Tajne Archiwa - Opcja Paryska.pdf

(2223 KB) Pobierz
ROBERT
LUDLUM
OPCJA PARYSKA
Prolog
Paryż, Francja
5 maja, poniedziałek
W wąskich uliczkach i na szerokich bulwarach zaszumiały pierwsze podmuchy ciepłego
wiosennego wiatru, wyciągając z domu zmęczonych zimą paryżan. Tłumnie wylegli na chodniki,
spacerowali, trzymając się za ręce, okupowali stoliki ogródkowych kafejek, śmiali się i
rozmawiali. Nawet turyści przestali narzekać; był to ów czarowny Paryż obiecywany przez
wszystkie przewodniki.
Zajęci kieliszkami pitego pod gwiazdami vin ordinaire, czciciele wiosny przy tętniącej
życiem rue de Vaugirard nie zwrócili uwagi na dużą, czarną furgonetkę Renault z zaciemnionymi
szybami, która skręciła z ruchliwej ulicy w bulwar Pasteura, z bulwaru w rue du Dr Roux, by
wreszcie wjechać w cichą, spokojną rue des Volontaires, gdzie jedyną oznaką życia była całująca
się w bramie para.
Furgonetka zatrzymała się przed Instytutem Pasteura. Zgasł silnik, zgasły światła.
Samochód stał w ciszy, dopóki niczego nieświadomi w swym błogim szczęściu młodzi nie
zniknęli w domu po drugiej stronie ulicy.
Wtedy otworzyły się drzwiczki i z furgonetki wysiadło czterech ubranych na czarno
mężczyzn w kominiarkach. Gdy niemal niewidzialni, z plecakami i pistoletami maszynowymi
Uzi w ręku, przemknęli przez noc, w mrocznym cieniu spowijającym budynek zmaterializowała
się postać człowieka, który wprowadził ich na teren instytutu. Na opustoszałej ulicy znowu
zapanowała cisza.
Na rue de Vaugirard zaczął grać uliczny muzyk. Wraz z wieczornym wiatrem, ze
śmiechem i zapachem wiosennych kwiatów gardłowe, aksamitnie miękkie tony saksofonu
wpadły przez otwarte okna do budynków Instytutu Pasteura. W tym słynnym ośrodku
badawczym pracowało ponad dwa i pół tysiąca naukowców, techników, studentów i
administratorów. Wielu z nich ślęczało nad badaniami do późnej nocy.
Intruzi się tego nie spodziewali. Czujni i ostrożni, unikali głównych ścieżek, przemykając
802640979.001.png
pod drzewami i ścianami, nieustannie nasłuchując, obserwując okna i najbliższą okolicę. Im
bliżej rue de Vaugirard, tym wesoły wiosenny gwar był głośniejszy.
Ale doktor Emile Chambord, który siedział samotnie przy komputerze w laboratorium na
opustoszałym parterze jednego z budynków, nic nie słyszał. Laboratorium miał wielkie, jak
przystało na najwybitniejszego badacza instytutu. Było wyposażone w rzadki i niezwykle cenny
sprzęt, łącznie z zautomatyzowanym czytnikiem genetycznym i mikroskopem
skaningowo-tunelowym, który rejestrował ruchy pojedynczych atomów. Jednakże tego wieczoru
znacznie bardziej osobisty i ważniejszy był dla doktora plik dokumentów pod jego lewym
łokciem i otwarty notatnik, w którym skrupulatnie zapisywał wyniki ostatnich doświadczeń.
Jego niecierpliwe palce zamarły na klawiaturze podłączonej do dziwnie wyglądającego
urządzenia, które na pierwszy rzut oka miało więcej wspólnego z ośmiornicą niż ze zwykłym
komputerem. Sercem urządzenia był przechowywany w ściśle kontrolowanej temperaturze
szklany pojemnik. Przez jego ścianki widać było błękitnosrebrzyste paczuszki żelu zanurzone -
niczym przezroczyste jaja - w przypominającej pianę galaretowatej substancji. Paczuszki były
połączone ze sobą cieniutkimi rurkami, a pojemnik przykrywało wieko. Miejsca, gdzie stykało
się z żelem, wyłożono metalicznymi płytkami, nad tym wszystkim zaś ustawiono przyrząd
wielkości zwykłego komputera ze skomplikowaną tablicą rozdzielczą, na której niczym małe,
niespokojne oczy nieustannie mrugały kolorowe światełka. Z przyrządu odchodziły kolejne rurki
połączone z przykrywającym szklany pojemnik wiekiem, a liczne kable i przewody łączyły go z
klawiaturą, monitorem, drukarką i innymi urządzeniami elektronicznymi.
Doktor Chambord wystukiwał na klawiaturze polecenia, obserwował ekran monitora,
zerkał na tablicę rozdzielczą ze światełkami i nieustannie sprawdzał temperaturę paczuszek żelu.
Wciąż zapisywał dane w notatniku. W pewnej chwili gwałtownie się wyprostował, objął
wzrokiem stojącą przed nim aparaturę i znieruchomiał. W końcu skinął głową, wystukał na
klawiaturze ciąg pozornie bezsensownych znaków - liter, liczb i symboli - po czym włączył
stoper.
Nerwowo postukując nogą, zabębnił palcami w laboratoryjny stół, ale już dwanaście
sekund później ożyła drukarka. Gdy wypluła arkusz papieru, Chambord, z trudem panując nad
podnieceniem, zatrzymał stoper i coś zanotował. W końcu niecierpliwie wyszarpnął papier z
drukarki.
Czytając, uśmiechnął się do siebie.
- Mais, oui!
Wziął głęboki oddech i wprowadził do komputera kolejną serię poleceń. Dane ukazywały
się na ekranie tak szybko, że nie nadążał przebierać palcami. Pracując, coś do siebie mamrotał.
Chwilę później zesztywniał, spięty pochylił się do przodu i wyszeptał:
- Jeszcze jeden... Jeszcze jeden... Jest!
Roześmiał się głośno i triumfalnie, spojrzał na zegar na ścianie. Za pięć dziesiąta.
Odnotował to i wstał.
Z rozpromienioną twarzą schował dokumenty i notatnik do sfatygowanej teczki, podszedł
do drzwi i ze staromodnej szafy wyjął płaszcz. Wkładając kapelusz, jeszcze raz zerknął na zegar
ścienny i wrócił do swego skomplikowanego urządzenia. Zatańczył palcami na klawiaturze,
przez chwilę uważnie obserwował ekran monitora, w końcu wyłączył aparaturę. Dziarskim
krokiem ponownie ruszył do drzwi, otworzył je i wyjrzał na mroczny, opustoszały korytarz. I
nagle nie wiadomo dlaczego ogarnęły go złe przeczucia.
Szybko je od siebie odpędził. Nie, pomyślał. Trzeba się cieszyć, to wielkie osiągnięcie.
Uśmiechając się szeroko, wyszedł z laboratorium. Lecz zanim zdążył zamknąć za sobą drzwi,
otoczyło go czterech ubranych na czarno ludzi.
802640979.002.png
Pół godziny później ich szczupły, dobrze zbudowany przywódca przystanął, obserwując,
jak podwładni kończą załadunek furgonetki. Gdy tylko zamknęli drzwiczki, jeszcze raz ogarnął
wzrokiem cichą, spokojną ulicę i wskoczył do szoferki. Dał znak kierowcy i samochód ruszył w
stronę zatłoczonej rue de Vaugirard, by już po chwili zniknąć wśród dziesiątków innych
samochodów.
Na chodnikach i w kafejkach trwała wesoła hulanka. Przybywało ulicznych muzyków,
strumieniami płynęło wino. I nagle, bez najmniejszego ostrzeżenia, budynek mieszczący
laboratorium doktora Chamborda w legendarnym Instytucie Pasteura eksplodował w olbrzymiej
kuli ognia. Zatrzęsła się ziemia. Płomienie buchnęły ze wszystkich okien, strzelając w czarne
niebo gorącymi, czerwono-żółtymi jęzorami, które widać było z odległości wielu kilometrów.
Gdy na spowitą w chmurze popiołu ulicę spadł deszcz iskier, odłamków szkła i cegieł,
przerażony tłum rozpierzchnął się z krzykiem.
802640979.003.png
Część 1
Zgłoś jeśli naruszono regulamin