Czlowiek o jednakowych zebach - Philip K Dick.txt

(4048 KB) Pobierz
Dom Wydawniczy REBIS wydał następujšce ksišżki
PHILIPAK. DICKA
Doktor Bluthgeld
Ubik
Trzy stygmaty Palmera Eldritcha
Galaktyczny druciarz
Możemy cię zbudować
Przez ciemne zwierciadło
Labirynt mierci Opowiadania najlepsze Wyznania łgarza Słoneczna loteria Czas poza czasem
w przygotowaniu
wiat według Jonesa
A teraz zaczekaj na zeszły rok

PHILIP K. DICK
CZŁOWIEK
O JEDNAKOWYCH
ZĘBACH
Przełożył Tomasz Hornowski
Dom Wydawniczy REBIS Poznań 2000

Tytuł oryginału The Mań Whose Teeth Werę Ali Exactly Alike
Copyright (c) 1984 by The Estate of Philip K. Dick Ali rights reserved
Copyright (c) for the Polish edition by
REBIS Publishing House Ltd.,
Poznań 2000
Redaktor Grzegorz Dziamski
Opracowanie graficzne okładki Jacek Pietrzyński
Ilustracja na okładce Beav Regard / MASTERFILE / EAST NEWS
Wydanie I
ISBN 83-7120-871-5
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74
e-mail: rebis@pol.pl
www.rebis.com.pl
Skład
Gdańsk, tel./fax (0-58) 347-64-44

Dla Vincenta F. Evansa

Człowieka o jednakowych zębach Philip K. Dick napisał zimš i wiosnš 1960 roku w Point Reyes Station na zamówienie wydawnictwa Harcourt, Brace and Company w Nowym Jorku. Podobnie jednak jak dziesięć innych należšcych do głównego nurtu (nie fantastyczno-naukowych) powieci Dicka z lat pięćdziesištych, i ta nie doczekała się wydania bezporednio po ukończeniu.
W chronologii twórczoci Dicka Człowiek o jednakowych zębach zajmuje miejsce między Wyznaniami łgarza a Człowiekiem z Wysokiego Zamku - powieciš uhonorowanš nagrodš Hugo, która rozpoczęła nowy etap w karierze pisarza.
Paul Williams wykonawca testamentu literackiego Philipa K. Dicka

Rozdział pierwszy
Technik z West Marin Water Company rozrzucił nogš kamienie i licie, odsłaniajšc pękniętš rurę, która załamała się pod ciężarem należšcej do hrabstwa furgonetki, gdy ta najechała na niš podczas cofania. Samochód przywiózł ekipę robotników komunalnych, którzy mieli przycišć drzewa rosnšce przy drodze; od tygodnia wspinali się na cyprysy i piłowali gałęzie. To włanie ci robotnicy zatelefonowali z pobliskiej pożarniczej wieży obserwacyjnej do Carquinez, gdzie mieciło się przedsiębiorstwo wodocišgowe.
Technik nie miał pretensji do kierowcy furgonetki, choć z powodu awarii musiał przejechać dwadziecia mil. Rury były stare i kruche. Co najmniej raz w tygodniu która z nich pękała - czasem nastšpiła na niš krowa, innym razem kruszyła się pod naporem korzeni drzew.
Technik wielokrotnie powtarzał klientom firmy, że rury należy wymienić. Nie robił z tego tajemnicy. Mówił też, że latem, kiedy cinienie wody spada, właciciel przedsiębiorstwa wodocišgowego powinien uruchamiać pompę wspomagajšcš. Mówił o tym także włacicielowi. Ponieważ jednak firma nie przynosiła żadnego zysku i każdego roku trzeba było do niej dopłacać, właciciel postanowił jš sprzedać i do minimum ograniczał koszty eksploatacyjne.
Technik wspišł się na wzgórze i znalazł pęknięcie:
9

między dwoma cyprysami widać było ciemnš plamę wody. Nie miał jednak zamiaru się spieszyć.
Spomiędzy drzew dobiegły go dziecięce głosy i zobaczył idšcego na czele grupki młodzieży mężczyznę, który mówił do swych podopiecznych i pokazywał na co palcem. Technik rozpoznał w nim nauczyciela czwartej klasy, pana Whartona, który wybrał się z uczniami na szkolnš wycieczkę. Na poboczu, nieopodal furgonetki przedsiębiorstwa wodocišgowego, stał zaparkowany samochód kombi. Pan Wharton i jego gromadka przyszli tš samš cieżkš co technik i obaj mężczyni stanęli twarzš w twarz.
- Znowu pękła rura - odezwał się technik.
- Wcale mnie to nie dziwi - powiedział pan Wharton.
- Idzie pan do kamieniołomów? - Wapienne kamieniołomy znajdowały się kilometr od drogi, przy cieżce. Technik wiedział, że co roku pan Wharton pokazuje je uczniom.
- Tak, znowu- odparł z umiechem pan Wharton. Twarz miał zaczerwienionš od marszu, a czoło zroszone potem.
- Niech pan nie pozwala dzieciakom łazić po rurze -zażartował mechanik.
Obaj rozemieli się na myl, że stara, skorodowana rura mogłaby pęknšć pod ciężarem dzieci. Nie było to jednak nazbyt mieszne i obaj spoważnieli. Dzieci rzucały w siebie sosnowymi szyszkami, krzyczały i paplały.
- Myli pan, że Bob Morse ma rację, mówišc o zanieczyszczeniu wody? - zapytał pan Wharton.
- Tak - odparł technik. - Bez wštpienia. Widzšc, że nie rozzłocił go swoim pytaniem, Wharton dodał:
- Czasami jest tak mętna, że nie widać dna miski. I zostawia plamy na ustępie.
- To przez rdzę z rur - poinformował go technik. -Nie ma powodu do niepokoju. - Stopš rozgarnšł ziemię i obaj mężczyni spojrzeli w dół. - Bardziej martwiš mnie
10

cieki z szamb, które przesšczajš się do rur. W okolicy nie ma ani jednej studni, w której byłaby czysta woda. I niech pan nie wierzy, gdy kto twierdzi, że jest inaczej. Pan Wharton skinšł głowš.
- W tym rejonie w ogóle nie powinno się korzystać ze studni - cišgnšł technik. - Wielu ludzi, którym nie podobała się nasza mulista woda, wykopało sobie studnie, w których mieli ładnš, na pozór czystš wodę. Ale ta ich woda jest dziesięć razy bardziej zanieczyszczona niż dostarczana przez naszš firmę. Jedyne szkodliwe substancje, jakie mogš się dostać do naszej wody... Nie mówię o tym, jak wyglšda, liczy się nie to, co widać... Krótko mówišc, chodzi o zanieczyszczenia przesšczajšce się do rur. A do tego potrzeba wiele czasu, nawet w wypadku tak starych i skorodowanych rur jak te. - Wyranie się rozkręcił i zaczšł mówić podniesionym głosem.
- Rozumiem - rzekł Wharton.
Szli jaki czas obok siebie; dzieci podšżały za nimi.
- Ładny dzień, w ogóle nie ma wiatru - zauważył pan Wharton.
- Tutaj, bliżej oceanu, jest chłodniej. Ja pochodzę z San Rafael. Tam sš naprawdę piekielne upały.
- Uff, nie znoszę tej spiekoty w dolinie.
Obaj mężczyni toczyli podobne rozmowy z niemal każdš napotkanš osobš. Czasem rozmawiali o lekarstwach, jakie doktor Terance, lekarz rejonowy, przepisywał pacjentom, a także o medykamentach sprzedawanych przez aptekarza z Carquinez ludziom, których nie było stać na wizytę u doktora Terance'a. Lekarz był młodym, wiecznie zajętym człowiekiem. Jedził nowym chryslerem, a w weekendy nigdy nie było go w swoim rejonie. Gdyby w sobotę lub niedzielę wydarzył się wypadek samochodowy, ranni mieliby pecha. Musiano by ich zawieć na drugš stronę góry Tamahjaseff -do Mili Yalley.
- No to jestemy przy cmentarzu - stwierdził pan Wharton. 
- Proszę?
- Naszym następnym przystankiem jest cmentarz. Nie wiedział pan, że tu obok jest mały cmentarzyk? Co roku prowadzę tam swoich uczniów. Niektóre nagrobki majš nawet sto pięćdziesišt lat.
Wharton zamieszkał w tej okolicy ze względu na jej historię. Każdy tutejszy farmer miał kolekcję grotów strzał, igieł i toporów zrobionych przez Indian. On także miał piękny zbiór strzał i grotów do włóczni z obsydianu - połyskliwie czarnych i bardzo twardych. Umiecił go w szklanych gablotach ustawionych w holu szkoły podstawowej, by mogli je podziwiać rodzice uczniów.
Pod wieloma względami Wharton był lokalnym autorytetem w dziedzinie indiańskich wyrobów. Prenumerował "Scientific American" i trzymał w domu węże - w pracowni razem z minerałami, skamielinami, muszlami olbrzymich limaków, odciniętymi w skale ladami robaków i jajami rekina. Ze wszystkich swoich skarbów najwyżej cenił skamieniałe trylobity, lecz podczas pokazów - czy to urzšdzanych w klasie, czy w domu - publicznoć najbardziej entuzjastycznie przyjmowała promieniotwórcze skały, które w wietle ultrafioletowym (miał lampę z żarówkš dajšcš takie wiatło) mieniły się wieloma kolorami. Każdy, kto znalazł jaki dziwny minerał, rolinę, ptasie jajo lub co, co wyglšdało na skamielinę albo wyrób indiański, szedł z tym do niego. Prawie zawsze Wharton potrafił orzec, czy znalezisko jest cenne, czy nie.
Niewielki, stary, bardzo zaniedbany cmentarz, o którym wiedziało tylko paru dorosłych z tej okolicy, na pewno miał wartoć historycznš: leżeli tu pochowani pierwsi osadnicy. Na nagrobkach, z których częć była przewrócona, widniały stare szwajcarskie i włoskie nazwiska. Susły rozkopały ziemię, toteż większoć rolin obumarła, z wyjštkiem krzaków dzikich róż, które rozrosły się na wyżej położonym terenie. Najstarsze groby miały
12

drewniane krzyże z wyciętymi po amatorsku literami. Niektóre całkowicie zakrywała wysoka trawa i owies.
Cmentarz stale jednak odwiedzali ludzie - najwyraniej z dalekich stron - i zostawiali na mogiłach kwiaty. Co roku, kiedy przychodził tu ze swojš klasš, znajdował słoiki po majonezie, z których sterczały zeschłe kwiaty lub, zwiędnięte, zwieszały się na boki.
Wharton i jego klasa szli cieżkš w stronę cmentarza, gdy do nauczyciela podbiegła jedna z uczennic i zaczęła z nim rozmawiać. Wyrzuciwszy z siebie kilkanacie zdań na różne tematy, zapytała go z wahaniem, czy wierzy w duchy. Co najmniej jedno z dzieci na każdej takiej wycieczce przychodziło do niego z podobnymi obawami, toteż nauczyciel był do tego przyzwyczajony i miał gotowš odpowied.
Zwracajšc się do całej klasy, przypomniał uczniom, jak to w szkółce niedzielnej - każde dziecko z tej okolicy chodziło do szkółki niedzielnej - pastor opowiada im o niebie. Skoro dusze umarłych idš do nieba, mówił Wharton, to jakim cudem duchy mogš się błškać po ziemi? Zwrócił im uwagę, że skoro Bóg daje człowiekowi duszę - w każdym razie tak uczono dzieci - to musi jš też zabrać z powrotem. Strach przed duszami umarłych jest równie niemšdry, co strach przed duszami ludzi jeszcze nie narodzonych, duszami przyszłych pokoleń.
Urwał, a po chwili, bardziej z nauczycielskiego obowišzku, zwrócił im uwagę na jeszcze jeden fakt.
Spójrzcie, powiedział do nich, wskazujšc na otaczajšce ich drzewa, krzewy i ziemię. Nie mylcie tylko o ludziach, którzy odeszli. Pomylcie o wszystkich formach życia, które od mili...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin