Carpenter Leonard - Conan 48 - Conan nieokiełznany.doc

(984 KB) Pobierz
LEONARD CARPENTER

LEONARD CARPENTER

CONAN

NIEOKIEŁZNANY

 

CONAN THE SAVAGE

 

 

 

Przekład:

Marek Mastalerz

 

 

 

Data wydania oryginalnego: 1982

Data wydania polskiego: 1998

       

Twórcy Conana

        Robertowi E. Howardowi

        I jego wizji

 

Prolog

       

Pułapka w ciemnościach

       

        - Proszę bardzo! Dumny kapłan, książę i sam król! - Triumfalny głos hazardzisty wybił się ponad stukanie kufli o marmurowe blaty stołów. - Moja monarsza świta przebija wszystko!

        Rozdający rozłożył przed sobą białe kamienne tabliczki, na których wyryte były figury w wystawnych strojach. Sam gracz, odziany w jedwabie i nie pierwszej świeżości koronki, uśmiechnął się z wyższością jak odwiedzający spelunkę szlachcic.

        - Graj, jeśli chcesz, barbarzyńco, ale lepiej pogódź się ze stratą stawki.

        - O nie, Kaspiusie. - Gracz naprzeciwko potrząsnął grzywą czarnych włosów. - Jakem Conan z Cymmerii, radziłem sobie z silniejszymi drużynami.

        Cymmerianin wcisnął głowę między muskularne barki i utkwił wzrok w rzędzie tabliczek, zasłaniając je szeroką opaloną dłonią.

        - Powinieneś się poddać - szepnął do Conana gracz z krzaczastą brodą” siedzący po prawej stronie. - Grasz o wysoką stawkę, ale dworu nie sposób przebić. - Wysunął własne kamienne tabliczki przed siebie, gładkimi stronami do góry. - Ja na pewno nie mam nic, czym mógłbym go przelicytować.

        - Ani ja - mężczyzna po lewej stronie Conana, szczupły, wąsaty oficer brytuńskiej jazdy, oglądając się na Cymmerianina oddał swoje tabliczki. - Znów muszę się poddać, jak przystało na rozumnego gracza.

        Nachmurzony barbarzyńca skwitował radę niechętnym pomrukiem.

        - Powinieneś usłuchać mądrych słów, Conanie - szepnęła dziewka z oberży, siedząca obok. - Wycofaj się z gry, bo nie będzie cię stać nawet na zapłacenie mi za noc. Mówiąc to, smukłymi rękami, na których migotały spiżowe bransolety, gładziła obleczone w cienką koszulę plecy barbarzyńcy.

        - Nie - postanowił mężczyzna zwany Conanem. - Dokupuję jeszcze raz. - Pogrzebawszy w trzosie, wydobył zeń nie oprawiony rubin w kształcie łzy. Klejnot zalśnił w półmroku, wywołując u kobiety westchnienie podziwu. - Ta błyskotka powinna wystarczyć, zgadza się? Oberżysto, więcej światła! - zawołał gracz oglądając się niecierpliwie przez ramię. - W kącie twojej zatęchłej nory robi się piekielnie ciemno!

        - Doskonale, barbarzyńco - oznajmił rozdający - jedna dla ciebie i jedna dla mnie. - Ze zręcznością zdradzającą długą praktykę zsunął dwie tabliczki ze stosu przed sobą. - I co mi się trafiło? Proszę, proszę, czarownik spod znaku maczugi, najpotężniejszy sługa w tym kolorze! - Arystokrata w koronkach zaśmiał się zwycięsko, uzupełniając rząd figur. - Poddaj się, cudzoziemcze. Nic nie przebije tego układu.

        - Naprawdę? - mruknął barbarzyńca z Północy. - Aten zjazd możnych królów? - Odwrócił cztery tabliczki razem z tą, którą dokupił na końcu, i wysunął przed siebie, szykując się do zebrania wygranej. - Ich potęga przynosi zwycięstwo na każdym polu bitwy.

        - Wierutna bzdura! - odparł szlachcic. - Pełny dwór bije każdy kwartet! Powinien to wiedzieć każdy matoł, nawet z barbarzyńskiej krainy!

        Arystokrata wyciągnął dłonie w koronkach, by zgarnąć zebrane na stole skarby.

        - Nie w tej potyczce, szlachetko! Twój czarnoksiężnik jest równie fałszywy, jak ty sam! Wyciągnąłeś go ze swojego strojnego rękawa, nie z talii!! - Cymmerianin z piorunującą szybkością odtrącił dłoń rozdającego i położył rękę na stosie tabliczek. - Ciężko było to dostrzec w ciemności, ale oto dowód!

        Przy tych słowach rozpostarł tabliczki na stole, a spomiędzy nich wyłoniła się wyszczerzona w uśmiechu twarz drugiego czarownika spod znaku maczugi.

        - Chcesz powiedzieć, że nasz przyjaciel Kaspius to oszust?! - zawołał oficer jazdy. - Wiele ryzykujesz, kalając jego imię!

        - Właśnie! - Brodaty gracz przemówił w obronie rozdającego, ledwie racząc spojrzeć na rozłożone tabliczki. - Sam mogłeś schować w dłoni drugiego czarownika.

        - Co? Jesteście wszyscy trzej w zmowie, że bronicie tego łotra? - Siedzący na drewnianym taborecie Conan ściągnął nogi pod siebie, nie spuszczając wzroku z pozostałych graczy. - Pewnie razem z oberżystą, by specjalnie stawiał tu ledwie tlące się świece? Nie podnosząc się z miejsca, oszust w koronkach niespodziewanie sięgnął do drugiego rękawa. Conan dostrzegł błysk noża o krótkim, ciężkim ostrzu, jakiego używa się do rzucania. Szlachcic nie zdążył jednak rzucić nożem, gdyż Cymmerianin chwycił za skraj blatu i z całej siły naparł na stół. Moc Cymmerianina sprawiła, że ciężka marmurowa płyta zsunęła się z kozia na pierś oszusta i przyparła go do kamiennego muru.

        - Uch! - stęknął pozbawiony tchu fałszywy arystokrata. Próbował wciągnąć powietrze w płuca, zakaszlał i ze zdumieniem spostrzegł strużki krwi, które pociekły mu z ust na tabliczki do gry.

        Conanowi nie dane było dłużej przyglądać się temu, gdyż nagle poczuł uderzenie w czaszkę, a przed jego oczami posypały się gliniane odłamki. To dziewka z oberży rozbiła ciężki dzban do wina na jego głowie.

        Oszołomiony barbarzyńca potrząsnął z niedowierzaniem głową. Udając, że traci przytomność, osunął się na blat i jedną dłonią zgarnął pod siebie złoto i klejnoty, drugą rozwiązując trzos.

        - Uwaga! Pilnujcie tego diabła, chce ukraść całą stawkę!

        Conan odskoczył od stołu. Przeszkadzała mu w tym jedynie kobieta, uczepiona prawego ramienia. Nie zdoławszy oderwać jej od siebie, Cymmerianin podniósł dziewczynę i rzucił nią w stronę dobywających broni i zmierzających w jego kierunku dwóch graczy. Dziewka i brodaty wspólnik oszusta zwalili się na podłogę wśród przekleństw i łoskotu. Równocześnie Conan wyciągnął pałasz o ciężkim ostrzu i odparował cięcie szabli oficera jazdy.

        Zastawa, cięcie, kopniak i pchnięcie; parę chwil wystarczyło, by Cymmerianin zaczął spychać przeciwnika do tyłu. Oficer był zręcznym szermierzem, nie dorównywał jednak obdarzonemu dziką siłą Cymmerianinowi. Jeszcze chwila i spadający jak grom z jasnego nieba miecz Conana złamał ostrze broni przeciwnika i zgruchotał jego nadgarstek. Uderzenie gardą pałasza w twarz oficera, które po tym nastąpiło, wystarczyło, by Brytuńczyk zwalił się nieprzytomny na podłogę.

        Goście oberży uciekali w popłochu przez kuchenne wyjście. Gdy brodaty gracz sięgał po miecz, Cymmerianin również ruszył do odwrotu. Zbiegł po kamiennych schodach na półpiętro i odwrócił się. W prowadzącym do oberży przejściu zwieńczonym łukiem nie widać było prześladowców. Nie zaskoczyło to barbarzyńcy. Wyłączenie z walki oszusta i jego wspólnika sprawiało, iż mało prawdopodobne było, by brodacz odważył się pobiec za Cymmerianinem w gąszcz zaułków spowitych w mrokach brytuńskiej nocy. Usatysfakcjonowany Conan schował broń. Odsunął wiszącą w wyjściu ciężką kotarę - i znalazł się twarz w twarz z czyhającą w milczeniu grupą mężczyzn w zbrojach.

        Od razu zdał sobie sprawę, że ma do czynienia z proktorami - strażnikami miejskimi, mającymi za zadanie pilnować ładu w brytuńskiej stolicy. Po wyrwaniu się na oślep z oberży drogę do wolności zagrodziło mu czterech uzbrojonych mężczyzn w czarnych strojach. Dwaj natychmiast wykręcili mu ręce do tyłu, trzeci zacisnął na szyi Conana dłoń w zbrojnej rękawicy.

        - Cóż my tu mamy? Spóźniony gość... i do tego cudzoziemiec! - Ledwie widoczny w ciemności czwarty z proktorów, sierżant w hełmie ze spiżowym grzebieniem, odezwał się ponurym głosem. - Powiedz, przybyszu, żądam w imię miasta Sargossy i jego pana, króla Tyfasa, czy wiadomo ci coś o rozboju i krwawym mordzie? Zaledwie przed chwilą słychać było w tej okolicy krzyki i szczęk mieczy.

        - Na trzos Bel, nic nie widziałem, nic nie słyszałem! - Cymmerianin szarpnął się ale nadal pozostawał w uścisku żelaznych rękawic strażników. - Puśćcie mnie, albo nauczę was wszystkiego, co wiem o mordowaniu, i to w jednej lekcji!

        - Oho! Spodziewasz się, że uwierzę w przysięgę złożoną na boga złodziei? - odparł przebiegle sierżant. - A jeśli już o trzosach mowa, co kryje się w wypchanej sakiewce u twego boku?

        Proktor zważył w dłoni grubą kabzę z dźwięczącą zawartością, uchylając się przed kopniakiem pojmanego barbarzyńcy. Po chwili lśniącym nożem przeciął rzemień podtrzymujący trzos i podszedł do światła padającego z wejścia oberży.

        - No proszę, skąd tyle złota i klejnotów? - powiedział niby to wesoło, ale głosem nie wróżącym nic dobrego. - Bardzo to podejrzane, cudzoziemcze. Klejnoty wyglądają na zrabowane. Co ty na to?

        - Tak, zostały zrabowane - warknął rozwścieczony Cymmerianin. - Właśnie przed chwilą prawo witemu właścicielowi, czyli mnie, przez czyhających w zasadzce rzezimieszków w czarnych uniformach! - Conan znowu szarpnął siew uścisku proktorów. - Na Croma i Mitrę, oddajcie je po dobroci, inaczej wypruję wam flaki!

        - No, no, cudzoziemcze! - na pozór łagodnie odezwał się sierżant. - Przestań się szarpać. Jeżeli chcesz zwrotu prawnie należącej do ciebie własności, powiedz mi, jak wszedłeś w jej posiadanie. Wiedz bowiem, że jeśli była należycie otaksowana przy wjeździe do miasta, zostało to zarejestrowane. - Proktor znacząco odchrząknął. - Jeżeli zaś zdobyłeś ją później w uczciwy sposób, powiedz po prostu, jak do tego doszło. - Na włochaty ogon Gwanaty! - zaklął więzień. - Chyba rzeczywiście masz prawo, by o to pytać. Przybyłem do Sargossy wczoraj z drobną częścią tych dóbr. Resztę wygrałem tej nocy.

        - Chcesz powiedzieć, że uprawiałeś hazard dla zysku? Tu, w Sargossie, podczas święta powszechnie czczonego Amaliasa? Wiedz, że w ten uświęcony dzień podobne czyny są zakazane! Musisz ponieść surową karę za zbezczeszczenie wielkiego święta - oczywiście, konfiskujemy też nielegalnie zdobyty majątek.

        Ponury głos proktora sprawił, że Cymmerianin nie usłyszał w porę szczęku żelaznych kajdanów. Dopiero poniewczasie poczuł, jak zatrzaskują się na jego kostkach, założone przez piątego strażnika, który podkradł się niepostrzeżenie w ciemnościach.

        - Niech cię diabli porwą, pomiocie piekielnego ogara o trzech ogonach! - ryknął Cymmerianin, wierzgając w okowach i przewracając pętających go mężczyzn. - Chcesz mi wmówić, że to miejsce, ten rynsztok, ta zbieranina podłych spelun wyrzeka się na tę właśnie noc swej podłości?! O nie, to tylko kolejny dowód usankcjonowanego złodziejstwa, tak jak pobieranie myta przy wjeździe do tej dziury...

        - Dosyć tych buntowniczych wrzasków! - warknął sierżant, chcąc uciszyć wciąż szarpiącego się Cymmerianina. - Taki pozbawiony ogłady łobuz nie ma czego szukać w praworządnej Sargossie. Pewnie nie znasz tu nikogo, kto mógłby się za tobą wstawić? Kogoś na wysokim stanowisku? - Odchrząknął chrapliwie, nie doczekawszy się odpowiedzi od wijącego się w milczeniu więźnia. - Tak myślałem. Nieważne, znajdziemy odpowiednie miejsce dla ciebie. - Podrzucił w dłoni brzęczącą kiesę. - Zdaje się, że lubujesz się w złocie i klejnotach. Doskonale, trafisz w miejsce, gdzie jest ich tyle, że przechodzi to twoje najśmielsze wyobrażenie!

 

I

 

Grabieżcy z pogranicza

 

        - Tamsin, córko, gdzie się podziewasz? Chodź pomóc matce! Pora nakarmić kury!

        Melodyjny głos niósł się po łące zalanej porannym blaskiem słońca. Jednak Tamsin, ukryta pod wypalonym pniem o rzut kamienia od wioski, nie odpowiadała. Siedziała skulona, obejmowała szmacianą lalkę i przyglądała się opromienionej słońcem postaci matki, widocznej przez szczeliny w korze i zasłonę bladych, wilgotnych traw.

        - Tamsin, kochanie, pomóż mi rozsypać ziarno! Wiem, jak lubisz rzucać je kogutowi! - zawołała znowu kobieta, nagarniając w fartuch zboże z glinianej stągwi na podwórku. - Mam nadzieję, że nie zabłądziłaś, inaczej będę musiała szukać cię po lesie! Wiem, że schowałaś się gdzieś w pobliżu i tak naprawdę masz ochotę mi pomóc! - Głos matki przycichł, gdy odwróciła się i wdzięcznym krokiem przeszła obok chaty w stronę zbitego z desek kurnika. - Potem musimy rozwałkować ciasto na chleb. Jeżeli masz ochotę na bułeczki...

        W tym momencie jej głos zagłuszył łopot skrzydeł półdzikiego ptactwa. Tamsin nie reagując patrzyła w stronę chaty. Nie umiała tego nazwać, lecz dobroć i cierpliwość matki były dla niej jakimś ciężarem, któremu uparta cząstka jej duszy starała się oprzeć.

        Skuliwszy się w chłodnym cieniu, przycisnęła silniej lalkę do piersi i szepnęła:

        - Nie chcemy wracać, prawda, Ningo? Wyjdziemy stąd, kiedy tata wróci do domu na obiad, ale nie wcześniej.

        Zgiełk ptactwa zagłuszał inne odgłosy. Dopiero po chwili Tamsin zorientowała się, że stary, kulawy Higgin wyszedł z obory i wołał coś patrząc w stronę łąki za domem. Zaczął też szczekać jeden z psów. Wkrótce dołączyły do niego dwa pozostałe, podnosząc jazgot za stodołą. Nawet Velda poczłapała za mężem, wpatrując się w tę samą stronę.

        Tamsin wreszcie ujrzała, co się dzieje. Zza drzew na skraju łąki wyłoniła się łopocząca na wietrze trójkątna jaskrawożółta chorągiew na długim drzewcu. Pośrodku sztandaru widniał wizerunek osobliwego stwora, o tułowiu, ogonie i zadnich łapach lwa, sterczącym, haczykowatym dziobie i rozpostartych skrzydłach drapieżnego ptaka. Przednie łapy zwierza przypominały wielkie ptasie nogi, jak u karmionego właśnie przez matkę Tamsin koguta. Szpony jednej łapy stwór miał wystawione w górę przed siebie.

        Proporzec dzierżył jeździec na wspaniałym gniadoszu. Czarnobrody mężczyzna był odziany w skórzany jeździecki strój, wysokie czarne buty i pozłacany hełm. Towarzyszyło mu pięciu ludzi na równie wspaniałych wierzchowcach różnorakiej maści. Konie zbliżały się do obejścia kłusem, spychając z drogi szczekające psy.

        W tym momencie matka Tamsin wyłoniła się z kurnika. Najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy z obecności intruzów i spokojnie strzepywała pierze z włosów oraz krótkiej wzorzystej koszuli. Jej nagłe pojawienie się wywołało wśród jeźdźców ożywienie, przerwane stanowczą komendą dowódcy. Zaskoczona młoda kobieta stanęła w miejscu i utkwiła spojrzenie w górującym nad nią brodaczu.

        - Jesteśmy żołnierzami z najemnej kompanii Einholtza z Nemedii - powiedział mężczyzna prostacko akcentowaną brytuńszczyzną. - Walczymy po stronie króla Tyfasa w wojnie na południowej rubieży cesarstwa. Jak widzisz, na proporcu widnieje gryf, godło waszego królewskiego rodu. Władca zezwolił nam na przemarsz przez te ziemie.

        - Trakt królewski jest o pół mili w tamtą stronę - powiedział staruszek Higgin ochrypniętym, lecz stanowczym głosem, wyciągnąwszy dłoń w kierunku łąki. - Wystarczy, że przejedziecie przez polanę i ruszycie wzdłuż strumienia, a na pewno traficie.

        - Wiemy, starcze - odrzekł dowódca przy akompaniamencie śmiechów swoich podwładnych. - Mamy rozkaz zdobyć furaż do dalszego marszu. - Brodacz utkwił spojrzenie w matce Tamsin. - Z nakazu króla nasze potrzeby mają być zaspokajane.

        Higgin chrząknął, by na powrót zwrócić na siebie uwagę najemnika.

        - To biedne gospodarstwo. Jeżeli jednak powiecie, czego wam potrzeba, spróbuję coś dla was znaleźć.

        - Starcze, potrzebujemy zapasów na drogę do samej granicy z Koryntią. Trzeba nam żywności, bydła, wozów, paszy i jucznych zwierząt, jeśli takie znajdziemy. Nasze potrzeby są tak wielkie, że nie zdołasz ich zaspokoić - dokończył ze śmiechem.

        - Niestety, jesteśmy bardzo biedni - powiedział stary parobek, jakby nie słyszał ostatnich słów. - Możemy się z wami podzielić pajdą chleba i zupą ze wspólnej misy, ale na więcej nie liczcie.

        - Higgin, oddaj im wszystko, czego zechcą - rozległ się nagle głos matki Tamsin.

        - Skoro król tak każe - burknął starzec, przenosząc spojrzenie ze swojej pani na jeźdźców. - Pytam jednak, jaką dostaniemy zapłatę?

        - Głupcze, naprawdę sądzisz, że król Tyfas w swoim sargosańskim pałacu dba choć krztynę, czy wam zapłacimy, czy też puścimy waszą kurną chatę z dymem? - odrzekł dowódca opuszczając drzewce proporca. - Co go to obchodzi, skoro potrzebuje najemników, żeby wygrać wojnę na drugim końcu cesarstwa?

        - Jego królewska wysokość dostaje od Koryntiańczyków w tyłek, aż się kurzy! - zaszydził jeden z żołdaków.

        - Zgadza się, ale jego lud okazuje się gościnny! Nie kryje swoich pięknotek! - zawołał inny najemnik.

        Przy tych słowach i towarzyszącym im rechocie matka Tamsin rzuciła ukradkowe, przerażone spojrzenie w stronę wykrotu, w którym zaszyła się córka. Przez chwilę ich spojrzenia się spotkały. Za chwilę kobieta zerwała się i zaczęła biec w przeciwną stronę, pod las. Usłyszała za sobą łoskot końskich kopyt, gdy jeźdźcy ruszyli w luźnym szyku w pościg.

        Rozpędzone wierzchowce stratowały Higgina i Veldę. Tamsin zza drzew patrzyła w oszołomieniu, jak staruszkowie zniknęli w kłębach pyłu pod końskimi kopytami.

        Pędzący na przedzie jeździec wyskoczył z siodła wprost na matkę Tamsin i obydwoje potoczyli się po kwieciu i trawach...

        Tamsin jeszcze długo kryła się pod pniem, ściskając lalkę w objęciach. Widziała, jak mężczyźni po kolei zsiadali z koni i podchodzili do - ukrytej za pasącymi się spokojnie wierzchowcami - kobiety. Najemnicy, którzy nasycili swoje chucie, krążyli wśród zabudowań i wynosili wypchane zrabowanymi rzeczami wory. Wyprowadzili też z obory krowę i wołu. Dwóch żołdaków zniknęło w kurniku, skąd za chwilę rozległ się straszliwy zgiełk. Gdy ucichł, najemnicy wyszli ze środka z pozarzynanym ptactwem. Ucichło też szczekanie. Podziurawione strzałami psy leżały na podwórzu.

        W końcu jeden z najemników zawołał coś w obcym języku. Pozostali wsiedli na konie. Tamsin spostrzegła, że zaniepokoił ich widok wracającego z pola taty. Ojciec biegł z uniesioną przed siebie długą motyką z ostrzem. Tamsin wierzyła, że tata przepędzi złych ludzi i wszystko będzie jak dawniej. Uniosła lalkę, by Ninga również mogła się temu przyjrzeć.

        Ojciec dziewczynki dobiegł do obejścia i ujrzał, co się stało. Zaczął krzyczeć i głośno rozpaczać. Podniósł wyżej motykę jak lancę i rzucił się w stronę najemników. W tej samej chwili dowódca wskoczył na konia i spiął go ostrogami.

        Wówczas zdarzyło się najgorsze. Dowódca pochylił drzewce z proporcem. Było dłuższe niż u motyki. Grot przeszył ojca Tamsin na wylot. Biedak zastękał tylko jak wół i upadł na bok. Zmięty żółty proporzec na jego piersi zabarwił się krwią.

        Widząc śmierć ojca, Tamsin krzyknęła. Na szczęście równocześnie zarżał koń, a po chwili najemnicy zaczęli wiwatować na cześć dowódcy. Dziewczynka opanowała się, zrozumiała, że musi siedzieć cicho. Patrzyła, jak nie zsiadając nawet z konia dowódca wyciąga drzewce z piersi ojca i ponownie wznosi proporzec.

        Później najemnicy zaczęli wywlekać jeszcze więcej worków z obejścia. Załadowali je na wóz, zaprzęgli do niego wołu, po czym pognali z resztą bydła po łące. Przed odjazdem wygarnęli węgle z paleniska i rzucali je na dachy, przez cały czas bawiąc się znakomicie. Znaleźli nawet wino. Jeden z żołdaków wyciągnął dłoń z butelką przed siebie, wołając:

        - Wznoszę toast za króla Tyfasa i jego hojnych poddanych!

        Gdy najemnicy odjeżdżali, budynki zaczynały już walić się trawione ogniem. Tamsin przycisnęła twarz lalki do siebie, by jej towarzyszka nie musiała na to patrzeć.

 

II

 

Piekielna kopalnia

 

        - Pracować, podłe, skamłające wyrzutki! - Szydercze okrzyki brytuńskiego strażnika z przerzuconego w górze pomostu odbijały się echem od skalnych ścian. - Ryć i kopać, napełniać owocami swego trudu te kosze i wysyłać je na górę! Inaczej nie dostaniecie wieczorem pomyj i obierzyn, żeby napełnić brzuchy!

        Kopalnię stanowiła zwykła odkrywka - wielki, nierówny dół kamieniołomu, ziejący pod chłodnym pomocnym niebem jak otwarty grób. Zbocza jamy były strome, tworzył je kruchy łupek. Zagubienie miało nieregularny kształt, poszerzało się bowiem w przypadkowy sposób, w wyniku drążenia lub nieoczekiwanych osuwisk. Tak więc, zaplanowane czy nie, powiększanie kopalni stanowiło groźbę dla trudzących się w dole robotników. Nie przejmowano się jednak licznymi przypadkami kalectwa i śmierci, gdyż pracowali tu wyłącznie skazańcy. Liczyły się tylko wydobyte skarby. Surowe złoto i różne szlachetne kamienie miały dla korony wartość przewyższającą wszelkie cierpienia i męczarnie.

        - Mówię ci, Conanie, nie podkuwaj za bardzo południowego zbocza. Trzeba by je wzmocnić stemplami. W spękanej skale nie da się wydrążyć tunelu. Zbyt wielu nieszczęśników przekonało się o tym na własnej skórze.

        Ostrzegawcza rada padła z ust Tjala, współwięźnia i towarzysza Conana w udręce. Był to ilbarsyjski góral, pochodzący z dalekiej krainy na południowym wschodzie. Jego błędem było przybycie do Sargossy, by tam szukać fortuny. Okazała się dla niego ostatecznie niełaskawa. Ilbarsyjczyk i Cymmerianin pochodzili z mieszkających w różnych krańcach świata barbarzyńskich plemion. Tworzyło to więź wyróżniającą ich spośród pozostałych więźniów - szubieniczników i wyrzutków z rynsztoków brytuńskich miast. Bogom jednym było wiadomo, w jaki sposób Tjai znalazł się setki mil od rodzimych stron. Spryt i wytrzymałość chudego górala można było porównać z siłą i tężyzną Cymmerianina.

        Sam Conan nie wiedział, gdzie dokładnie się znajduje i w jaki sposób tutaj trafił. Po aresztowaniu i uwięzieniu w stolicy zadbano, by nie mógł sprzeciwiać się prześladowcom. Strażnicy w lochach rzucali mu co jakiś czas w twarz szczyptę proszku z białego lotosu o czasowo oślepiającym i paraliżującym działaniu. Pod wpływem odurzającej substancji barbarzyńca pogrążał się stopniowo w głębokie otępienie, w którym jego jedyną myślą było pragnienie kolejnej dawki lotosowego proszku. Cymmerianin pamiętał tylko, że skuty z dziesiątką innych otumanionych więźniów jechał nieskończenie długo w jakimś drewnianym pojeździe - wozie lub barce. Zresztą żaden z więźniów nie orientował się dobrze w położeniu, byli na to zbyt odurzeni. Wiedzieli jedynie, że u celu jest niewolnicza kopalnia na północy kraju: odległy skarbiec niezmierzonych bogactw, skąd nikt nie wracał żywy.

        Conan żałował, że w narkotycznym oszołomieniu uznał tę perspektywę za kuszącą. Przeklinał siebie i los, że nie wykorzystał jedynej szansy ucieczki. Podczas przeprawy wąskimi górskimi ścieżkami przywiązano go do grzbietu muła. Cymmerianinowi zabrakło jednak sił - lub woli - by wyzwolić się z pęt, zabić paru prześladowców i zaszyć się w zaroślach. W jego otępiałym umyśle kołatała się nadzieja, że jadanie do więzienia, lecz obozu pracy, z którego zdoła po pewnym czasie uciec. Towarzyszył temu pomysł, iż opłaca się poznać położenie kopalni. Być może z czasem uda mu się ukryć w jakimś ustronnym zakątku cząstkę wydobywanego z niej bogactwa.

        Istotnie, poznanie lokalizacji tak bogatych żył - lub przynajmniej przebiegu dróg, którymi urobek kopalni transportowano w cywilizowane okolice - stanowiłoby wyczyn godny śmiałego i doświadczonego złodzieja. Wszelako ciągła niepewność co do położenia odkrywki i ścisły dozór nad więźniami sprawiały, że nadzieje Conana okazały się złudne. Istnienie kopalni stanowiło doskonale strzeżoną tajemnicę państwową. Okazało się również, że trudniej stąd uciec niż z jakiejkolwiek celi, w której kiedykolwiek zamykano Cymmerianina.

        - Conanie, przez twój godny wołu zapał do pracy narażasz nas obydwóch na niebezpieczeństwo! - wykrzyknął Tjai. - Jeżeli pode - tniemy dalej to zbocze, osunie się pod własnym ciężarem. Tyle osiągniesz, że będziemy mieli pogrzeb za darmo! - Ilbarsyjczyk wsparł kilof na zębatym odłamie łupku. Pot z jego szczupłych, oliwkowych ramion ściekał po uchwycie narzędzia. - Poza tym tu nie ma złota! Jeżeli tak ci na nim zależy, pomóż drążyć tamtą jamę!

        Tjai wskazał zalany blaskiem słońca róg kopalni, gdzie pół tuzina obszarpanych więźniów z gorączkowym, bezcelowym zapamiętaniem kuło skalną ścianę, iskrzącą się ciemnożółtą rudą i różowawymi kryształami.

        - Nie, Tjai, wiem, co robię - mruknął Conan. - Pomóż mi skuć ten słup, który nie pozwala nam się ruszyć. Przynajmniej znikniemy z oczu strażnikom i będziemy mieli spokój z ich przeklętymi szyderstwami i pokrzykiwaniem. Ach, niech Crom porwie te marne brązowe kilofy! Tępią się tak szybko, że można nimi do upadłego nadaremnie walić w skałę!

        Zagnani do niemiłosiernej harówki skazańcy nie opuszczali kopalni. Pracowali, spali, jedli i wypróżniali się w zasnutej kamiennym pyłem jamie. Za dnia woleli kryć się w cieniu, zalegającym pod północnym zboczem, natomiast w nocy starali się spać na nagrzanych przez słońce skałach po południowej stronie. Conan nie widział, by kiedykolwiek skorzystano z drabiny; ani razu na dół nie zszedł żaden ze strażników czy pracujących na zewnątrz wolnych ludzi. Czasami widać było zwisające z góry liny, lecz Cymmerianin wiedział, że nie ma co liczyć na wydostanie się tą pozornie nie pilnowaną drogą na wolność. Rozlubowani w brutalnych żartach strażnicy zabawiali się, przecinając sznury lub rozwijając je tak, by zwiedziony więzień mimo wspinaczki stale pozostawał na tej samej wysokości. Tjai od razu powiedział mu, iż wielu nieszczęśników zginęło w ten sposób lub zostało kalekami.

        - Nie, ilbarsyjski psie! - warknął bez rzeczywistej złości Conan. - Przestań kopać tak blisko drugiego filaru! Przecież widzisz, jaki jest wąski i kruchy. Wyszarpnięcie tego stempla sprawiłoby, że osunąłby się pod własnym ciężarem. Widzisz, że tylko ten filar podtrzymuje wielki nawis nad naszymi głowami. Kop ostrożnie, jak sam mnie ostrzegałeś!

        Strażnicy kopalni nosili płowożółte bluzy i podszyte futrem stalowe hełmy - strój charakterystyczny dla doborowych oddziałów brytuńskiej armii. Mieszkali na górze, na obrzeżu kopalni. Dozorowanie więźniów ułatwiały im zabezpieczone linami wąskie pomosty, otaczające cały obwód zagłębienia. W regularnych odstępach ustawione były również budki strażnicze, które w przypadku groźby osunięcia się skalnej ściany można było odciągnąć dalej od brzegu na drewnianych płozach.

        Zadaniem strażników było - prócz pilnowania robotników - utrzymywanie w należytym stanie pomostów i budek, rozdawanie żywności i narzędzi oraz nadzorowanie wywożenia rudy i wyrobionej skały. Tym ostatnim zajmowali się sami skazańcy, posługując się koszami z metalowej siatki; żołnierze zaledwie sprawdzali zawartość koszy. Wartownicy wypełniali obowiązki nie bacząc, czy strącane przez nich z góry mniejsze i większe kamienie nie sypią się więźniom na głowy. Strażnicy mogli również kierować przebiegiem prac rozkazami wykrzykiwanymi przez tuby, wymuszali posłuszeństwo ciskanymi z góry kamieniami i odpadkami. Do ścisłego dozoru uciekano się rzadko - jedynie wtedy, gdy wartownikom zdawało się, że skazańcy sabotują pracę.

        Przeważnie strażników cechowały lenistwo i samowola. Mogli z łatwością przyspieszyć tempo wydobycia, od nich bowiem zależało dostarczanie więźniom pożywienia. Zrzucali im ziarno i prowiant zależnie od efektów pracy. Niewątpliwie kontrolowaliby również dostawy wody, jednak natura odebrała im możliwość użycia tego środka nacisku. Po dnie kopalni płynął strumyczek, biorący początek w skalnej szczelinie i niknący w rozpadlinie po przeciwległej stronie jamy. Większość czasu strażnicy spędzali na grze w kości lub zakładaniu się, czy trafią kamieniami w harujących w dole skazańców.

        - Teraz musimy stąd wyjść, Tjai. - Prostując potężne ramiona, Conan otarł pot i pył z zakurzonej twarzy. - Miałeś rację, harówka w takiej wąskiej dziurze to głupota, zwłaszcza gdy nad głową zawisło pół góry. Prawie było słychać, jak się osuwa. Uciekamy!

        Cymmerianin odrzucił krótki kilof i ujął w dłoń splecioną z powiązanych ze sobą kawałków linę. Obydwaj towarzysze niedoli wyszli z szerokiej wnęki, którą wspólnymi siłami wykuli w górskim zboczu.

        - Hej, straceńcy, odsuńcie się od stoku! Tjai i ja słyszeliśmy trzeszczenie! Skała się obsuwa! Ratuj się, kto może!

        Krzyk sprawił, że znajdujący się w pobliżu skazańcy podnieśli głowy. To, co ujrzeli, sprawiło, że rzucili narzędzia i za przykładem Cymmerianina odskoczyli od zbocza. Wkrótce co najmniej dwudziestu umorusanych brodatych nieszczęśników gramoliło się z okrzykami paniki po zasłanym skalnymi odłamami stoku na odkrytą, środkową część jamy.

        - Nie słychać, żeby coś trzeszczało - oświadczył w końcu jeden z zarośniętych szubieniczników. - Co to ma znaczyć, kolejny fałszywy alarm? - Barbarzyńca ma pietra - rzucił szyderczo inny skazaniec przez rzadkie, połamane zęby. - Weź się w garść, przyjacielu. Tylko tego by brakowało, żebyś stracił głowę i zaczął wspinać się po zboczu, zwalając nam skały na głowę. Zdarzyło się to już wielu lepszym od ciebie.

        - Zwalając skały? Dobry pomysł! - zawołał w odpowiedzi Cymmerianin. - Jeżeli chcecie nam pomóc, łapcie za linę!

        Pokazał im sznur, który pociągnął za sobą ze skalnej wnęki. Zaczął stopniowo naciągać linę, a gdy się napięła, pociągnął z całych sił. Pojąwszy intencje Cymmerianina, Tjai uśmiechnął się i przyłączył do niego. Za jego przykładem poszło kilkunastu innych, chwytając wolny kawałek sznura. Zaczęli śpiewać, jak wtedy, gdy jak co dnia wciągali urobek na górę.

        - Raz, dwa, trzy! - komenderował Conan, a jego towarzysze ochoczo wytężali mięśnie, aż lina napięła się, podrygując w półcieniu.

        Wynik ich wysiłków był dość zaskakujący. Rozległo się skrzypienie drewna, grzechot odłupywanych kamieni, wreszcie lina zwisła luźno po przezwyciężeniu oporu. Skazańcy stracili równowagę. Klęli i starali się ją odzyskać na nierównym podłożu, nie spuszczali jednak wzroku ze wznoszącego się nad nimi urwiska.

        U podstawy skalnego nawisu rozległ się stopniowo narastający chrzęst, i trzeszczenie. Po szczególnie głośnym łupnięciu z głębi wnęki buchnął wysoki kłąb pyłu, z góry poczęły osuwać się strużki drobnych kamieni. Wreszcie z ogłuszającym łoskotem całe zbocze poczęło osuwać się do przodu i w dół.

        Podnosząc zaciśnięte pięści, skazańcy zaczęli triumfalnie krzyczeć, co natychmiast zagłuszył potężny hałas pękających, walących się skał. Więźniowie odskakiwali coraz dalej, by uniknąć przysypania lawiną ostrych głazów.

        Powietrze przepełniał upiorny łomot, w górę wzbijały się kłęby gryzącego pyłu, ziemia trzęsła się od impetu spadających z góry skalnych odłamów. Gdy wreszcie zapanował względny spokój, przed grupą skazańców rozpostarła się szeroka grzęda z luźno zwalonych głazów, niknąca u szczytu zbocza pomiędzy obłokami wzburzonego kurzu.

        - Na górę, jeśli wam wolność miła! - krzyknął Conan. - Musimy się tam wedrzeć, zanim pył opadnie!

        Zaczął pokonywać skalną grzędę wielkimi skokami, a za nim podążali zbuntowani więźniowie. Skalne osuwisko uniemożliwiało szybką wspinaczkę. Nierówne, kruszące się pod nogami i usuwające spod stóp głazy sprawiały, że w każdy krok trzeba było wkładać mnóstwo wysiłku. Conan wypatrywał wśród rumowiska jak największe odłamki skał i przeskakiwał z jednego na drugi. Im wyżej się znajdował, tym łatwiej było się posuwać, chociaż stok był tu jeszcze bardziej stromy.

        Wrzeszczący i skaczący z radości skazańcy rzucili się za barbarzyńcą do straceńczej wspinaczki. Ożywało w nich na poły zapomniane marzenie o ucieczce. Niektórzy - najzwinniejsi, żylaści weterani kopalnianej niedoli - zdołali nawet wyprzedzić Cymmerianina. Szarża obdartych, zarośniętych skazańców, wymachujących z podnieceniem ramionami, przypominała bardziej atak zbiorowego szału w przytułku dla szaleńców niż bunt więźniów. Tjai trzymał Conana za ramię, co im obydwu pomagało w zachowaniu równowagi. Na twarzy Ilbarsyjczyka malowała się gorączkowa nadzieja na odzyskanie wolności.

        - Doskonały pomysł, Conanie! - zdołał wykrztusić Tjai po drodze na górę. - Nie wiedziałem, że znasz się tak dobrze na skałach! Zdawało mi się, że za krótko jesteś w kopalni! A jednak udało ci się, chociaż nie dawałem za to złamanego miedziaka!

        Cymmerianin odwrócił się i chwycił obydwoma rękami ramię towarzysza w geście przypominającym powitanie legionistów. Pomogło mu to wciągnąć szczupłego Ilbarsyjczyka na głaz wielkości chaty.

        - Polowałem na górskie owce na szczytach mojej rodzinnej krainy, kiedy byłem jeszcze dzieckiem. Znam się na skałach nie gorzej niż kozice.

        - To widać, Conanie! - potwierdził Tjai, zmrużył oczy i wyciągnął dłoń przed siebie. - Widzisz? Pełno kurzu, ale wydaje mi się, że to osuwisko sięga skraju kopalni!

        - Tak, niech mnie Crom zdzieli! - zaklął radośnie Cymmerianin. - Ale po trzykroć przeklęci strażnicy na pewno zdążyli domyślić się, o co nam chodziło! Prawdziwa przeprawa dopiero przed nami!

        Dotarli tak wysoko, iż mogli przyjrzeć się, jakie szkody skalny zawał wywołał w umocnieniach na skraju kopalni. Jeden z pomostów wisiał nad skarpą kamieni, pomiędzy głazami widać było zmiażdżone ciało strażnika. Dwaj inni przycupnęli na ocalałym kawałku pomostu. Mimo kłębów pyłu wyraźnie widać ich było na tle jasnego, zbawiennego nieba. Jedna z budek strażniczych chyliła się nad przepaścią, jej zaokrąglone drewniane płozy sterczały do góry.

        - Stać! Natychmiast wracać na dół! Nie zbliżajcie się do skraju kopalni, bo zginiecie! - rozległ się głos strażnika wołającego z przyłożonymi do ust dłońmi. - Tak, śmierdzące łotry! Zabierajcie się natychmiast z powrotem na dół! - zabrzmiał jeszcze bardziej wściekły wrzask drugiego wartownika. - Czeka was sprzątanie piekielnie wielkiej sterty głazów, parszywe kundle!

        Obok wspinającego się Conana poczęły spadać kamienie, a każdy z nich był wystarczająco duży, by ogłuszyć lub zabić. Miotali je z proc wartownicy stojący w oknach budek. Dołączali co nich coraz to nowi, pojawiający się na nie dotkniętej osuwaniem się części obwodu kopalni. Grad kamieni był coraz gęstszy; rozległ się trzask pękającej kości, biegnący w przodzie siwobrody więzień chwycił się za ramię i osunął po stoku. Spadając, zbił z nóg co najmniej dziesięciu innych skazańców, aż wreszcie znieruchomiał z ociekającym krwią barkiem i makabrycznie wykręconą złamaną nogą.

        Nie zatrzymało to jednak pozostałych więźniów, przeciwnie, zaczęli wspinać się jeszcze szybciej. Ich szaleńczo rozszerzone oczy utkwione były w skraju urwiska. Zmierzali do celu obok zwieszającego się pomostu i znajdujących się na nim strażników, lecz Conan i wspinający się tuż za nim Tjai ruszyli wprost ku nim.

        Potykający się o głazy Cymmerianin chwycił luźno wiszącą linę i za jej pomocą zaczął piąć się jeszcze szybciej w górę. Dotarł do przekrzywionego pomostu, który dał częściowo osłonę przed ostrzałem procarzy. Kamienie uderzały w cienkie deski, ryły w nich bruzdy i spadały z łoskotem u stóp barbarzyńcy.

        Dwaj wartownicy na pomoście uzbrojeni byli jedynie w sztylety. Otrząsnąwszy się z oszołomienia, jęli przecinać grube, nasmołowane sznury, podtrzymujące zwieszający się nad przepaścią kawałek chodnika.

        - Tjai, łap! Ciągnij, teraz!

        Wpadłszy równocześnie na ten sam szatański pomysł, Cymmerianin i Ilbarsyjczyk poczęli szarpać za luźno zwisające liny. Jeden ze strażników nad nimi zdołał uczepić się nierównych desek, jednak drugi, zaskoczony, wypadł za skraj pomostu. Spadając, wrzasnął rozpaczliwie i zatrzymał się w plątaninie lin tuż nad głową Conana. Jego długi, wąski sztylet wpadł wprost w ręce Cymmerianina.

        - Witaj, przyjacielu! - zawołał Conan, lecz strażnik już nie żył; skręcił sobie kark w kłębowisku sznurów. Barbarzyńca ściągnął go na dół i przytrzymał kołyszące się liny. - Musimy jak najszybciej wspiąć się na górę! - zawołał do Ilbarsyjczyka.

        Zacisnął zęby na ostrzu sztyletu i nie zważając na wciąż spadające wokół niego kamienie, zaczął wdrapywać się po prowizorycznej drabinie. Wreszcie dotarł do ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin