiostwa. Poza tym byli również wysłannicy Kajafy, który wpadał w coraz większy popłoch z powodu rosnącej popularności Rabbiego, zwłaszcza że wielu wczorajszych niedowiarków i przeciwników Jezusa pod naciskiem wymownych zdarzeń stało się Jego stronnikami.

 

Rabbi ze wstrzemięźliwym wzruszeniem przyjmował hołdy ludu. Czy był to Jego prawdziwy tryumf? Często witali Go żarliwą modlitwą. Często głośnym krzykiem wynosili pod niebo Jego chwałę. Czy mogą wiedzieć, kim On jest w rzeczywistości? Czy mogą wiedzieć, że to, co śpiewają, jest wprawdzie prawdą, ale prawdą pomnożoną o jeszcze jedną prawdę, wyższą nad wszystkie prawdy ziemskie i wszystkie prawdy niebieskie? Rabbi liczył na palcach: dziś jest pierwszy dzień tygodnia, jutro drugi, pojutrze trzeci, popojutrze czwarty, a wreszcie piąty, szósty, a potem Szabat i znów w cyklicznym uniesieniu powróci pierwszy dzień tygodnia... Czyż mogą przeczuć -  zwolennicy i przeciwnicy - co nastąpi już za kilka dni tak krótkich i znikomych, że na pewno, gdyby wiedzieli, co się stanie, nie uwierzyliby, aby krótkość i znikomość tego czasu mogły w sobie pomieścić nieskończony bezmiar Obietnicy, wypełniającej sobą cały wszechświat od jego niedościgłego początku aż do jego niedościgłego końca? 

Jezus i śpiewający tłum -  stok górski dość stromo opadał w tym miejscu ku Cedronowi -  poczęli ostrożnie zstępować ku leżącej w dole Świątyni i miastu przypominającemu w porannych promieniach słońca przeciągającego się lwa, którego grzywiastą głową było Święte Świętych, a wyprężonym tułowiem był potężny, spiętrzony masyw pałaców i domów o barwie płowego złota.

 

Jezus zatrzymał się. Do Jego uszu doszło sarkanie kilku faryzeuszów, jadowitym szeptem ze znamienną przesadą wymieniających między sobą uwagi o olbrzymim powodzeniu Rabbiego, za którym poszedł cały świat, co dalekie było od prawdy, ale bliskie przekonaniu przeczulonego arcykapłana i schlebiających mu zwolenników. Wielkie oczy miał strach Kajafy. Jezus, usłyszawszy szemrania, spojrzał w stronę faryzeuszów, a jeden z nich, czując na sobie Jego wzrok, rzekł:

 

- Rabbi, skarć twoich uczniów z powodu ich radości.

Na to Jezus pochylił się ku przodowi, wyciągnął przed siebie dłoń i wykonując nią ruch, jakby dawał znak niewidzialnemu chórowi do rozpoczęcia śpiewu, odpowiedział mocnym głosem:

 

- Powiadam wam, gdyby uczniowie moi zamilkli, kamienie wołać będą.

 

Stali i słuchali, a apostołom zdawało się, że wszystko dokoła zaczyna kamienieć, że skamienieli ludzie i zwierzęta, skamieniały drzewa, rośliny i wszelkie wody, potem skamieniało niebo i powietrze, potem zastygł w kamienną bryłę czas i w granitowy głaz zamieniła się przestrzeń, i wszechświat stał  się jednym kamieniem, śpiewającym kamiennoustymi ustami na chwałę Bożą, i spełniło się to, o czym przed chwilą z gorzką przesadą mówili faryzeusze: całe dzieło stworzenia wielbiło Jeszuę ben Josef. Apostołów ogarnął zachwyt. Pomyśleli, że niepotrzebnie lękali się jerozolimskiego ludu, który teraz w radosnym nastroju wita Jezusa i z zaufaniem towarzyszy Mu do Świętego Miasta, najpiękniejszego ze wszystkich miast świata! Czy jest możliwe, aby żywe piękno Dawidowego miasta, oprawnego w potężne mury, które są odbiciem murów stolicy Wiekuistego, zawieszonej na wysokościach, mogło być złe i zdradliwe, podstępne i bezbożne, aby zagrażało bezpieczeństwu Rabbiego? Nierozumna była ich trwoga i niepotrzebny był ich niepokój. Kefas i Johanan ben Zebadia, wychodząc z Bethanii, zdjęci lękiem o życie Rabbiego, zmówili się między sobą i pożyczyli u Eleazara krótkie miecze w skórzanych jaszczurach, i ukryli je pod tunikami, przytroczywszy pasami do boku. Uwierały ich te miecze, utrudniały chodzenie, ale bez skargi znosili dolegliwości, wierząc, że broń może się przydać w legowisku wilków i lisów, dla obrony zagrożonego Męża. A teraz, patrząc na miasto pokoju i radujące się tłumy, zawstydzili się wielkim wstydem, a dusze ich spłonęły rumieńcem z powodu nieufności, jaką żywili dla ludu jerozolimskiego. Wprawdzie ci i owi faryzeusze mogą sarkać przeciw Rabbiemu, ale lud miłuje Go i w razie niebezpieczeństwa stanie w Jego obronie, jak to uczyniła minionego roku straż świątynna podczas Święta Namiotów, a zresztą nie wszyscy faryzeusze są przeciwni Mężowi! - tak pocieszył Kefas swoją duszę i uspokoił jej drżenie, a dusza jego przestała szeleścić i z ufnością pomyślała o Jerozolimie i jej mieszkańcach.

 

A Jezus stał i wciąż patrzał na miasto.

 

 

 

 

PŁACZ JEZUSA

 

 

 

 

 

W skwarze, który lał się z nieba na Jerozolimę, na dolinę Cedronu, na groby Podniesionej Dłoni i proroka Zecharii, na góry, lasy i pola - wszystkie barwy straciły swą przyrodzoną rozmaitość i pod ognistym działaniem słońca przeobraziły się w płynne złoto o takim natężeniu i blasku, że ludzie, obejmując wzrokiem krajobraz, mrużyli oczy, chcąc je chronić przed jego oślepiającym iskrzeniem. Tylko niebo zachowało nieposzlakowanie błękitną biel, nieco spłowiałą po brzegach.

 

Jezus patrzał na Jerozolimę. Ileż razy wzruszał się jej wspaniałością! Ileż razy olśniewała Go swoim groźnym, a zarazem wdzięcznym pięknem! Zaprawdę była klejnotem nad klejnotami wśród nieprzebranych skarbów Jahwe! Już w samej swej nazwie zamknęła sens swojego istnienia - zwała się miastem pokoju - i jak wszystko, co korzeniami wyrasta z imion i nazw, tak i to miasto swoimi dziejami często przeczyło swojej nazwie i było wielokrotnie jaskinią niezgody i rozpadu, aniołem upadłym i nierządnym, złotem pokrytym nieczystością, świecznikiem strąconym w kałużę błota, i tak przecząc sobie, w miarowym rytmie wchodzenia na szczyty i schodzenia do czeluści, dojrzewało do swojej nazwy i do swojego przeznaczenia, miasto o zasłoniętych oczach, a jednak nieuchronnie zmierzające do celu, nieświadome czasu swojego, a jednak zbliżające się do dnia spełnienia, miasto kłótni, a jednak wybrana stolica pokoju, o miasto, miasto, miasto sieroce i żałobne - wargi Jezusa poruszały się w gorzkim wzruszeniu - miasto błogosławione i przeklęte, otoczone pierścieniami nieprzyjacielskich obozów, ściśnięte żelaznymi kleszczami, oblężone, druzgotane, niszczone ze wszystkim, co zawiera, z mężczyznami, kobietami, starcami i dziećmi o roztrzaskanych czaszkach, góra osmalonych ogniem kamieni i ochlapanych krwią gruzów, stos ofiarnych prochów! Lament zamarł w gardle Jezusa. Poczuł, jak wzbiera w Nim współczucie dla tego wytrzebionego do szczętu miasta. Piersi Jego podniosły się raz i drugi. Kurczowo zaciśnięte szczęki z wolna rozluźniły się i w głębi serca poczęły gromadzić się łzy, coraz liczniejsze i liczniejsze. Z serca napłynęły do krtani dławiącym łkaniem. Oczy Jego zwilgotniały, wypełniły się łzami, a w każdej z nich był jęk i krew zarzynanego ludu, i ten jęk ciążył, i ta krew ciążyła, i każda łza pęczniała od nadmiaru jęku i krwi, i była już tylko jękiem i krwią. I powoli poczęły się toczyć po chudych policzkach Jezusa krople łez, a znalazłszy sobie dogodne ujście w dwóch zmarszczkach, opadających ku ustom, spłynęły na wargi, zwilżyły je gryzącą słonością i znikły wśród srebrnych nitek krótko przystrzyżonej brody.

 

Jezus płakał i płacząc mówił:

 

- O, gdybyś w tym dniu poznała, Jerozolimo, co służy pokojowi, lecz teraz zakryte jest przed twoimi oczami! Przyjdą na ciebie dni, że twoi nieprzyjaciele otoczą cię wałem i obiegną cię, i ścisną cię zewsząd. Zrównają cię z ziemią, dzieci twoje wytępią w twoich murach i nie pozostawią w tobie kamienia na kamieniu, albowiem nie poznałaś czasu swojego nawiedzenia!

 

Apostołów, uczniów i tłum ogarnął niepokój. Ich duch osłabł i skurczył się i stali się jak zstępujący do szeolu. Ich twarze, jeszcze przed chwilą weselne i odświętne, teraz sposępniały pod wrażeniem lamentu Jezusa i łez płynących po Jego policzkach. Dlaczego Rabbi nagle poddał się przygnębiającemu smutkowi? Co zaszło w Jego wnętrzu? Skąd wzięła się w Nim tak wielka troska, która kazała Mu płakać nad Jerozolimą podczas radosnych krzyków i śpiewów ku Jego chwale? Ludzie czekali na wyjaśnienie, które by przywróciło radosny nastrój słonecznemu dniu. "Ta przepowiednia jeszcze bardziej rozjątrzy Jego wrogów" - pomyśleli apostołowie. "Fałszywy prorok" - pomyślał Juda z Kerijoth.

 

Jezus podbudził stopami boki osiołka. Ruszyli po stoku górskim ku dolinie, po moście przerzuconym przez Cedron, i stanęli przed Złotą Bramą. Jezus zsiadł z osiołka i przywiązał go do pala. Zzuł sandały. Wszedł na dziedziniec świątynny.

 

Oczy miał wciąż jeszcze wilgotne od łez.

 

 

 

 

 

 

SPOTKANIE na DZIEDZIŃCU POGAN

 

 

 

 

 

Jezus i apostołowie pomodlili się w Świątyni przed Kodesz Hakodeszim, po czym udali się na Dziedziniec Pogan, gdzie o tej porze roiło się od przekupniów, pieniężników i pielgrzymów, spośród których wyróżniało się kilku synów Izraela, przybyłych z Grecji; przechadzali się w odświętnych strojach i błyszczącą wytwornością okazywali ludowi, że są już gotowi na uroczyste powitanie Pesachu; przyglądali się straganom pełnym towarów potrzebnych do liturgicznych czynności, pięknym chustom modlitewnym, drogocennym kadzidłom, sproszkowanym balsamom i aloesom, synogarlicom i gołębiom, trzepocącym niecierpliwie w klatkach, jagniętom leżącym na dziedzińcu jak płaty białego śniegu; przystawali, ich wzrok w błogim uniesieniu błądził po murach Świątyni, z zachwytem kiwali głowami nad jej pięknością, a gdy nacieszyli oczy widokiem mieszkania Bożego, zstępowali z powrotem na ziemię - Świątynia wprawdzie fundamentami tkwiła w ziemi, ale równocześnie jej fundamenty w niepojęty sposób znajdowały się w niebie - i czuli się tak, jakby przez chwilę przebywali u stóp Elohim. Gdy nadmierne uniesienie nieco ostygło, poczęli rozpytywać jednego ze swoich, czarnobrodego przewodnika o roztropnym obliczu, doświadczonego pielgrzyma, który już wielokrotnie przebywał w Jerozolimie, kim są ci i tamci mężowie przechadzający się po dziedzińcu, albowiem w każdym węszyli dostojnika i uczonego, a ilekroć z ust czarnobrodego padały imiona mędrców, pielgrzymi wydawali ciche okrzyki zadowolenia i wzdychali na znak, że imiona te są im dobrze znane z nauk i licznych dyskusji. Nagle dostrzegli mijającą ich gromadkę ludzi. Czarnobrody wyjaśnił, że Rabbi idący na jej czele jest Jeszuą ben Josef z Nazarethu, prorokiem i cudotwórcą, którego już raz widział podczas świąt w Jerozolimie. Wśród pielgrzymów na dźwięk Jego imienia zapanowało poruszenie, a ponieważ zapragnęli usłyszeć z ust mądrego Nauczyciela naukę Bożą, która by ich oświeciła i natchnęła bogobojnym duchem, podążyli za Nim, a dwaj z nich, przyśpieszywszy kroku, zatrzymali Filipa z Bethsaidy i Andraja, idących nieco w tyle, i prosili ich, aby nakłonili Jeszuę ben Josef do wygłoszenia mowy pouczającej. Jezus zgodził się. Przystanął. Pielgrzymi otoczyli Go kołem. Przyłączyło się do nich kilku przechodniów, a do nich jeszcze kilku i znowu kilku, w niewielkiej odległości zatrzymała się garstka faryzeuszów i wkrótce zgromadziła się spora rzesza, i z zapartym tchem słuchała Rabbiego, który przemówił, a przemawiając mówił o Synu Człowieczym i o żywym ziarnie pszenicznym, padającym w rozoraną ziemię, i tak przemyślnie i wyraziście przyrównywał Syna Człowieczego do ziarna, że natychmiast ujrzeli Go zstępującego w głąb ziemi; było to nie tyle zstępowanie, co raczej powrót Syna do matczynego łona, do Jahwe rodzącego, do Jahwe-Matki, a obraz ten wyobrażający powracającego Syna do matczynego Boga nie był dla nich ani osobliwy, ani też nie wymagał wytrawnych objaśnień, gdyż znali upodobanie Pana do zjawiania się w postaci matki noszącej niemowlę na rękach lub pieszczącej je na kolanach, czego ślady znajdujemy w nad wyraz wzruszających słowach proroka Jesai. Mówił więc o ziarnie, a oni uważnie słuchali. Ziarno, jeżeli nie padnie w ziemię i nie umrze, nie jest ziarnem żywym, jeżeli jednak umrze, staje się obfitym źródłem życia i dzięki temu śmierć zamienia się w życie; niechaj zatem idą za Synem Człowieczym i niechaj Mu służą, a każdego człowieka idącego za Nim uczci Elohim, Pan nieskończonorodnej śmierci, która jest życiem. Wprawdzie dusza Syna Człowieczego jest teraz strwożona, a może nawet do głębi wstrząśnięta śmiercią, którą dawno umarł, a przecież nie może On powiedzieć Panu, aby Go od tej śmiertelnej godziny ratował - dla tej jednej, jedynej godziny Elohim rozłamał wieczność, jak się łamie chleb, i jej kęs, wyobrażający czas ziemski, ofiarował człowiekowi -  bo przecież właśnie dla tej jednej, jedynej godziny przyszedł i dla tej godziny uwielbił Go Jahwe Cebaoth, uwielbił i jeszcze uwielbi, a głos uwielbienia dojdzie do uszu ludu mową anielskich grzmotów na dowód, że Pełzający będzie powołany na sąd i już wkrótce utraci władzę nad światem. Będzie to godzina wywyższenia nad całą ziemią Syna Człowieczego, który wszystkich ludzi pociągnie ku sobie, dzięki czemu będą oni podniesieni i wywyższeni do wysokości Jego podniesienia.

 

Gdy Jezus skończył mówić, poczęli zasypywać Go pytaniami. Chcieli wiedzieć, dlaczego Syn Człowieczy, jeżeli jest Mesjaszem - z wywodu Rabbiego wyraźnie wynikało, że utożsamiał Go z Synem Człowieczym - ma być wywyższony, skoro nigdy nie był poniżony i od bezczasu trwa na najwyższych wysokościach u boku Elohim? A jeżeli nie jest Mesjaszem, kim jest właściwie Syn Człowieczy? Pytania te nie były zaprawione wrogością ani złośliwą kpiną, płynęły z głębi chwiejnych serc słuchaczy, którzy nie umiejąc pogodzić wizerunku Mesjasza, jaki nosili w sobie od zarania życia, z wizerunkiem Syna Człowieczego, nakreślonym przez Rabbiego, pragnęli usłyszeć od Niego wytłumaczenie wszystkich związków zachodzących między jednym a drugim pojęciem; niestety Mąż nie tylko nie wyjaśnił im trudnej sprawy, ale swoją opowieścią, pozornie odległą od ich pytań, jeszcze bardziej zaostrzył ich ciekawość i pobudził ich niepokój; była to wprawdzie opowieść prosta, mimo to bardzo zawiła i dlatego jeszcze bardziej utrudniła zrozumienie sedna sprawy, która teraz, po Jezusowym wywodzie o Świetle przebywającym czas krótki wśród ludzi, wydała się słuchaczom niezwykle tajemnicza i ciemna. Mato tego. Jezus do jednej trudności dodał drugą. Mówiąc o Świetle przebywającym wśród ludzi, z naciskiem podkreślił Jego krótkotrwałe działanie czy też krótkotrwałą obecność na ziemi - tego wyraźnie nie określił, w każdym razie działanie Światła zamknął w krótkim okresie czasu, a dowód na to znajdujemy w Jego wezwaniu skierowanym do słuchaczy, aby działali pospiesznie, bo wkrótce zaskoczy ich ciemność - gdyby więc nawet słuchacze w swojej wyobraźni skojarzyli osobę Światła z osobą Mesjasza, to i tak powstałby nowy dylemat, tym razem dylemat czasu, związany z Pomazańcem, który przecież nie może zjawić się na ziemi na czas krótki, skoro ma całkowicie odmienić oblicze ludzi i ziemi i rozpocząć swoim zjawieniem się czas wiecznej szczęśliwości, a trudno ją sobie wyobrazić bez wiecznej obecności Mesjasza. I jakby jeszcze tych trudności było za mało, Jezus wspomniał o ciemnościach zalegających świat, a równocześnie dodał, że Światłość już zapanowała, i wezwał słuchaczy do udzielenia jej bezgranicznej wiary, i ani jednym słowem nie wytłumaczył, jak mogą ciemności spowijać ziemię, skoro zapanowała na niej Światłość. Rozkładali ręce, drapali się w głowy, w roztargnieniu skręcali i rozkręcali kędziory u skroni i wciąż niczego nie pojmowali. Ani pielgrzymi z dalekiej Grecji, ani przygodni słuchacze, ani faryzeusze, ani apostołowie. Chcieli jeszcze zadać Rabbiemu wiele pytań, On jednak ruchem ręki wezwał apostołów do powrotu. Wyszli ze Świątyni przez Złotą Bramę i udali się do Bethanii. Po drodze, gdy mijali Bethfage, Rabbi polecił apostołom udać się do wsi i zwrócić osiołka jego właścicielowi.

 

Pogłaskał go po grzywie.

 

Poszedł dalej piechotą.

 

 

 

 

 

MIRIAM szuka Jezusa

 

 

 

 

 

Siwiejące włosy Miriam, gładko zaczesane, o błękitnym połysku, splecione w tyle głowy w gruby węzeł, wciąż jeszcze nadawały jej smagłej twarzy dziewczęcy wyraz, chociaż zmarszczki pod oczami świadczyły o głębokich troskach, które były udziałem jej życia. Wiek nie przygarbił jej ramion, a gorzkie łzy - a było tych łez dużo, bardzo dużo, a były tym boleśniejsze, że wylewała je w ukryciu, w czterech ścianach izby, w samotności - nie odebrały jej wargom świeżości, podobnie jak lekko wysunięta broda, świadcząca o silnej i nieugiętej woli, nie pozbawiła jej twarzy łagodności i wdzięku. Tylko w oczach malowało się znużenie, podkreślone smutnym uśmiechem, pełnym cierpliwości, gotowej przyjąć każdy wyrok, który w swojej groźnej łagodności wyda na nią Elohim. Te oczy były tak samo błękitne jak dawniej. I właśnie ta rozbieżność między ich niezmąconym błękitem a znużonym zamyśleniem była tak znamiennym rysem tej opanowanej twarzy, że patrząc na nią, odbierało się niezachwiane wrażenie, jakby w duszy niewiasty, mimo jej zewnętrznego spokoju, rozgrywał się dramat, do którego bolesnego końca świadomie się zbliżała.

 

Szła powoli, trzymając w ręce węzełek. Przybyła dzisiaj do Świętego Miasta w towarzystwie galilejskich krewnych i pielgrzymów. Wprawdzie domyśliła się, że jej Syn jest w Jerozolimie, bojąc się jednak o Jego życie i bezpieczeństwo, z ulgą przyjęłaby wiadomość o Jego nieobecności. Niestety, Jeszua ben Josef, jak ją powiadomili tutejsi krewni, zamieszkali w Bethesda, zjawił się w Jerozolimie dzisiaj rano w otoczeniu apostołów i uczniów. Powiedziano jej, że witany był z głośną radością przez tłumy mieszkańców i pielgrzymów, co było nie lada pociechą dla Miriam, bo skoro lud wita Jeszuę uroczyście i czołobitnie, to Kajafa, Hanan i ich zausznicy, chcąc nie chcąc, muszą się liczyć z wolą ludu i nie mogą przemocą działać przeciw jej Synowi, za którym stoją rzesze. Herod Antypas dopuścił się ongi zbrodni na nieszczęśliwym Johananie ben Zecharia - niech światło Elohim wiecznie świeci nad jego duszą - i natychmiast poczuł na sobie skutki tego czynu, gdyż lud na zawsze odwrócił się od niego. Przecież tego błędu nie powtórzy Kajafa i nie będzie prześladował błogosławionego cudotwórcy, przywracającego do życia zmarłego człowieka. Nie! To niemożliwe! Przypomniawszy sobie cudowne zdarzenie z Eleazarem, poczęła je zgłębiać już nie wiadomo po raz który, i jak wtedy, gdy po raz pierwszy doszła do niej w Nazarecie wieść o wskrzeszeniu - z początku przyjęła ją z pobożną nieufnością, z jaką najbardziej bogobojni i ostrożni ludzie powinni przyjmować wiadomość o cudzie Bożym - tak i teraz wezbrała w niej nieskończona wdzięczność dla Elohim za użyczenie jej Synowi, niczym drugiemu Elijahu, daru przywracania do życia umarłych, co jest chyba największą łaską ze wszystkich, którymi obdarzył Jeszuę. Gdy potem potwierdziła się wieść o cudzie wskrzeszenia, niewiastę napełniła skromna duma i krążąc myślami dokoła Jeszuy znowu głowiła się nad trudnym zagadnieniem, które natrętnie wracało do niej, ilekroć wielojęzyczne usta przynosiły wieści o dziełach jej Syna: kim jest Jeszua? Było dla niej jasne, że nie był drugim Elijahu. Gdy posługiwała się tymi lub innymi porównaniami, czyniła to dlatego, bo starając się określić wielkość Syna, sięgała do przystępnych jej przykładów i obrazów z przeszłości, która zawsze była przy niej obecna i tak bliska, że stanowiła niepodzielną część otaczającego ją życia. Więc kim jest ten Syn, którego poczęła?... Nie, nie, o tym nie chciała myśleć. Nie chciała? Bała się myśleć. Tego, co wtedy w niej zaszło, nie ogarniała myślami. To było... Poczęła żarliwie modlić się w duszy, a podczas gdy błagała Pana o wyrozumiałość dla swego nieumiejętnego myślenia, Elohim z zadowoleniem się uśmiechał, albowiem ukochał takie okoliczności, w których bogobojny człowiek niepokojem swoim przyświadcza i urzeczywistnia to, co On zamierzył. I tak Pan łagodnie, według swoich nieskończonych możliwości, za pomocą niespokojnych pytań, które sama sobie zadawała, przygotowywał Miriam do przyjęcia mającej już wkrótce objawić się wstrząsającej Prawdy.

 

Szła z Bethesdy przez miasto rojnymi ulicami do Świątyni Pańskiej, gdzie według wiadomości otrzymanych od krewnych powinien teraz znajdować się jej Syn.

 

W mieście o tej porze dnia panował zwykle ożywiony ruch, tym razem ulicami przewalały się niezliczone tłumy, był to bowiem czas przedświątecznych zakupów i przygotowań, a kupcy i przechodnie, korzystając z napływu bogatych pielgrzymów, zawsze chętnych do dokonywania potrzebnych i niepotrzebnych zakupów, rozłożyli w sklepach, na straganach i na ziemi najpiękniejsze towary: misterne wyroby złotników, mogących iść śmiało w zawody z egipskimi mistrzami sztuki złotniczej, naczynia gliniane, toczone i wypalane przez doświadczonych galilejskich garncarzy, wełniane sukna gęsto tkane, lniane płótna, adamaszki, jedwabie, barwne sandały, pasy przetykane złotymi nićmi, uroczyste chusty niewieście, mieniące się siedmioma barwami tęczy, i jerychońskie pachnidła w słoikach w kształcie kwiatów; wielu spośród przechodniów raczyło się plackami - nabywali je u licznych sprzedawców - nadziewanymi gorącym siekanym mięsem, zaprawionym czosnkiem, cebulą i pieprzem, ciastkami z miodu i orzechów, chłodzącymi napojami, zwłaszcza orzeźwiającym sokiem z granatów; niektórzy pielgrzymi przybyli z dalekich krajów, bardziej oczytani w Piśmie i rozmiłowani w dociekaniach prawdy Bożej, przenosząc strawę ducha nad strawę ciała, świętość Słowa nad rozkosz oczu i żołądka, szli do Dzielnicy Uczonych, jakby oderwanej od świata i oddzielonej od niego murem ciszy - była to dzielnica zamieszkana tylko przez uczonych, w której dla ich wygody i spokoju nie wolno było zakładać warsztatów ani szkół - i tutaj, przechadzając się z dala od zgiełku i wrzasku tłumów, oddychali powietrzem mędrców, pochylonych nad księgami proroków, a wiadomo przecież, że już samo oddychanie takim powietrzem czyni człowieka mędrszym.

 

Zmęczona Miriam, zewsząd popychana, z trudem przedzierała się przez gąszcz ludzi, osłów i wielbłądów i zdążając w kierunku Świątyni wciąż rozglądała się dokoła w poszukiwaniu Jeszuy lub kogoś z Jego najbliższego otoczenia. Ach, gdyby udało się jej spotkać tutaj jakiegoś Jego ucznia, który mógłby zaprowadzić Ją do Syna lub cho...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin