Zło konieczne.doc

(1422 KB) Pobierz

Alex Kava

Zło Konieczne

(A Necesary Evil)

Przełożyła Katarzyna Ciążyńska

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Piątek, 2 lipca
Lotnisko Eppley
Omaha, Nebraska.

Wielebny William O’Sullivan był przekonany, że nikt go nie rozpoznał. Skąd więc te krople potu na jego czole? Nie przeszedł jeszcze przez kontrolę bezpieczeństwa, postanowił z tym zaczekać, aż zbliży się godzina odlotu, na wypadek, gdyby jednak ktoś go poznał. Siedząc z tej strony hali, mógł udawać, że na kogoś czeka i wcale nie wybiera się w drogę.

Wiercił się na plastikowym krześle, przyciskając do piersi skórzaną aktówkę. Robił to tak mocno, że mało brakowało, a zgniótłby sobie żebra; i znowu poczuł ten ból, który mógłby uznać za zgagę i zlekceważyć. Zresztą to była przecież zgaga, nic innego. Nie przywykł do tak obfitego lunchu. Wiedział jednak, że podczas lotu do Nowego Jorku, a później do Rzymu, podadzą mu byle jaki posiłek, który przyniósłby jego nadzwyczaj wrażliwemu żołądkowi o wiele więcej szkody niż klops i ziemniaczana papka, które zostały Sophii z poprzedniego dnia.

Tak, to przez te resztki z obiadu rozbolał go żołądek, powiedział sobie, rozglądając się po zatłoczonej hali lotniska w poszukiwaniu toalety. Kiedy już ją znalazł, nie ruszył się z miejsca, tylko najpierw dokładnie wszystko obejrzał. Przesunął na czoło okulary w drucianych oprawkach, kciukiem i palcem wskazującym przetarł zmęczone oczy, a następnie znowu zlustrował teren.

Wykluczył najkrótszą drogę, bo chciał uniknąć spotkania z czarnoskórą kobietą, która wręczała materiały do czytania - jak to nazwała na własny użytek - każdemu, kto był zbyt grzeczny, żeby jej odmówić.

Włosy kobiety zdobiły barwne koraliki. Wystroiła się w swoją zapewne najlepszą suknię w purpurowe ciapki, która dodawała jej centymetrów w biodrach. Za to jej buty były całkiem w porządku. Mówiła niskim łagodnym głosem, a kiedy pytała: Czy mogę panu zaproponować materiały do czytania?, brzmiało to niemal jak piosenka. Każdego też, włączając w to tych, którzy w odpowiedzi niecierpliwie burczeli pod nosem i odchodzili w pośpiechu, pozdrawiała śpiewnym zwrotem: Życzę bardzo miłego dnia.

Wielebny O’Sullivan zgadywał bez trudu, co kobieta miała do zaproponowania. Przypuszczał, że była jedną z owych nawiedzonych misjonarek.

Czy poczułaby, że coś ich łączy, gdyby minął ją z bliska? Oboje byli kaznodziejami, głosili słowo Boże. Ona w praktycznym obuwiu, on z teczką pełną tajemnic.

Lepiej jej unikać, pomyślał.

Spojrzał w stronę lady z pączkami. Długa kolejka wygłodniałych zombi cierpliwie stała po nową porcję energii, niczym narkomani, którzy muszą wstrzyknąć sobie jeszcze jedną dawkę przed odlotem. Na prawo znajdowało się wejście do księgarni. O’Sullivan poczuł na sobie wzrok młodego mężczyzny w czapce bejsbolówce i szybko odwrócił głowę. Czy tamten go rozpoznał? Pomimo cywilnego sportowego ubrania? Poczuł ucisk w żołądku i wbił wzrok w buty. Bawełniana koszulka polo, prezent od siostry, przykleiła mu się do pleców. Z głośników płynęło powtarzane w kółko przypomnienie, żeby pasażerowie nie zostawiali bagażu bez opieki. Przycisnął mocniej teczkę, dłonie miał śliskie od potu. Jak mógł się łudzić, że zdoła wyjechać, nie zwracając na siebie uwagi? Że tak po prostu wsiądzie na pokład samolotu i będzie wolny, rozgrzeszony ze wszystkich swoich występków.

Kiedy jednak wielebny O’Sullivan odważył się znów podnieść wzrok, młody mężczyzna zniknął. Podróżni śpieszyli przed siebie w skupieniu. Nawet ta czarnoskóra kobieta, która nadal pozdrawiała przechodzących obok niej ludzi i życzyła im dobrego dnia, zdawała się kompletnie nieświadoma jego obecności.

Paranoja. Po prostu dopadła go paranoja. Trzydzieści siedem lat oddania Kościołowi i co z tego ma? Oskarżenia i wytykanie palcami, a zasłużył na najwyższy szacunek i wdzięczność. Kiedy usiłował wyjaśnić siostrze swoją trudną sytuację, wpadł w złość i w końcu, podczas krótkiej rozmowy, zdołał jedynie przekazać jej, żeby przepisała na siebie tytuł własności rodzinnego majątku.

- Nie dopuszczę do tego, żeby ci dranie zabrali nam dom.

Chętnie siedziałby teraz w domu. Nie była to wielka posiadłość, ot, drewniany piętrowy budynek na jednym hektarze ziemi w Connecticut, otoczony drogami ciągnącymi się w szpalerach drzew, górami i niebem. Tam czuł się najbliżej Boga. Ironia tego stwierdzenia kazała mu się uśmiechnąć. Bo jak na ironię okazałe katedry i wielkie kongregacje coraz bardziej oddalały go od Boga.

Pisk, który rozległ się w pobliżu ruchomych schodów, wyrwał go z zamyślenia. Brzmiał jak głos jakiegoś egzotycznego ptaka, a tak naprawdę protestowało nieumiejące jeszcze chodzić dziecko, które ciągnęła za sobą niczym niezrażona matka, jakby nie docierał do niej opór malucha. Ten skrzekliwy głos grał O’Sullivanowi na nerwach i ponownie wprawił w stan tak wielkiego napięcia, że wielebny bał się, iż zacznie zgrzytać zębami. Naprawdę miał już dość tego wszystkiego. Poderwał się na nogi i ruszył do toalety, nie bacząc nawet, czy nie trąca kogoś po drodze, nie depcze.

Dzięki Bogu toaleta była pusta, mimo to na wszelki wypadek sprawdził wszystkie kabiny. Postawił teczkę na podłodze, opierając o lewą nogę, jakby bał się stracić z nią kontakt. Zdjął okulary i położył w rogu umywalki. Nie patrząc na swoje rozmazane odbicie w lustrze, poruszał dłońmi pod kranem. Kiedy woda nie zaczęła lecieć, jego frustracja jeszcze wzrosła. Ponownie poruszył rękami i w końcu z kranu wypłynął cienki strumień wody, którym ledwie zmoczył sobie palce. Pomachał raz jeszcze. Woda trysnęła na moment. Zamknął znużone oczy i spryskał sobie twarz. Zimne krople łagodziły nudności, uciszały gwałtowne tętnienie w skroniach.

Sięgnął do pojemnika z papierowymi ręcznikami, urwał więcej papieru, niż potrzebował, i lekko osuszył twarz i dłonie, wielce zniesmaczony, bo papier z recyklingu był szorstki i nieprzyjemnie pachniał. Nie słyszał, jak otworzyły się za nim drzwi toalety. Kiedy znów zerknął w lustro, przestraszony ujrzał za plecami niewyraźną postać.

- Już prawie skończyłem - oznajmił, sądząc, że zajmuje komuś miejsce, chociaż w toalecie było kilka umywalek. Dlaczego korzystał akurat z tej? Poczuł słaby metaliczny zapach. Może to sprzątaczka? I to bardzo niecierpliwa. Wyciągnął rękę po okulary i niechcący zrzucił je na podłogę. Zanim pochylił się, by je podnieść, ktoś chwycił go w pasie. Dojrzał jedynie srebrny błysk. Potem coś go zapiekło, poczuł okropny ból, który błyskawicznie rozszedł się po klatce piersiowej.

Łagodnie i miękko ktoś szepnął mu do ucha:

- To twój koniec, wielebny.

ROZDZIAŁ DRUGI

Waszyngton, Dystrykt Kolumbii

Nie ma dobrego sposobu na podniesienie z ziemi ludzkiej głowy.

Do takiego wniosku doszła agentka specjalna Maggie O’Dell. Obserwowała z góry miejsce zbrodni, bardzo przy tym współczując młodemu technikowi kryminalnemu. Była ciekawa, czy myślał to samo co ona, kucając w błocie i patrząc pod coraz to innym kątem. Nawet detektyw Julia Racine milczała. Stała tylko nad nim i nie była w stanie wykrztusić słowa, choć zwykłe nie brakowało jej dobrych rad. Maggie nigdy dotąd nie widziałaby zachowywała się tak cicho.

Stan Wenhoff, główny lekarz sądowy okręgu, który tkwił obok Maggie na nabrzeżu, krzyknął coś, ale nawet nie próbował zejść na dół. Swoją drogą Maggie była zdziwiona, że pojawił się w piątkowe popołudnie, zwłaszcza że zaczynał się świąteczny weekend. W podobnej sytuacji wysyłał zwykle któregoś ze swoich zastępców, choć z drugiej strony nie wybaczyłby sobie, gdyby jego nazwisko pominięto w wiadomościach. A ta sprawa niewątpliwie miała szansę stać się pożywką dla mediów.

Maggie spojrzała na wodę i miasto na drugim brzegu. Pomimo stanu pogotowia związanego z zagrożeniem terrorystycznym ludzie szykowali się do świątecznej zabawy, oczekując przy tym słońca i nieco niższej temperatury. Maggie nie miała żadnych planów na weekend poza wylegiwaniem się z Harveyem w ogrodzie. Zamierzała upiec steki na grillu i poczytać najnowszą powieść Jeffreya Deavera.

Założyła włosy za ucho, a wiatr natychmiast porwał kolejny kosmyk. Tak, mieliby doprawdy piękny letni dzień, gdyby nie ta ucięta głowa, którą ktoś porzucił na błotnistym brzegu. Jak bardzo zły musi być człowiek, żeby odciąć bliźniemu głowę i rzucić ją gdzieś jak śmieci? Przyjaciółka Maggie, Gwen Patterson, twierdziła, że Maggie ma obsesję na punkcie zła. Maggie nie uważała tego za obsesję, tylko za szukanie odpowiedzi na odwieczne pytanie. Dawno temu uznała, że wykorzenienie zła należy do jej służbowych obowiązków.

- Skończ już przeczesywanie wierzchniej warstwy - zawołał Stan do młodego technika. - Zgarnij to do worka.

Maggie zerknęła na niego. Zgarnąć to? Łatwo powiedzieć, kiedy stoi się w miejscu, gdzie buty nadal lśnią od pasty, a zapach śmierci jeszcze nie doleciał. Ale nawet z tej wysokości widziała, że to beznadziejne zadanie. Brzeg zaśmiecały puszki, tekturowe opakowania po jedzeniu na wynos i rozmaite papierzyska. Znała ten teren - ten pas ziemi pod estakadą - na tyle dobrze, by wiedzieć, że pełno tu również petów, kondomów, a znajdzie się też i strzykawka. Zabójca ryzykował, porzucając głowę w tak ruchliwym miejscu.

Maggie zazwyczaj tłumaczyła podobną brawurę tym, że morderca działał zbyt chaotycznie, był za mało zorganizowany. Ale mogła ona również oznaczać panikę. Skoro jednak mieli do czynienia z trzecią głową w ciągu trzech tygodni, o panice nie mogło być mowy, w grę wchodziła tylko jakaś pokrętna zbrodnicza taktyka.

- Mogę przyjrzeć się z bliska? - zawołała.

- Jak sobie chcesz. - Racine wzruszyła ramionami, potem wyciągnęła do niej rękę.

Maggie nie przyjęła pomocnej dłoni, tylko rozglądała się za czymkolwiek - gałęzią, kamieniem, korzeniem - czego mogłaby się chwycić. Jednak nie było nic prócz błota i wysokiej trawy. Nie miała wyboru, musiała ześliznąć się, zjechać o własnych siłach. Jak narciarz bez nart próbowała utrzymać równowagę. Przemknęła obok Racine, trzymając się na nogach, ale niewiele brakowało, żeby wylądowała w Potomacu.

Racine pokręciła głową, na jej wargi wypłynął krzywy uśmiech. Szczęśliwie nic nie powiedziała. Maggie nie życzyła sobie, by jej przypominano, że grubo przesadza, jeśli chodzi o Racine. Nie chciała przyjąć od niej żadnej pomocy, a tym bardziej żyć z poczuciem, że ma Julii Racine coś do zawdzięczenia. W ciągu kilku minionych lat obie stawały przed różnymi wyzwaniami i pokonywały mnóstwo przeszkód. I co ważniejsze, były kwita. Maggie pragnęła, żeby tak zostało.

Wytarła buty o wysokie źdźbła trawy, żeby jeszcze bardziej nie zanieczyścić miejsca zbrodni. Po tej eskapadzie skórzane pantofle będą się nadawały do wyrzucenia. Maggie nie dbała o buty, często zapominała zabierać z sobą obuwie ochronne. Gwen nieustannie powtarzała, że sposób, w jaki Maggie traktuje swoje buty, graniczy z dezynwolturą czy wręcz skandaliczną abnegacją. Maggie wciąż miała przed oczami błyszczące, wypastowane trzewiki Stana. Zerknęła za siebie i spostrzegła, że Stan cofnął się z występu nabrzeża. Czyżby się zdenerwował ślizgiem Maggie po błocie? A może chciał mieć pewność, że nikt nie każe mu pójść w jej ślady? Jakkolwiek było, wiedziała, że Stan nie zejdzie do nich.

Julia Racine przyłapała ją na tych spojrzeniach.

- Niech Bóg broni, żeby sobie zapaskudził buty - mruknęła pod nosem, jakby czytała w myślach Maggie, lecz zaraz potem wróciła wzrokiem do uciętej głowy. - To na pewno ten sam bandyta, ale może tym razem szczęście nam dopisze.

Maggie dopiero co przeglądała dokumenty w sprawie dwóch poprzednich głów. Po raz pierwszy zaproszono ją na miejsce zbrodni, gdyż Racine i jej szef, Henderson, podejrzewali, że mają do czynienia z seryjnym mordercą.

- Niby jak? - spytała, kiedy stało się jasne, że Racine czeka na to pytanie. Niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają, na przykład fakt, że detektyw Racine przed ogłoszeniem swoich genialnych teorii domaga się od wszystkich uwagi.

- Dzięki temu, że dostaliśmy cynk, zdążyliśmy, zanim robaki zakończyły przekąskę. Tamte dwie były ogryzione do kości. Do tej pory nie udało nam się ich zidentyfikować.

Maggie jeszcze raz wytarła buty o trawę i podeszła bliżej. Smród uderzył ją jak podmuch gorącego powietrza. Nie potrafiłaby opisać mieszanki zapachów, które towarzyszą śmierci, zawsze były takie same, a jednak zawsze inne, zależnie od otoczenia. Słaby metaliczny zapach krwi tym razem został zdominowany przez gnijące ciało i woń rzecznego błota. Zawahała się na moment, potem skupiła uwagę na makabrycznym widoku.

Stojąc na górze, sądziła, że to trawa i splątane glony trzymają głowę w miejscu. Teraz zobaczyła, że to dzięki skręconym z tyłu długim włosom ofiary, jej twarz patrzyła prosto w czysty błękit nieba. Zbliżywszy się jeszcze trochę, Maggie stwierdziła, że patrzyła nie było odpowiednim słowem. Zdawało się, że powieki trzepoczą, a tak naprawdę dziesiątki białych czerwi przepychały się do gałek ocznych. Nawet wargi sprawiały wrażenie, jakby się poruszały, jakby szeptały coś po raz ostatni, ale i tym razem był to tylko pochód czerwi. Robactwo wylewało się strumieniami także przez nozdrza ofiary, niezrażone, zdeterminowane i skoncentrowane na swoim zadaniu - pożarciu zdobyczy. Maggie odgoniła wiszące nad głową muchy plujki i przykucnęła obok technika. Znalazłszy się tak blisko, poza brzęczeniem much słyszała czerwie, które brnęły naprzód i przeciskały się jeden przed drugim, upychały się w rozmaitych otworach. Temu wszystkiemu towarzyszył odgłos przypominający ssanie.

Boże, jak ona nienawidziła czerwi.

Na początku kariery w FBI, kiedy niczego się nie bała i wiele musiała udowodnić, na prośbę - a raczej wyzwanie - koronera, włożyła rękę do pełnej czerwi jamy ustnej ofiary, gdzie znalazła jej prawo jazdy. To był, zresztą niezbyt oryginalny, znak firmowy tamtego mordercy. Zależało mu, by dzięki przedmiotom, które wpychał do gardeł swoich ofiar, policja mogła je zidentyfikować. Od tamtej pory, ilekroć Maggie widziała czerwie z tak bliska, czuła lepką maź, którą pozostawiły wówczas na jej dłoniach i przedramionach, kiedy w pośpiechu ratowały swoje życie, czepiając się jej ciała.

Teraz, siedząc na zabłoconych piętach, zrozumiała, co Racine miała na myśli, mówiąc, że tym razem szczęście im dopisało. Pomimo nieustającego ruchu czerwi widziała grudki biało - żółtych jajeczek w uszach ofiary i w kącikach jej oczu i warg. Nie wszystkie czerwie zdążyły się wylęgnąć, a te, które się wylęgły, znajdowały się w swoim pierwszym stadium, co znaczyło, że głowa nie leżała tu dłużej niż dzień czy dwa, bowiem w lipcowym upale proces lęgu zachodzi szybko.

Mimo wszystko Maggie czuła też pewien szacunek do tych stworzeń. Dorosłe muchy plujki wyczuwają krew z odległości około pięciu kilometrów. Zlatują się w parę godzin po śmierci ofiary, i choć wyglądają makabrycznie na martwym ciele, nie pożerają tak wiele. Bardziej interesuje je składanie jajeczek w ciemnych wilgotnych miejscach. Dla nich ludzkie ciało, jeszcze niedawno pełne życia, ciepłe, chłonące tlen, to przede wszystkim karmiciel dla młodych, dla następnego pokolenia much plujek.

Czerwie wykluwają się z jajeczek w ciągu jednego, dwóch dni, i natychmiast zaczynają pożerać wszystko aż do kości. Kiedy Maggie pracowała w Connecticut, profesor Adam Bonzado powiedział jej, że trzy muchy mogą złożyć wystarczająco dużo jajeczek, i tym samym wyprodukować wystarczająco dużo czerwi, żeby pożreć ludzkie ciało tak szybko jak dorosły lew. Zdumiewające, pomyślała, jak efektywne i zorganizowane są te małe i pozornie bezmyślne organizmy.

Tak, Racine miała rację. Tym razem szczęście im dopisało. Zostało dostatecznie dużo tkanki, żeby wykonać badanie DNA, a co ważniejsze, być może zachowały się charakterystyczne obrażenia, które zdradzą, jak wyglądały ostatnie godziny nieszczęsnej kobiety.

Niestety, największym wyzwaniem dla technika było zabranie głowy razem z czerwiami. O ileż łatwiej byłoby je zmieść, spryskać, odkazić głowę, lecz wtedy straciliby cenne dowody.

Maggie szukała wzrokiem śladów stóp, w ogóle jakichkolwiek śladów.

- Jak pan myśli, jak ona się tu dostała? - zapytała, pamiętając, że należy mówić o ofierze w formie osobowej, nie tak jak Stan, który widział jedynie coś, co można ot tak, zgarnąć do worka. Wiedziała przy tym, że z jego strony nie był to brak wrażliwości, tylko mechanizm obronny.

Jak się okazało, również technik wybrał taktykę Stana.

- Nie rzucono tu tego z estakady ani z nabrzeża, bo wtedy zostałyby jakieś ślady. Wygląda na to, że ktoś to tutaj położył.

- Czyli morderca sam ją tu zniósł? - Maggie odwróciła głowę i spojrzała na stromy brzeg, na którym widniał jedynie tor jej ślizgu.

- Moim zdaniem, tak. - Technik wstał i rozprostował nogi, wdzięczny za przerwę. - Tu są ślady stóp, zrobię odcisk z gipsu.

- Taa, ślady stóp - rzekła Racine. - Musisz je zobaczyć. - Szła ostrożnie, pokazując zagłębienia w błocie.

Maggie podniosła się i spojrzała tam, gdzie wskazywała Racine. Od głowy do tego miejsca było jakieś cztery i pół metra.

- Skąd macie pewność, że należą do mordercy?

- Innych nie znaleźliśmy - odparł technik, wzruszając ramionami. - Dwie noce wstecz solidnie padało, musiał tu przyjść już po deszczu.

- Te ślady pojawiają się ni stąd, ni zowąd - dodała Racine. - I zwróć uwagę, że prowadzą prosto do rzeki.

- Może do łodzi - zasugerowała Maggie.

- Tutaj? I nikt by go nie zauważył? Odpada.

- Wspomniałaś, że dostaliście cynk. - Maggie przyglądała się sporym śladom. Podeszwy odbiły się wyraźnie, ale bez czytelnego logo.

- No - rzuciła Racine i skrzyżowała ramiona, jakby w końcu zaczęła panować nad sytuacją. - Jakaś kobieta zadzwoniła anonimowo na 911. Pojęcia nie mam, skąd o tym wiedziała. Może od mordercy. Może wkurzył się, że tak długo szukaliśmy tamtych dwóch.

- A może chciał, żebyśmy poznali tożsamość tej ofiary - stwierdziła Maggie.

Racine skinęła głową, nie wyskakując z przeciwną teorią.

- Jak myślicie, co on robi z resztą ciała? - spytał technik.

- Nie wiem. - Racine ruszyła przed siebie. - Może powiedziałaby nam to anonimowa informatorka. Do naszego powrotu powinni już namierzyć jej numer.

ROZDZIAŁ TRZECI

Waszyngton, Dystrykt Kolumbii

Doktor Gwen Patterson wytężała wzrok, żeby zobaczyć miejsce zbrodni z okna swojego gabinetu, niestety znajdowała się po drugiej stronie Potomacu. Nawet kiedy patrzyła przez lornetkę, estakada zasłaniała jej widok. Zdołała dostrzec tylko czerwoną toyotę Maggie zaparkowaną obok samochodu technicznego.

Przeczesała włosy palcami, jej ręka niepokojąco zadrżała. Czy to podniecenie? A może nerwy? Nieistotne. Stres dawał się jej we znaki. To zresztą zrozumiałe. Trzy ofiary w ciągu trzech tygodni. A jednak tego dnia spodziewała się, że dozna ulgi. Miała nadzieję, że jej napięcie zacznie opadać, tymczasem żadnej ulgi nie czuła. Węzeł pomiędzy jej łopatkami zacisnął się jeszcze mocniej. Może głupio myślała, że skoro Maggie zajęła się sprawą, to na pewno szybko opanuje sytuację. Jak mogła pozwolić, żeby to zaszło tak daleko?

Była umówiona z Maggie na kolację w Old Ebbitt’s Grill, ich ulubionej knajpce. Zamówi kurczaka w chrupiącej orzechowej panierce, natomiast Maggie zje stek. Niewykluczone, że wypiją butelkę wina, zależnie od nastroju Maggie, który wyniknie z tego, co właśnie teraz ogląda nad rzeką, pod estakadą. Zresztą nieważne. Przyjaciółka na pewno powie jej, jakie dowody zastała na miejscu zbrodni. Maggie będzie jej oczami i uszami. Gwen wystąpi w roli adwokata diabla, przepyta Maggie, jak zazwyczaj to się działo. Przy odrobinie szczęścia przyjaciółka nie zorientuje się, że Gwen zna już niektóre odpowiedzi. Tak, to się da zrobić.

Zresztą doktor Patterson nie miała wyboru, musiała tak postępować.

Co za ironia, że doszło do tego właśnie teraz, gdy zrezygnowała z pacjentów i zleceń, które miały jakikolwiek związek ze sprawami kryminalnymi.

Gwen zamknęła okno i potoczyła wzrokiem po ścianach gabinetu. Słońce odbijało się od oprawionych w ramki dyplomów. Cała ściana zawieszona była zaświadczeniami o jej kwalifikacjach i stopniach naukowych. Lecz w obecnej sytuacji jaką miały one wartość?

Gwen przetarła oczy. Brak snu zaczynał jej doskwierać, mimo to uśmiechnęła się. Tak, to także ironia losu, że im była starsza, mądrzejsza i więcej warta w świecie nauki, tym mniej liczyły się te wszystkie tak ładnie oprawione dyplomy.

Dotarła do samego szczytu zawodowej kariery. Tak przynajmniej twierdzili jej koledzy, cytując artykuły i książki Gwen w swoich pracach naukowych. Wszystkie te z trudem zdobyte honory otworzyły jej drogę do Quantico, do Białego Domu oraz Pentagonu. Poznała senatorów, członków kongresu, ambasadorów i innych dyplomatów, wielu z nich zostało jej pacjentami. Jedna z par miała nawet zapisany jej numer w funkcji szybkie wybieranie. Nieźle jak na dziewczynkę z Bronksu. A jednak w tej chwili wszystkie te znajomości i zasługi nie miały znaczenia.

Listy były krótkie, instrukcje proste, ale pogróżki nie brzmiały poważnie, przynajmniej aż do tego dnia. Jeśli jednak dotąd Gwen nie traktowała ich serio, teraz wiedziała już, że ów ktoś bez wahania spełniłby swoją groźbę. Na szczęście wreszcie spotka się z Maggie, która miała wstęp tam, gdzie dla niej drzwi były zamknięte. Przyjaciółka opisze jej miejsce zbrodni, przygotuje profil mordercy i pomoże odgadnąć, kim jest ten niegodziwiec. Już kiedyś robiły coś podobnego, wiele razy zbierały dowody, porównywały ofiary, rozważały wszelkie okoliczności, a potem trafiały na ślad, który prowadził je do sprawcy. Teraz Gwen będzie po prostu przewodnikiem Maggie, jak dawniej, kiedy młodziutka wówczas i nieopierzona przyjaciółka po raz pierwszy zjawiła się w Quantico.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin