GRAHAM MASTERTON Wendigo MASTERTON GRAHAM Z angielskiego przelozyl JEDRZEJ ILUKOWICZ W sercu tej nieujarzmionej dziczy spotkali sie z czyms niewyobrazalnie prymitywnym. Czyms, co przetrwalo mimo ogromnego postepu uczynionego przez ludzkosc, odslaniajac pierwotne oblicze zycia. On widzial w tym wszystkim przypomnienie prehistorycznych czasow, kiedy sercami ludzi wladaly potezne i prymitywne przesady. Czasow, gdy sily przyrody nie byly jeszcze ujarzmione, a uniwersum naszych praprzodkow nadal nawiedzaly Moce. Az do dzis uwaza, iz owe, jak je okresla - "dzikie i straszliwe Potegi, czajace sie w glebi dusz ludzkich", nie sa z natury zle, lecz instynktownie wrogie wobec calej ludzkosci. Algernon Blackwood, Wendego Od autora - wskazowki wymowy i akcentowania: Wendigo - "Len-DI-go" Mdewakanton - "Mde-LA-kanton" Wayzata - "LAJ-zata" ROZDZIAL 1 Lily wlasnie zasypiala, gdy niespodziewanie gdzies z parteru domu dobieglo przytlumione szczekniecie. Brzmialo to jak odglos otwieranych drzwi. Po chwili uslyszala gluchy lomot, jakby ktos po ciemku wpadl na mebel.Uniosla glowe z poduszki i zmarszczyla brwi, pilnie nasluchujac. Dobrze pamietala, ze zamknela wszystkie zamki i wlaczyla alarm. A moze to jej czarny labrador Sierzant usilowal wydostac sie z pralni? Mial juz dziewiec lat i bywal halasliwy; niekiedy tak glosno skowyczal przez sen, ze budzil sam siebie. Lily czekala, wciaz nasluchujac, ale dom byl pograzony w ciszy, od czasu do czasu przerywanej bulgotem dochodzacym z rur centralnego ogrzewania. Byla tak wyczerpana, ze bolaly ja miesnie karku. Pragnela jedynie przylozyc glowe do poduszki i ponownie zasnac. I wtedy uslyszala kolejny lomot, a tuz po nim czyjes kaszlniecie. Cholera. To chyba nie Sierzant, pomyslala. Moze to wlamywacze? Wlaczyla nocna lampke ozdobiona wzorkiem z makow. Budzik pokazywal godzine 2.17. Zwykle nie kladla sie tak pozno, lecz po podaniu kolacji Tashy i Sammy'emu ponad cztery godziny przesiedziala przy stole w jadalni, przygotowujac oferte handlowa Indian Falls Park, inwestycji mieszkaniowej o powierzchni stu czterdziestu hektarow, mieszczacej sie przy Ridge Road w Edina, z domami po dwa i pol miliona dolarow kazdy. Wyjela z szuflady nocnego stolika puszke gazu pieprzowego, po czym zwiesila nogi z lozka i siegnela po jasnoczerwony atlasowy szlafrok. W lustrzanych drzwiach szaf dostrzegla siebie, stojaca niezdecydowanie przy drzwiach sypialni, z krotkimi zmierzwionymi blond wlosami i podpuchnietymi z niewyspania oczami. Moze powinnas zamknac sie w sypialni i zadzwonic na policje, powiedziala do siebie w myslach. Nie - zdecydowala po chwili. Jezeli to tylko Sierzant, wyjdziesz na rozhisteryzowana idiotke. Poza tym musiala przeciez zadbac o bezpieczenstwo dzieci, musiala sprawdzic, co sie dzieje. Otworzyla drzwi i wyszla na otoczony balustrada podest. Zapalila duzy szklany zyrandol wiszacy nad schodami. -Jest tam kto? - zawolala, starajac sie, by w jej glosie nie bylo slychac leku. Glupie pytanie, pomyslala natychmiast. Jezeli ktos tam faktycznie byl, to co niby mial odpowiedziec? "Spokojnie, paniusiu, to tylko my, wlamywacze"? Ostroznie przechylila sie przez porecz schodow i krzyknela: -Ostrzegam, mam bron i umiem strzelac! Odpowiedziala jej cisza, spowijajaca caly dom. Odczekala jeszcze chwile i ruszyla w strone pokoju Tashy. Na drzwiach jej sypialni widniala ceramiczna tabliczka, przedstawiajaca laleczke Bratz o surowej minie, a ponizej widnial napis: "Absolutny zakaz wstepu!". Lily otworzyla drzwi i zajrzala do srodka. Spod kraciastej rozowej koldry wystawalo jedynie kilka kosmykow ciemnobrazowych wlosow. Ze wszystkich polek pokoju spogladalo na nia z niema wrogoscia co najmniej czterdziesci lalek Bratz i Barbie. Przeszla do pokoju Sammy'ego. Spal w poprzek lozka, nogawki jego pizamy w zielono-niebieska szachownice byly podwiniete az za kolana i gwizdal przez zapchany nos. Mial dopiero osiem lat, ale juz bardzo przypominal Jeffa: szeroka nordycka twarz, brwi tak jasne, ze niemal przezroczyste... Lily czasem miala wrazenie, ze Jeff zostawil swoja mlodsza kopie, by jej pilnowala. Przekradla sie na palcach pomiedzy stojacymi na podlodze wozami strazackimi i okaleczonymi Gorillazoidami, by cmoknac syna w policzek. Sammy poruszyl sie niespokojnie, podniosl reke i wymamrotal: -Hmm, nie wracaj tu juz nigdy. -Co? - zdziwila sie Lily. - Co powiedziales? W odpowiedzi chlopiec przekrecil sie na drugi bok, owijajac przescieradlem. Lily uswiadomila sobie, ze mowil przez sen. Siegnela reka, by dotknac plecow syna. Boze! Nawet w dotyku przypominal Jeffa. Wycofala sie na palcach i zamknela za soba drzwi. *** Ponownie stanela na podescie i nasluchiwala przez dluzsza chwile. Na dworze zerwal sie wiatr, slyszala, jak galezie rosnacego przy domu debu stukaja o drewniana elewacje z natarczywoscia starego zebraka. Moze powinna sprawdzic, co sie dzieje na parterze?Ruszyla boso szerokimi drewnianymi schodami. Wzdluz nich, na scianie, wisialy oprawione fotografie jej, Jeffa i dzieci. Psa rowniez. U samego podnoza schodow wisialo najwieksze zdjecie, na ktorym cala rodzina stala na starym kamiennym moscie w Marine-on-St-Croix. Lily wraz z Tasha i Sammym wychylala sie przez balustrade, patrzac na plynaca wode. Jeff z opuszczona glowa stal jakies dwadziescia metrow dalej, jakby nie byl czlonkiem rodziny. Dotarla korytarzem az pod drzwi wejsciowe. Lezacy przed nimi czerwonopurpurowy dywanik z fredzlami byl posrodku sfaldowany, jakby ktos sie na nim potknal. Ale drzwi wejsciowe byly zamkniete i nic nie wskazywalo, by ktos usilowal je sforsowac. Przeszla do kuchni i wlaczyla swiatla - zamigotaly kilkakrotnie, nim zaplonely. Kuchnia byla urzadzona w stylu Shaker, z debowymi frontonami i stolem-wyspa na srodku, rowniez wykonczonym debowymi panelami. Zobaczyla Sierzanta, stojacego w pralni - przez drzwi ze szkla mlotkowego nie przypominal psa, lecz plynna plame czerni. Nie zaszczekal, wydal z siebie tylko pelne niezadowolenia fukniecie. Lily otworzyla drzwi pralni. -Co sie stalo, piesku? Znow miales zly sen? Goniles kroliki i nie mogles ich zlapac? Wymasowala labradorowi uszy. Zdawala sobie sprawe, ze Sierzant jest juz bardzo stary i schorowany, i ze powinna pomyslec o jego uspieniu. Ale kupil go jej Jeff, gdy tylko sie pobrali. Sierzant byl ostatnim zywym wspomnieniem tamtych dni - najszczesliwszych i najbardziej szalonych. Wtedy wierzyla, iz beda z Jeffem az do starosci, "poki smierc ich nie rozlaczy". Nalala psu swiezej wody do miski, po czym kazala mu polozyc sie w jego koszu. Sierzant posluchal, spogladajac na swoja pania smutnymi bursztynowymi slepiami. -Dooobry pies... Czemu nie snisz o zolwiach? Z pewnoscia je zlapiesz. *** Wychodzac z kuchni, uslyszala, ze wiatr wzmogl sie jeszcze bardziej. Do kolatania debowych galezi o zewnetrzna sciane dolaczylo skrzypienie hustawki, wiszacej na werandzie z tylu domu. Skrzypu-skrzyp, skrzypu-skrzyp. Zupelnie jakby ktos sie na niej hustal... a moze poruszalo ja samo wspomnienie czyjejs obecnosci?Lily nie wierzyla w duchy, pracowala jednak w handlu nieruchomosciami wystarczajaco dlugo, by dobrze wiedziec, ze w niektorych domach duchy wlascicieli przebywaly jeszcze dlugo po ich wyprowadzce... albo smierci. Przeszla pod szerokim lukiem prowadzacym do pokoju dziennego. Po obu stronach znajdowaly sie lamane drzwi z mahoniu. Lily rzadko je zamykala. Pokoj tonal w ciemnosciach - zaslony z motywami roslinnymi byly szczelnie zaciagniete, wiec mogla dostrzec jedynie mroczne zarysy krzesel i kanap. Tutaj tez nikogo nie bylo. Pewnie to przeciag postukiwal drzwiami. A moze tylko zdawalo jej sie, ze cos slyszy, gdy zasypiala? W tych szczegolnych chwilach miedzy snem a jawa juz nieraz odnosila wrazenie, ze obok niej lezy Jeff. Raz nawet byla niemal pewna, ze czuje jego oddech na ramieniu. *** Odwrocila sie z zamiarem powrotu na pietro i wtedy w lukowatym przejsciu ujrzala dwie wielkie ciemne postacie.Wrzasnela cienko i odskoczyla do tylu, potykajac sie przy tym. Obie postacie byly odziane w czarne skorzane plaszcze i dzinsy. Mialy na twarzach przezroczyste maski z celuloidu, nadajace im wyglad ludzi z ciezkimi poparzeniami twarzy. Wyzszy z osobnikow mial na glowie dziwna rogata czapke. -Cholera jasna! - krzyknela Lily, bardziej zaskoczona niz zdenerwowana. - Kim do cholery jestescie i co do cholery robicie w moim domu? Osobnik z rogami zblizyl sie do niej o krok i uniosl dlon. -Pani Blake, nie chcielismy pani przestraszyc. - Mial gruby, ochryply glos, charakterystyczny dla nalogowych palaczy. -Kim jestescie? Skad wiecie, jak sie nazywam? -Wiemy o pani wszystko, pani Blake. Wiemy, gdzie pani pracuje, gdzie pani dokonuje prezentacji, dokad pani wychodzi w czasie przerw na lunch... -Co takiego? -Alez tak, dobrze wiemy, co pani wyprawia razem z tym Dane'em. Myslala pani, ze ujdzie jej to na sucho? Ze nikt nie odkryje pani schadzek? Oj... zla z pani kobieta, pani Blake, bardzo zla. Lily poczula, ze ogarnia ja strach. -Idzcie stad. Zadzwonilam juz na policje. -Jakos w to nie wierze, pani Blake. W kazdym razie zrobimy to, po co tu przyszlismy. Na pewno zdazymy przed przyjazdem policji. Postac z rogami podeszla blizej. Lily wycofala sie za kanape i uniosla reke z puszka gazu. -Nie podchodz do mnie. Ostrzegam! -Przyszlismy tu, by dac pani to, na co sobie pani zasluzyla. -Zbliz sie tylko o krok... - zaczela Lily, lecz mezczyzna blyskawicznie przeskoczyl nad oparciem kanapy, przewracajac po drodze mosiezny kwietnik z hiacyntami. Chwycil Lily za rece, a gdy chciala prysnac mu gazem w twarz, wykrecil jej palce tak mocno, ze upuscila pojemnik na podloge. Lily chodzila na kurs samoobrony, sprobowala ...
edmund144