Tadeusz Nowak - A jak krolem, a jak katem bedziesz.pdf

(609 KB) Pobierz
Tadeusz Nowak
Tadeusz Nowak
A jak królem, a jak katem
będziesz
1
Od paru lat śpiewałem w kościelnym chórze. Wprawdzie
wśród chórzystów byłem prawie starym kawalerem, nie dziwiło to
jednak nikogo, gdyż głos miałem dźwięczny i czysty, jak
hartowane w białej glinie żelazo. Zresztą choćbym nawet chciał
odejść z chóru, nie pozwoliłby na to organista. Według niego
byłem jedynym człowiekiem w parafii umiejącym śpiewać pieśni
wkładane w usta wiszącego na krzyżu Chrystusa, idącego o
świcie ze zwiastowaniem archanioła i tego pastucha, który
schodząc z judejskich wzgórz, pierwszy ujrzał Betlejemską
Gwiazdę.
Może rzeczywiście, tak było. Uważałem jednak, że
większa w tym zasługa nowego kamiennego kościoła zbudowanego
na zbutwiałym placu po drewnianym kościółku i nowych organów
ufundowanych przez naszych z Ameryki. Jakoż nawet pospolity
głos, akuratny do nawracania wołów na dworskich polach,
umiejętnie podtrzymywany przez organistę, słychać było jak
sygnaturkę w najdalszym zakątku kościoła.
Inna rzecz, że jeśli mi się zdarzyło w świąteczne
popołudnie usiąść nad rzeką i zaśpiewać, ze wszystkich domów
po tamtej stronie wody wychodzili ludzie. Przede wszystkim
dziewczęta i kobiety. Powolutku, żeby mnie nie spłoszyć,
przemykając się pod sadami i wikliną, schodziły kroczek po
kroczku nad rzekę. Tu, nad wodą, siadając w trawie z kolanami
podciągniętymi pod brodę, słuchały pogryzając jabłka
papierówki i dymne śliwki. A gdy przestawałem śpiewać, nie
wołały, nie prosiły o następną piosenkę, tylko rzucały na wodę
zielone jabłka i żółte listki ziela pachnącego jak wtulone w
sen ciało.
Nie śmiałem im odmówić i śpiewałem dalej, póki nad
rzekę nie zeszła kawalerka i stateczni gospodarze tamtej wsi.
Wtedy ściągając na tył głowy myckę i podnosząc się z trawy,
wchodziłem w trzyletni, zarastający mnie natychmiast, chrust.
Pod tym chrustem wrzeszczałem jeszcze na całe gardło jedną z
tych obraźliwych przyśpiewek, ułożonych niegdyś zmyślnie o
kawalerce z tamtej strony rzeki, i wracałem do domu. Tą
obraźliwą przyśpiewką musiałem kończyć śpiewanie nad wodą. Od
pewnego bowiem czasu kawalerka, jak również gospodarze z
naszej wsi, dokuczali mi, przezywając mnie "kościelną
świergotką" tamtych zza rzeki.
Wprawdzie już wtedy nie bardzo mnie obchodziło, jakie
przezwisko przyszyje mi wieś, nie było człowieka bez
przezwiska, ale ta kościelna świergotką wyraźnie mnie ubodła.
Wolałem już, na razie, póki nie zasłużę na coś godniejszego,
żeby mnie wołano "podszczypkiem", przezwiskiem mojego rodzica,
nadanym mu w czasie kawalerki. Ma się rozumieć, że również to
przezwisko nie było mi w smak. Wystrzegałem się też, jak
mogłem, zaczepiania dziewcząt, żeby przypadkiem kiedyś razem z
ojcowizną nie odziedziczyć i tego przezwiska.
W tajemnicy przed wszystkimi, przed ojcem i przed
matką, a nawet przed sobą, przezywałem się "Chytry". Ładnie to
brzmiało. Zwłaszcza gdy po młocce leżałem sam na sianie,
wiedząc, że wieczorem otrzymam parę złotych za worek pszenicy
wyniesionej ukradkiem do sklepiku Kałmy. Ale byłem niemal
pewien, że tego przezwiska nie otrzymam nigdy od wsi, albowiem
nikt ze wsi nie wiedział i nie mógł wiedzieć, że można mnie
tak przezwać. A samemu sobie nie wypadało wymyślać przezwiska.
Na to musiał wpaść ktoś ze wsi. Nazywało się to dybaniem na
nagusa, ale w cholewach i w czapce z pawim piórem.
Wiedziano, że zanim komuś w rozmowie przytaknę, muszę
z nim sporo wódki wypić i jeszcze więcej wyćmić samosiejki.
Ale takich we wsi było więcej i nikogo to nie dziwiło.
Spostrzeżono takoż, że zanim na weselu lub na festynie
poproszę którąś z dziewczyn do tańca, długo się jej
przyglądam, począwszy od sznurowanych do pół łydek trzewików
po stanik w sznurach korali. A jeśli dziewczyna, jej szyk i
jej strój, przypadną mi do gustu, zawsze jeszcze spytam kogoś
bardziej światłego ode mnie, z jakiego domu pochodzi i jaki
posag można za nią dostać. Ale ludzi to też nie dziwiło.
Wiedzieli, że jestem jedynakiem z kmiecego rodu i muszę się
szanować. Zresztą cała wiejska kawalerka, wyjąwszy dworusów i
uchyniętych na umyśle parobków, czyniła to samo co ja.
Przeto nie mogłem oczekiwać od nikogo ze wsi, że
pewnego dnia podaruje mi to noszone w sobie w tajemnicy przed
wszystkimi przezwisko. Jak już rzekłem, nawet sam się tak nie
przezywałem, wyjąwszy rzadkie chwile rozmarzenia, chociaż
wiedziałem, że to przezwisko pasuje do mnie jak sprężynowy
majcher zatknięty ciasno za cholewę. Oczywiście zdarzało mi
się, że idąc spać do stodoły, ogarniany coraz bardziej jej
słomianym ciepłem i słomianą drzemką, zapadając się po dziurki
w nosie w zwiezione w czerwcu siano, nazywałem się cichutko: -
Chytry, Chytry, Chytry. - Ale tak cichutko, żeby nie spłoszyć
nawet kuny zadomowionej w stodole i polującej u krokwi na
ptaki.
Wtedy, oswojony z przezwiskiem jak z godnością
weselnego starosty, przymykając oczy i ciągle słysząc nad sobą
i równocześnie w sobie polującą kunę, czułem, jak w moje
ciało, począwszy od podłożonych pod potylicę aż do małego
palca u lewej nogi, wchodzi sen. A razem z tym snem zjawia się
we mnie Jasiek, mój kompan z chóru. Tuż po Jaśku wchodzi do
stodoły, w siano, a z tego siana we mnie cały kościelny chór.
I zaczyna śpiewać cichutko pastorałkę. Zawsze jedną i tę samą
pastorałkę. A ja, w białej koszuli z kołnierzykiem wykładanym
na czarny surdut, w boksowych butach z cholewami, wychodząc
przed śpiewający chór, wchodzę na skrzynkę po świecach i mając
przed sobą cały kościół w babskich tybetkach, w chłopskich
głowach obnażonych i natartych sadłem, zaczynam solówkę
wysokim głosem, przypominającym hartowane w białej glinie
żelazo. I po chwili słyszę, jak do mojego głosu dołącza się
bas Jaśka: - Chytry, Chytry, Chytry.
I nie mam za złe Jaśkowi, że tak przed całym chórem
wyśpiewuje to moje przezwisko. Jakoż oprócz mnie jedynie
Jasiek, może jeszcze bardziej ode mnie, ma prawo tak mnie
przezywać. Właściwie gdyby nie on, nigdy bym się nie domyślił,
że mogę się tak przezywać. To on dwa lata temu, gdy tuż przed
Bożym Narodzeniem zeszliśmy z chóru i idąc między ociemniałymi
domami, wyszliśmy nad rzekę już na dobre ściętą lodem, zapytał
mnie, czy mam ochotę na rosół z kury. A ponieważ szliśmy po
rzece ściętej lodem, gdzie wiatr dmie zawsze mocniej, niby
przez szeroki rękaw oderwany od kożucha, jak nigdy dotąd
zapachniał mi ten rosół z kury.
Nie poszliśmy jednak na kurzy rosół do jego domu. U
niego, podobnie jak u mnie, jak zresztą w całej wsi, kur się
nie jadało. Kury znosiły jajka. Za jajka kupowało się sól,
naftę i zapałki. Gdy kur nazbierało się więcej i nie wydusił
ich pomór, lis, tchórz, łasica, a gospodyni trafiła się
oszczędna i cierpliwa, wożąc jajka z jarmarku na jarmark i
ciułając grosz do grosza, można było kupić po kilku czy też po
kilkunastu latach jeszcze jedną krowę, drugiego konia, młynek
do wiania zboża, a nawet pół morga. Takie pole nazywało się
"palcem wymacane", a jego właściciel "kmieciem spod kurzej
pipki". To, jak się rzekło, nie poszliśmy na rosół do
Jaśkowych starych.
A gdy przeszliśmy rzekę i wydostaliśmy się z wikliny
zasypanej śniegiem po uszy, okazało się, że tego rosołu nie ma
ani u Jaśkowych ojców, ani w karczmie u Żyda. ani nigdzie w
jego wsi. Wszelako już wiedziałem, że ten rosół jest jeszcze w
piórkach, w kurzej ślepocie i w gdakaniu dworskiego kurnika.
Przyświecając sobie bateryjką, szliśmy wprost na ten dworski
kurnik. A gdy byliśmy pod kurnikiem i do zapachu śniegu
dołączył się zapach ptasiego łajna i ptasich piór, Jasiek tam
został, a ja poszedłem dalej, aż do dworskich stajni. I żeby
zbudzić zagrzebane w siennych budach psy i odciągnąć je jak
najdalej od kurnika, biegłem wzdłuż sztachetowego płotu, jadąc
po nim odłamanym kołkiem.
Wedle umowy Jasiek czekał na mnie koło domu wdówki.
Ostrożnie, bo zamarznięty śnieg skrzypiał pod naszymi butami,
podeszliśmy pod niziutkie, wychodzące zaledwie z zasypanej
śniegiem ziemi, jarzące się okienko. Jasiek zabębnił palcami w
zamurowaną sądzielakiem szybę. W izbie poruszył się
przypominający wielkie skrzydło cień. Po chwili odskakiwała
drewniana zasuwa od drzwi i białe ręce obejmowały Jaśka. Gdy
weszliśmy do izby. Jasiek wyjął spod kurtki czarną kurę z
ukręconym łbem i podał ją wdówce. Wdówka, klasnąwszy w dłonie,
jeszcze raz objęła i ucałowała Jaśka, po czym rozpalając ogień
pod blachą, zabrała się do skubania kury. Gdy ptak podzielony
na kawałki podskakiwał w kipiącym garnku, pomagaliśmy mu,
śpiewając najmilsze sercu kolędy. Dobrze w noc jedliśmy rosół
z chlebem, tuż po północy - mięso. Kości złożone na kopczyk,
czerwony grzebień i najwyższe pióro ze skrzydła, żeby się nam
z Jaśkiem w kompanierce darzyło, wdówka zakopała pod próg
komory.
Od tej nocy niemal przez dwa lata, prawie tydzień w
tydzień, razem z Jaśkiem i wdówką jadłem kurę. Zresztą nie
tylko kurę. Zdarzała się gęś, kaczka, a w większe święta
indyk. Po miesiącu, przeglądając się w lustrze, spostrzegłem,
że wyrównały się bruzdy na moich policzkach, a widoczne
dawniej pod oczami zmarszczki wygładziły się do ptasiego
pióra, do zsiadłego mleka stojącego w chłodzie. Jeszcze
później, gdy w sieczkarni ciąłem słomę, próbowałem wziąć
naręcze siana lub schylić się po koszyk ziemniaków, urywały
się rękawy u moich koszul, a spodnie, jakbyś je chlasnął
nożem, pękały na pośladkach. Nigdy też dawniej nie byłem tak
wesół. Pogwizdywałem chodząc po izbie, rąbiąc drzewo,
szczotkując do połysku konie. Lubiałem nawet skoro świt
wyskakiwać prawie goły, jedynie w koszuli i w spodniach, pod
młodziutki sad i ze zbytku otrząsać korony jabłonek ze śniegu.
A śpiewając w kościele, zauważyłem, że mój głos, wysoki i
czysty, rodzi się we mnie radośniej niż źródło bijące z
mikowego piasku.
Jeśli wspominam o tej dworskiej kurze i tak dokładnie
opisuję, czynię to dlatego, iż po tylu latach wydaje mi się,
że była ona moim sokołem i orłem moim. Może nawet bardziej niż
dla paniczyków i dla królewiąt, których znam z czytania i z
opowieści, i z bajd przelicznych, sokoły siwe i orły bitewne.
Od tej kury bowiem zaczęło się moje utajone przed wszystkimi,
nawet przed sobą, życie.
Z tego powodu obydwaj z Jaśkiem byliśmy podobni po
trosze do drzewa. Niby wszyscy wiedzieli, jak się zielenimy,
jakie ptaki w naszych koronach wiją gniazda i które zwierzęta
przychodzą do nas, żeby się wyczochrać o nasz grzbiet, ale
nikomu nie udało się, nawet na chwilę, wejść w nas i sumiennie
w naszych okolicach się rozejrzeć. Zresztą nie przez cały rok
byliśmy tacy. Na to ani ja, ani tym bardziej Jasiek, też
jedynak, ale z bogatszej rodziny, nie mieliśmy czasu. Dopiero
późną jesienią, gdy zaczął sypać śnieg, a mróz, począwszy od
płycizn aż do zielonych głębin, ścinał rzekę, w domu zaś
oprócz cięcia sieczki i zgrzeblenia koni nie było żadnej
roboty, mogliśmy się ze sobą spiknąć.
Z kur i z domowego ptactwa, które Jasiek potrafił
zbierać z grzędy do worka jak przejrzałe jabłka z gałęzi, że
ani jedna nie gdaknęła, przerzuciliśmy się na pierzyny.
Zresztą czas był ku temu najodpowiedniejszy. O tej właśnie
porze, gdy śniegu było za kolana i mróz dokumentnie zaszył
rzekę, że nawet naładowanym po kulbony wozem można było jechać
po niej, w całej okolicy zaczynały się wyskubki. Z tej okazji
szykowano w co bogatszych domach potańcówki, wypiekano
obłożone grubo twarogiem kołacze i wyjmowano z beczek
marynowane mięsiwo, kiszoną kapustę i suszone śliwki.
Owszem, chodziliśmy z Jaśkiem na te potańcówki,
przynosząc z sobą rum lub likier, i pełną garścią sypaliśmy
miedziaki w cygańskie lub żydowskie basy. Przy okazji jednak
penetrowaliśmy, ile poduszek i ile pierzyn usypano. Gdy się
wyskubki kończyły i wieś zapadała w coraz głębszą drzemkę,
spisywaliśmy na kawałku papieru te domy, w których najobficiej
obrodziły poduszki i pierzyny. Jakoż wieś, zakutana po okapy w
słomę i w zsypane za wiklinowe płoty zgrabione jesienią
liście, bojąc się, że pierzyny trzymane przez całą zimę w
skrzyniach i w zaduchu zaparzą się i zetleją, wynosiła je na
ganki i pod sady. Gdy się o zmierzchu przechodziło przez wieś
pod sadami, na żerdkach omiecionych ze śniegu, na wyrzynanych
z akacjowych desek gankach wietrzyły się w czerwonych wsypach
pierzyny, podobne do pociętej na ogromne skrzydła zorzy.
Jak upatrzyliśmy sobie z Jaśkiem taki dom w
pierzynach, ja niby to za jakimś interesem wchodziłem do izby
i zagadywałem domowników. Jasiek tymczasem ściągał z żerdek
pod sadem lub z ganków pierzynę, upychał nią wór i po
zastodolu nawiewał za rzekę do wdówki. Pierze wybebeszone z
wsypu, jak również wyprany i wykrochmalony wsyp wdówka
sprzedawała w miasteczku. Forsę dzieliliśmy na trzy równe
części. Starczało jej na rum, na arak, na buchty od Kałmy, na
barankowe krymki i złote kolczyki dla wdówki.
Gdy skończyła się zima, tuż przed Wielkanocą, i błonia
pozieleniały, a drzewa złociły się w drobnych listkach, razem
z Jaśkiem przyszliśmy na chór w nowiutkich lakierkach i
lekkich, popielatych ubraniach. Gdy wskakiwałem na skrzynkę po
świecach, żeby zaśpiewać wielkopostną pieśń, duszną od
popiołu, żółci i kadzidła, wkładaną w usta wiszącego na
krzyżu, słyszałem, jak poskrzypują moje i Jaśka lakierki, jak
moje ramiona opina popielate sukno. I miło mi było oglądać pod
ołtarzem zaciągniętym fioletem tej wdówki w nowej szalówce, w
prawdziwych koralach, w tybetce związanej z tyłu głowy. I
niemal słyszałem, jak się modli, i przeczuwałem w jej
niewidocznych dla mnie źrenicach wysoki chór z kamienia i
Zgłoś jeśli naruszono regulamin