Carter Lin - Giganci Zmierzchu świata.rtf

(471 KB) Pobierz
LIN CARTER

LIN CARTER

 

GIGANCI ZMIERZCHU ŚWIATA

 

Przełożył Marek Pąkciński Tytuł oryginału GIANT OF WORLD'S END

 

Książkę tę poświęcam Johnowi Jakes'owi który jest moim dobrym przyjacielem wspaniałym facetem i wielkim pisarzem

 

ŚWIAT W EPOCE UPADKU KSIĘŻYCA SIEDEMSETMILIONOWY ROK NASZEJ ERY Naukowcy europejscy: Neumayer, Suess i Dacque twierdzą, iż zgromadzili dowody na to, że u zarania czasu istniał na Ziemi olbrzymi superkontynent. Austriacki geolog Edward Suess nadał temu prehistorycznemu, od dawna już nie istniejącemu kontynentowi, na którym być może po raz pierwszy w historii Ziemi rozwinęło się życie, nazwę „Gondwana". Dwaj wybitni badacze: austriacki geofizyk Alfred Wegener i jego amerykański „odpowiednik", F.B. Taylor, prowadząc zupełnie niezależnie swoje dociekania, przedstawili w roku 1924 hipotezę dryfowania kontynentów. Zgodnie z tą teorią, w ciągu wielu tysiącleci ten nieprawdopodobnie wielki superkontynent stopniowo rozpadał się, a jego fragmenty dryfowały, by osiągnąć położenie, które obecnie zajmują znane nam kontynenty. Wegener uważa, iż w zamierzchłych czasach ery paleozoicznej kontynent Gondwany istniał wciąż w stanie nienaruszonym. Było to około trzystu milionów lat temu; mniej więcej w tym właśnie czasie początkowe, jednokomórkowe formy życia przekształciły się w trakcie ewolucji w pierwsze kręgowce. Jednak Gondwana zaczęła rozpadać się w ciągu następującej po paleozoiku ery mezozoicznej. Było to około stu trzydziestu pięciu milionów lat temu, gdy na Ziemi panowały olbrzymie dinozaury. Naukowcy przypuszczają, że prakontynent Gondwany został rozsadzony przez połączenie siły odśrodkowej oraz sił pływowych. Wniosek z tej teorii głosi, iż części Gondwany wielkości obecnych kontynentów osiągnęły niemal swoją obecną pozycję w czasie plejstocenu, około miliona lat przed naszą erą, gdy rodzaj ludzki rozwinął się właśnie z gałęzi ewolucyjnej ssaków naczelnych. Do tego punktu docierają naukowcy. Jednak adepci okultyzmu przeniknęli pełny cykl rozwoju Gondwany. Zgodnie z ich doktrynami, w niezmiernie odległej przyszłości, gdy nadejdzie koniec istnienia ludzkości na ogarniętej kosmicznym chłodem Ziemi, kontynenty spotkają się ponownie i olbrzymi superkontynent Gondwany zdominuje naszą planetę u zmierzchu czasów, podobnie, jak było to u ich zarania. Doktrynę tę przedstawili tacy adepci okultyzmu, jak: Pierson Banning, Wind Anderson, zwolennicy filozofii kosmosu, a także John Ballou Newbrough. Wszystko to zostało zapisane w książce pod tytułem „Oahspe". Teoria ta natchnęła kalifornijskiego twórcę fantasy i poetę, Clarka Ashtona Smitha, do napisania opowieści o Ostatnim Kontynencie Zothique. Również wspaniały autor science fiction A. E. Van Vogt umiejscowił akcję swojej jedynej książki fantasy, „Księgi Ptaha", na superkontynencie przyszłości, zwanym Gondwana. Historia, którą opowiem, dzieje się na Gondwanie w czasie Eonu Spadającego Księżyca, mniej więcej siedemset milionów lat od chwili obecnej. Ziemia wciąż istnieje w tych czasach, ale nie jest to Ziemia, do której przywykliśmy. Powstały i przeminęły nowe, nie znane nam narody i przedziwne imperia. Wojny przyszłości, prowadzone przy użyciu niewyobrażalnych dla nas rodzajów uzbrojenia, wielekroć smagały Ziemię ognistymi biczami. Olbrzymie oceany zmieniły położenie wraz ze zbliżaniem się do siebie kontynentów. Zniknęły całe wyspy, zaś dawne, zaginione kontynenty z zamierzchłych czasów młodości Ziemi wyłoniły się z głębin zapomnienia. Superkontynent Gondwany pokrywa w tych czasach niemal pięćset dwadzieścia tysięcy kilometrów kwadratowych powierzchni planety; istnieje jeden tylko, gigantyczny ocean. Powstały nowe formy życia. Starożytne podgatunki istot żywych, takie jak górskie gnomy czy wodniki, odrodziły się z genetycznego ¦podłoża ewolucji. Stworzyła ona również całkowicie nowe gatunki: Karłów Śmierci, straszliwych Addanków, Półludzi z Thaad, a także ornithohippusy. Większość znanych nam gatunków, w tym także gatunek ludzki, zmieniło się nie do poznania. Długi romans cywilizacji z naukami ścisłymi znalazł swój koniec w ruinach prześwietnego państwa Vandelex. W zamian za to powstały nowe nauki stosujące, zamiast maszyn i probówek, kontrolowane fale myślowe ludzkiego intelektu, a także tajemniczą wibrację i moc Mówionego Słowa. Odrodziła się magia, by rządzić u zmierzchu świata, tak jak u zarania. Sama materia naszej planety uległa w tym czasie subtelnym przekształceniom. Pojawiły się nowe formy materii i przedziwne zjawiska geologiczne: Wędrujące Góry, ruchome i prawdopodobnie obdarzone zdolnością odczuwania kolumny Zielonego Oparu, pagórki z neosferycznego kryształu, które chwytają i przekształcają promieniowanie Kirliana, tajemnicze latające płomienie, a także obszar, w którym króluje tajemnica, określany mianem Wibrującej Krainy. A ponad tym wszystkim, panując nad całą epoką, unosi się gigantyczna tarcza Spadającego Księżyca, dniem i nocą wypełniając nieboskłon swym bezmiarem. Opowieść moja mówi o tym, jak zupełnie nieprawdopodobna trójka bohaterów — kobieta, która kochała nadaremnie, czarownik, który kochał jedynie wiedzę oraz wojownik, który z powodu swych genów nie wiedział czym jest miłość — pokonała Przeznaczenie, wypełniające niebiosa ich przedziwnego świata, a każde z tej trójki równocześnie wygrało i przegrało swe życiowe zmagania. Lin Carter Hollis, Long Island, Nowy Jork

 

OTO SŁOWA JATHABA SCHANDERZOTHA, NIEZNANEGO PROROKA, W KTÓRYCH PRZEWIDZIANE ZOSTAŁO NADEJŚCIE GANELONA SREBRNOWŁOSEGO: i znów rozwiewa się opar, który spowijał me spojrzenie, Książę o Lwim Sercu! Widzę Gondwanę w nieopisanych stuleciach zamglonej przyszłości, u granic czasu, gdy Ziemia nie będzie już domem Ludzkości, zaś Noc Wszechpotężna ogarnie cały nasz świat i nic prócz gwiazd nie rozciągnie już nad nim swego panowania. Zaś pierwszy Znak Przeznaczenia ujrzycie w niebiosach, bowiem spójrzcie: oto Księżyc spada, spada w dół z przestworu, tak jakby Dłoń Wszechmocnego Galendila, dźwigająca dotąd sklepienie, zachwiała się pod ciężarem... i ujrzą w ów czas wszystkie krainy Człowieka; co nie będzie jako inni ludzie; Człowieka zesłanego z mocy Galendila, by zmagał się ze Spadającym Księżycem, by szukał ratunku przed wiszącym nad wami mieczem Przeznaczenia... jak powiedziane jest: „poznacie go po barwie jego włosów, po mocy jego ciała i serca"... albowiem nie będzie on podobny zwykłym ludziom. Przybędzie tak, jak przybywali Wielcy Oswobodziciele z przeszłości, by walczyć, zdobywać i odnawiać świat, a jego ciemne brwi spoczywać będą, niczym pełne majestatu ptaki, na Znaku Feniksa, wieczystym emblemacie Odrodzenia... Biada mi! Stary już jestem i mój wzrok zmąciła na powrót mgła. Nie będzie mi dane ujrzeć końca opowieści. Zostało to zapisane w OTH KANGMIR, Księdze Nieprzemijającej.

 

1 GANELON SREBRNOWŁOSY

wyłonił się z mgły tajemnicy i przeminął w legendę. Nikt ze śmiertelnych nie wie, skąd przybył ani też dokąd się udał. Nie wiemy o nim nic, prócz tej opowieści o wielkich czynach i tajemnych pułapkach w odległych krainach Potężnej Gondwany. Wieść głosi, iż to właśnie on, Ganelon, sprawił ten najwspanialszy z cudów świata... że podźwignął Spadający Księżyc na swych szerokich ramionach... że rozszczepił go aż do przejętego chłodem serca swym mocarnym ostrzem... Lecz kłamliwą jest ta wieść, bowiem nie on, lecz ktoś inny został zbawcą świata. Tylko ja posiadłem wiedzę o tym, co naprawdę się zdarzyło, a także o wielu innych rzeczach. Bowiem byłem tam od początku do końca. Słuchajcie mnie, a opowiem wam wieść prawdziwą... Zastawili na niego pułapkę, gdy przybywał o zachodzie słońca poprzez przełęcz w Górach Koboldów. Było ich siedemnastu, obleczonych od stóp do głów w kolczugi i zakutych w zbroje, złożone z bransolet z czarnego, nieprzenikliwego szkła. Ukryli swe twarze przed wzrokiem ludzi pod żółtymi, porcelanowymi maskami diabłów, takimi, jakich używają Ludzie-Smoki z Tarath Amberzool, by odstraszyć fanatycznych akolitów Księżyca. Porozumiewali się groźnymi warknięciami, skowytali w bojowej furii i łypali oczyma spod masek wykrzywionych w przerażającym grymasie, okolonych tańczącymi przy każdym ruchu, lśniącymi pióropuszami o barwie hebanu. Przez cały dzień czekali, leżąc, na jego przybycie. Zasadzka była dokładnie zaplanowana. Musiał przejść przez przełęcz, by przybyć do dziedziny Karchoy; w przeciwnym wypadku byłby zmuszony wywalczyć sobie przejście przez tereny Małych Ludzi z Gór, których ciało jest twarde jak krzemień i których można zabić jedynie za pomocą ognia. Zaś ilość oczekujących na niego wojowników wyliczono po mistrzowsku. Albowiem ten, którego zamierzali zabić, mocny był w orężnym zmaganiu; doprawdy, nie zbywało mu na waleczności. Gdyby było ich sześciu lub siedmiu, mógłby wyrąbać sobie wśród nich krwawą ścieżkę. Jednak tylko bóg byłby zdolny walczyć i zwyciężyć siedemnastu doskonale uzbrojonych wojowników. Zaś Mistrz powiedział im, że on nie jest bogiem. Przyczaili się więc, gotowi do skoku, skryci w cieniu skalnej ściany, wyznaczającej koniec drogi, która wiodła z Szarego Pustkowia ku posiadłości Karchoy. Czekali tu cały dzień, byli więc znużeni i niecierpliwi, żądni poczuć w nozdrzach zapach świeżej krwi. Pierwszy dojrzał go Phay, osiemnasty z nich, a zarazem kapitan całej drużyny. Leżał skryty na szczycie strzelistej góry, mógł zatem trzymać wartę i ostrzec pozostałych, gdy człowiek, którego zamierzali zabić, znajdzie się w pobliżu. Phay był również znużony — miał za sobą długi i gorący dzień. Nie zasnął jednak i gdy zbliżał się wieczór, na długiej, białej drodze prowadzącej z posiadłości Królowej Szkarłatnej Magii ku ziemi Zelobiona, ujrzał człowieka wyjeżdżającego z półmroku pustyni. Za pomocą umieszczonego na nadgarstku zwierciadła Phay przekazał informację swoim ludziom, obozującym poniżej. A gdy to uczynił, uśmiechnął się tak, jak uśmiecha się wilk: bez radości unosząc spieczone wargi i odsłaniając zęby. Prawdopodobnie to nie on sam zabije tego człowieka, ale będzie widział, jak zabijają go inni. Siedemnastu wojowników bezgłośnie wstało na nogi, rozprostowując obolałe i znużone kości, szykując uzbrojenie do walki. Ich żądza krwi rosła z każdą chwilą. Wielki Mag, władca Karchoy, uzbroił ich należycie: w żywe, samozaplątujące się sznury, latające sztylety z zatrutego szkła, elektryczne włócznie. Czekając na przybycie swej ofiary, śmiali się i wymieniali grubiańskie żarty, pokazując za pomocą szkaradnych gestów, co z nim zrobią, gdy będzie już na ich łasce i niełasce. Nie spodziewali się oczywiście żadnych kłopotów. Żaden człowiek, który przebył tysiącmilowe pustacie Szarych Pustkowi Yan Kor nie może mieć w sobie dużo sił witalnych. Walka będzie krótka, łatwa i szybko się skończy — myśleli, szczerząc zęby w uśmiechu. Tak rzeczywiście było. Ale nie w sposób, w jaki sobie to wyobrażali... Półnagi olbrzym o ciemnobrązowym ciele, dosiadający śnieżnobiałego rumaka, dotarł do początku przeoczy, gdzie Dwa Filary Skalnej Twarzy wyznaczały granicę włości Zelobiona. Wyglądał dokładnie tak, jak przewidział Mag. Jednak sam widok przeciwnika zmroził krew w ich żyłach. Sądząc po jego głowie, ramionach i górnej części klatki piersiowej, był wyższy i potężniejszy od wszystkich śmiertelników, których zdarzyło im się widzieć. Jego obnażone ciało zdawało się powiększać z każdą chwilą, a pod skórą falowały potężne muskuły. Szeroka jak u wspaniałego lwa klatka piersiowa była niczym symbol siły. Mięśnie i ścięgna jak stalowe liny prześlizgiwały się pod skórą jego szerokich ramion i mocarnych rąk. Począwszy od smukłej talii i wąskich bioder, jego tors rozszerzał się niczym stojąca na czubku piramida. Witalność aż iskrzyła się wokół niego, tworząc dotykalną niemal aurę siły. Jego uzbrojenie stanowił wielki bułat, przewieszony przez ramię i dodatkowo przymocowany metalowymi pierścieniami do skórzanych pasów, krzyżujących się na środku potężnej piersi wojownika. Jego strój składał się jedynie z tych właśnie pasów, krótkiego kiltu z purpurowego materiału oraz ciężkich buciorów pokrytych giętką stalą. Wyłonił się z półmroku niczym jakiś barbarzyński bóg i człowieczeństwo w każdym z nich zadrżało przed jego potęgą. Ale to przede wszystkim jego twarz przykuła ich pełne fascynacji spojrzenia. Była bowiem niczym groźna, beznamiętna maska z ciemnego brązu, o kwadratowych, pozbawionych zarostu szczękach. Magnetyczne oczy pełne białej pasji błyszczały pod czarnymi brwiami, tworząc zaskakujący kontrast z nieprawdopodobną, błyszczącą czupryną o intensywnej barwie srebra, która opadała kaskadą na jego ramiona; od niej właśnie wojownik wziął swój przydomek. Mówi się zwykle o „srebrzystych" włosach starszych, posiwiałych ludzi, ale jest to jedynie poetycka metafora. Jednak to nie były zwykłe ludzkie włosy, lecz unoszący się w powietrzu sztandar z wirujących metalowych nici, które iskrzyły się i rozbłyskiwały ogniście niczym kryształ, gdy padały na nie purpurowe promienie zachodzącego słońca. Ponad jego brwiami widniał, wymalowany lub wytatuowany, emblemat srebrzystego feniksa, unoszącego się z ognistego gniazda. Nawet daleko na południu, w Krainie Wielkiej Kamiennej Twarzy, znany był ten emblemat Bogów Czasu, spełniający rolę talizmanu. Byli przygotowani na jego przybycie i zaatakowali niczym błyskawice już w pierwszej chwili, gdy pojawił się pomiędzy Filarami. Jednak on zareagował jeszcze szybciej. Już w momencie, gdy dźgali swymi elektrycznymi włóczniami w miejsce na siodle wierzchowca, na którym przed chwilą jechał, zdążył zeskoczyć i znaleźć się wśród nich. Wyłonił się za ich plecami niczym ciemnobrązowa zjawa, a jego zaciśnięte pięści uderzały błyskawicznie, z wyraźnie słyszalnym, głuchym odgłosem. Jego ręce, obleczone w rękawice i owinięte twardą skórą były w nich jak szybko pracujące młoty. Z każdym ich uderzeniem pękała czyjaś szczęka, w skrwawionych szczątkach ust chrzęściły wybijane zęby, porcelanowe maski rozpryskiwały się i spadały, zaś jęczące postacie o czerwonych od krwi obliczach schodziły z pola walki, potykając się i dotykając z niedowierzaniem resztek własnych twarzy. Warcząc i parskając niczym rozwścieczone koty uformowali koło o pustym wnętrzu, w którego środku znalazł się gigant o brązowej skórze, po czym równocześnie dźgnęli go elektrycznymi włóczniami, teraz już energetycznie  aktywnymi. Długie,  niebieskie  iskry energii wystrzeliły, trzeszcząc, z buzujących od siły krystalicznych ostrzy. Każde dźgnięcie taką włócznią może przepalić ludzkie ciało, paraliżując je nieznośnym, agonalnym bólem przeciążonych zakończeń nerwowych. Nawet przelotne dotknięcie iskrą jest w stanie sparaliżować człowieka, powodując iż będzie młócił ziemię rękami i nogami w galwanicznych konwulsjach, a jego mózg spowije czerwona mgła straszliwego bólu. Jednak już w chwili, gdy uderzali, on zdobył się na jeszcze szybszą odpowiedź. Dalekim chwytem swej mocarnej ręki złapał i wyrwał broń z dłoni mężczyzny, który dzierżył włócznię z przemożną, zdałoby się, siłą. W następnym ułamku sekundy odwrócił broń i gdy żołnierz gapił się z niedowierzaniem na swą pustą teraz rękę, poprzez wąską szczelinę między obręczami szklanej zbroi zatopił połyskliwe ostrze w brzuchu jej właściciela. Pchnięcie — sparowanie — znów pchnięcie. Jeden z żołnierzy upadł z wrzaskiem na ziemię, gdy kleiste jelita wylały się z otwartej rany, wyciętej w mięśniach jego brzucha uderzeniem włóczni na odlew. Inny zawył niczym torturowany wilkołak, gdy skwierczące, gorące ostrze przedarło się przez muskuły jego barku, paraliżując całe ramię od nadgarstka po szyję. Kolejny osunął się z czarnym, dymiącym otworem w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą było oko. Mdlący zapach spalonego ludzkiego mięsa atakował ich drgające nozdrza. Nie rozlegał się teraz żaden dźwięk oprócz zgrzytu i szurania skórzanych butów na suchym, krystalicznym piasku, a także pomruków i sapania wyczerpanych ludzi, gdy reszta oddziału desperacko zmagała się ze srebrzystym olbrzymem, który wyłonił się z nieznanych krain, by posiać wśród nich śmierć i zniszczenie. Wydarzenia potoczyły się tak szybko, że żołnierze nie mieli czasu, by wprowadzić do akcji swe żywe sznury, które mogłyby spętać Ganelona. Także ich szklane noże spały w wiszących u pasów futerałach. Po czterech sekundach od rozpoczęcia walki przy życiu pozostało jeszcze dziesięciu żołnierzy. Ich włócznie równocześnie uderzyły w niego niczym jedna, lśniąca, zgniatająca go ściana. Zmiótł je wszystkie na bok, używając zabranej jednemu z żołnierzy włóczni jako maczugi, a potem odskoczył w tył, poza zasięg ich ciosów. Po chwili znalazł się przy urwistej ścianie, na której w żywej, twardej skale wycięta została przed dwoma milionami lat olbrzymia Twarz. Działo się to za czasów panowania Władców Ptelijskich, gdy zeloci Czarnej Enigmy zmagali się z armią Czerwonego Obelisku w czasie stulecia Świętej Wojny. Po chropowatej skalnej ścianie wspiął się szybko do występu kilkanaście metrów ponad powierzchnią piasku. Wpadł mu w oko znajdujący się tam głaz z czarnego, łupkowatego gnejsu. Miał obwód nie mniejszy niż beczka i był cięższy od dwóch martwych ludzi, ale olbrzym zamknął go w swych potężnych ramionach i wyrwał z podłoża skalnego z zadziwiającą łatwością. Dziesięciu żołnierzy, którzy zgromadzili się, by zaatakować występ skalny, cofnęło się, gdy ich przeciwnik dźwignął głaz wysoko ponad swą głowę otoczoną srebrzystym obłokiem i cisnął prosto na nich. Głaz ze świstem przeciął powietrze i rozbił się w miejscu gdzie stali, łamiąc jednemu z nich kręgosłup, rozłupując czaszkę drugiego i miażdżąc nogi trzeciego z nich. Zanim zdołali otrząsnąć się z szoku i przegrupować siły, skoczył na nich z krawędzi skalnego uskoku, niczym atakujący tygrys z antycznego mitu. Chwytał zaskoczonych ludzi, unosił nad ziemię i rzucał ich na siebie nawzajem tak, jakby byli słomianymi marionetkami. Jego ręce, uderzające pięściami lub chwytające ich, aż migotały w błyskawicznych ruchach, będąc teraz jedynie brązowymi, rozedrganymi cieniami. Każdy taki cień pozostawiał wśród nich krwistoczerwoną grozę zniszczenia. Ramię jednego z żołnierzy zostało niemal wyrwane ze stawu. Uderzenie otwartą dłonią roztrzaskało skroń innego, niczym skorupkę jajka. Trzeci runął na ziemię, dusząc się od swej własnej, ciepłej krwi, gdy tnące uderzenie kantem dłoni olbrzyma zmiażdżyło mu krtań. Jeden z żołnierzy, wyprowadziwszy niskie uderzenie w nogi Ganelona trzeszczącą od energii włócznią, stracił równowagę na sypkim piasku i upadł na kolana. W ułamku sekundy olbrzym znalazł się nad nim. Nieprawdopodobnie silne dłonie niczym stalowe szczęki imadła zamknęły się na jego kostkach w bezlitosnym uścisku; aż zaskrzeczał z przerażenia, gdy dłonie te rozkołysały go w powietrzu i zakręciły nim wokół niczym żywą maczugą. Roztrzaskał się na innych żołnierzach, powalając ich na ziemię. Jeden z żołnierzy, którego włócznia została strzaskana i odrzucona na bok, dobywał właśnie z ochronnego futerału swego latającego sztyletu, gdy uderzyło weń rozpędzone ciało kolegi, powalając go twarzą w piasek. Klnąc i złorzecząc podniósł się na kolana... A potem jego twarz pokryła woskowa bladość. Ostrze z zatrutego szkła wbiło mu się w udo i bezsilnie obserwował, jak purpurowy płyn rozprzestrzenia się wokół, wypływając poprzez żyły i arterie; po chwili cała noga, od biodra aż po palce, była już martwa. Powoli usiadł na piasku, oblizał wargi i trwał tak, z oczyma utkwionymi w nicość, dopóki nie zabrała go śmierć. Walka skończyła się zaledwie kilka chwil po jej rozpoczęciu. Olbrzym pochylił się i wytarł do sucha swe dłonie mokre od krwi w krystalicznie czystym piasku. Potem wyprostował się i rozejrzał, obserwując rozpościerającą się wokół scenę nieprawdopodobnej rzezi. Wszędzie leżeli ludzie, pokaleczeni, poszarpani i jęczący lub pogruchotani, połamani i martwi. Krystalicznie czysty piasek, który parę chwil wcześniej szeptał pod delikatnym tchnieniem czystej, nocnej bryzy znad Zatoki Złotego Smoka, był teraz zbrukany, usiany obficie świeżymi plamami ciepłej jeszcze krwi. Siedemnastu ludzi zastawiło na niego pułapkę, gdy przejeżdżał między Dwoma Filarami do Krainy Wielkiej Kamiennej Twarzy. Siedemnastu okaleczonych lub martwych leżało teraz albo grzebało się niezdarnie w przesiąkniętej krwią ziemi. Nieprawda — szesnastu. Bowiem jeden z żołnierzy pozostał nietknięty, przypadłszy do powierzchni skały. Olbrzym podszedł do niego i popatrzył z bliska na jego bladą ze strachu twarz, po której ściekały krople potu, spojrzał w oczy, z których wyczytał nagie, pozbawione jakiejkolwiek maski przerażenie. — Hej, ty! — chrząknął do niego olbrzym głębokim basem. — Będziesz przemawiał do ludzi przy bramach. Zobaczę się z twoim Magiem czy chce tego, czy nie. Ruszaj! Wezwał swego białego ornithohippusa, gwiżdżąc doń wysokim tonem i zwierzę przybyło do niego, a jego gładkie pióra świeciły w ciemności niczym srebrnobiała tarcza Księżyca. Pogłaskał twardy, rogowy, papuzio zagięty dziób zwierzęcia; potem odplątał wodze, którymi kierował ornitopterem i związał je, tworząc coś w rodzaju lassa z pętlą zaciskową wokół szyi wziętego do niewoli żołnierza. Dosiadł wierzchowca i ruszyli w dolinę — milczący żołnierz biegł przodem po drodze prowadzącej do bram miasta ciemnych zigguratów i żółtych, porcelanowych pagód, miasta Karchoy, gdzie rządził Zelobion Mag. Zaś wysoko nad nimi, na górskiej grani, z której w przerażeniu i grozie obserwował zagładę oddziału, siedział skulony osiemnasty żołnierz, Phay, obejmując chłodnymi ramionami swe drżące ze strachu kolana. Od czasu do czasu sięgał do swej szyi i żarliwie ściskał lśniącą figurkę niebieskiego fetysza z porcelany, wiszącą na skórzanym rzemyku, mamrocząc chaotycznie histeryczne modły do swych bogów. Służył swojemu panu, Magowi Karchoy już dwadzieścia lat, w trakcie których widział wiele bitew, rozlewu krwi, łupienia zdobytych miast, zasadzek i rzezi. Nigdy jednak nie widział czegoś takiego, jak owa tygrysia, nadludzka dzikość olbrzyma o ciemnobrązowej skórze, który przybył z Szarych Pustkowi. Bez wątpienia Phay mógłby już nie bojąc się o swe bezpieczeństwo zejść na dół; jednak wciąż trwał, przywierając do szczytu urwiska skalnego, drżąc, na wpół oszalały z przerażenia i odrazy. Od czasu do czasu zaciskał wargi i spluwał, jakby miał nadzieję, że uda mu się zwymiotować wspomnienie tego, co ujrzał. Skąpane w czerwieni słońce powoli pogrążało się w purpurowym łożu z rozżarzonych węgli, które rozciągało się na zachodnim nieboskłonie. Spadający Księżyc wznosił się ponad horyzontem górskich szczytów i grani. Olbrzymi łuk jego tarczy rozciągał się niemal po obu stronach horyzontu, zaś z jego powolnym wznoszeniem się pogrążony w cieniu świat rozbłyskiwał bladą purpurą niby-świtu... bo w tym świecie przyszłości noc już nie istniała. I tak Ganelon Srebrnowłosy przybył do miasta Zelobiona Maga. Ganelon Srebrnowłosy... człowiek stworzony przez Bogów Czasu.

 

2 ZELOBION MAG

w tym samym czasie Zelobion Mag, Władca Karchoy, adept Szkoły Magii Fonematycznej, znajdował się w przylegającym do swoich laboratoriów pomieszczeniu o ścianach wyłożonych ołowiem, prowadząc ważne badania. Pomieszczenie to, wykute bezpośrednio w skalnym podłożu dziesięć metrów pod powierzchnią ziemi, na której leżało Karchoy, było jego komnatą słownikową. Pokryte ołowiem ściany były specjalnie ukształtowane w celu osiągnięcia doskonałej akustyki dla badania nowych fonetycznych kombinacji i syntez. Dziś Mag przygotowywał do wypróbowania Wypowiedź Molekularnego Rozpadu. Mag, który był nie całkiem człowiekiem, wyglądał majestatycznie z racji swej szczupłości i wysokiego wzrostu. Jego gęsta, zielona broda o barwie wodorostów i symetryczne rzędy szczelin po obu stronach krtani pod łukiem żuchwowym wskazywały na to, iż ma quasi-akwatycznych przodków. Rzeczywiście, był on owocem przypadkowego związku pomiędzy wodną rusałką zwaną Meluzynetą a mistrzem z perypatetycznej Szkoły Żywiołów (po nim właśnie Zelobion odziedziczył panowanie nad kilkoma bardzo użytecznymi Sylfami i jedną raczej niechętną do współpracy Salamandrą). Teraz, obleczony w ciężkie szaty z niezniszczalnego szkła kompozytowego, ukryty za maską z nieprzenikliwego metalu, Zelobion kierował swe magiczne siły przeciwko sześcianowi z litego kryształu, spoczywającemu na niewielkim piedestale z antyentropijnego ixium po drugiej stronie pomieszczenia słownikowego. Zelobion odśpiewywał właśnie złożona^ wielosylabową Wypowiedź skierowaną przeciwko krystalicznemu blokowi, zwracając wielką uwagę na to, by doskonałe nastrojenie, ton i czas trwania każdej nuty odpowiadały zmiennej rytmice wypowiadanych sylab. Właśnie wtedy rozległ się ogłuszający trzask, który wstrząsnął całym pomieszczeniem. Sześcian z kryształu pokryła nagle sieć zygzakowatych, czarnych linii, tworząc dwadzieścia głębokich szczelin. Jednak tylko niewielka część bloku uległa zniszczeniu na skutek uderzenia Wypowiedzią. Roztrzaskana część wypełniła powietrze mgłą błyszczącego, krystalicznego pyłu. Zelobion westchnął ze znużeniem i zdjął maskę. Już po raz trzydziesty w bieżącym stuleciu podjął próbę opanowania tej szczególnie złożonej i trudnej sekwencji fonemów. Użyta właściwie, Wypowiedź ta powinna była obudzić napięcia, ukryte w oscylacyjnej strukturze kryształu — napięcia, działając na siebie, powinny z siłą wulkanu rozsadzić molekularne połączenia cząstek elementarnych, likwidując scalające je siły. Lity blok kryształu winien ulotnić się z ogłuszającym hukiem i w oślepiającym blasku, towarzyszącym jego rozpadowi w eksplozji rozżarzonej pary. Nic takiego nie zaszło, a zatem po raz kolejny eksperyment spalił na panewce. W centralnej sali swego laboratorium Zelobion dowiedział się o swym kolejnym niepowodzeniu. Wykonana w czerwonym kamieniu rzeźba kariatydy, prawa z dwóch wspierających kamienne wejście do sali, przemówiła do niego swym bezbarwnym, chrapliwym, drażniącym i nieharmonijnym głosem: — Panie, Konstrukt zwany Srebrnowłosym dotarł właśnie do bram miasta i domaga się, by go wpuścić. (Należy wyjaśnić, że wewnątrz kamiennego ciała kariatydy zainstalowany został żywy krystaloid. Pomiędzy każdą z siedmiuset takich kariatyd, rozrzuconych po całym mieście Karchoy, a wszystkimi pozostałymi, istniało coś w rodzaju rezonansu opartego na współodczuciu; dotyczyło to również dwóch czerwonych tytanów, wspierających łukowo sklepioną bramę miasta, a zatem Zelobion mógł dysponować natychmiastową wiedzą praktycznie o wszystkim, co działo się w jego grodzie). Zelobion Mag, władca Karchoy, przez kilka sekund klął z podziwu godną biegłością językową i wyobraźnią, dotyczącą anatomicznych szczegółów, zanim ugiął się pod brzemieniem oczywistej konieczności i rozkazał, by intruzowi pozwolono wjechać do miasta. Odprawiając swe rutynowe obrządki pomyślał z goryczą, że jak dotąd, jest to wyjątkowo pechowy wieczór. Olbrzymi hali pałacu został zbudowany po to, by wywierać wrażenie na przybyszach i zadziwiać ich swym ogromem. Wyrzeźbione w kamieniu giganty podpierały znajdującą się na wysokości około czterdziestu metrów ponad marmurową posadzką kopułę z białego szkła, przez którą wlewały się strumieniem promienie Spadającego Księżyca, rozjaśniając cały hali blaskiem przypominającym światło słoneczne w południe. Zadziwiające dzieła sztuki, umieszczone w niszach wzdłuż centralnego pasażu oślepiały przybysza, migocząc, błyszcząc i pulsując. Replika słynnego Czerwonego Obelisku Thoha roiła się od złowieszczych, drażniących zmysły płomyków. Wysoka na trzy i pół metra, znakomicie wyrzeźbiona z wielkiego przedniego kła jeszcze bardziej gigantycznego wodnego potwora, statua herosa Azgelasgusa przedstawiała go podczas mocowania się z Białym Gryfonem, którego pokonanie stanowiło Ósmą Pracę bohatera. Kryształowa rzeźba o wysokości zaledwie czterdziestu pięciu centymetrów przedstawiała w sposób oszałamiająco dokładny, z mikroskopijnymi detalami upadek tysiąca demonów Herezji Gereshonitów. Najsłynniejszy obraz minionych dziewięciu milionów lat, „Triumf Madhrene" pędzla Foresco, błyszczał w alabastrowej oprawie, roztaczając oślepiającą gamę kolorów (w tym trzy odcienie: perłowy, pastelowy i alizarynowy, które potem już nie istniały w widmie widzialnego światła). Ganelon Srebrnowłosy, krocząc przez rozbrzmiewający echem hali, nie poświęcił nawet przelotnego spojrzenia któremukolwiek z tych cudów. Podszedł do stóp dziewięciostopniowego podnóżka tronu, na którym, cały w srebrze, spoczywał Mag, Władca Karchoy, ustrojony w migotliwe klejnoty. — Ty jesteś Ganelon, zwany Srebrnowłosym — zauważył Zelobion ponuro. — Miałem nadzieję, że tu nie przybędziesz. —  Dlaczego nasłałeś na mnie swoich wojowników, gdy wkraczałem do krainy Wielkiej Kamiennej Twarzy? — spytał groźnie olbrzym. Zelobion osadził go niechętnym spojrzeniem, po czym westchnął. —  Zostałem ostrzeżony o twoim przyjściu przez Sylfa, który przysiągł mi służyć — odparł bez żadnych przeprosin. — Za pośrednictwem entropospeksji wiem to i owo o śmiesznym celu, który sobie postawiłeś, i nie życzę sobie mieć cokolwiek wspólnego z tą niedorzeczną donkiszoterią. Miałem nadzieję, że uda mi się zniechęcić cię na samym wstępie. Rzeczywiście, zastawiłem pułapkę, która, jak wnioskuję, całkowicie zawiodła. Jednak jeśli naprawdę wykonanie tego zadania zostało ci nakazane przez Bogów Czasu, dowodem tego byłaby twoja odporność na ciosy. Mając zatem dowód, iż tak jest w istocie, sprawdziłem przynajmniej prawowitość twych roszczeń. —  Ach, tak... Szesnastu martwych ludzi spoczywa w cieniu Dwóch Filarów; mam nadzieję,  że jesteś usatysfakcjonowany swoim dowodem! — ryknął Ganelon. — Bogowie Czasu nałożyli na mnie zadanie, do którego wykonania jestem zobowiązany — zaczął. — Księżyc... —  Wiem, wiem; możesz odpuścić sobie wyjaśnienia — stwierdził Zelobion z irytacją, niecierpliwym gestem dłoni przerywając jego przemowę. — Mój dobry człowieku,  powszechnie  wiadomo,  że  Księżyc spada od wielu milionów lat. Nie jestem przekonany, czy rzeczywiście żyjemy w Ostatnich Dniach. O ile wiem, upadek naszego satelity może doskonale trwać jeszcze wiele milionów lat. Nawet jeśli to, co bezpośrednio mówią proroctwa jest prawdą, ani moja wiedza, ani też twoja siła nie zdołają powstrzymać upadku tak nieuniknionego, ani też odsunąć Księżyc z jego ścieżki. Ganelon zmarszczył brwi i przesunął się nieco, zaś marmurowa posadzka, której wytrzymałość obliczono na wagę zwykłego człowieka, zatrzeszczała pod jego ciężarem. Zelobion przyjrzał się badawczo obnażonemu olbrzymowi. Jego ajnaik czakra, Trzecie Oko astralnego ciała Maga, którego odpowiednik na wyższym poziomie egzystencjalnym obserwował właśnie astralną formę odpowiednika Ganelona na tej samej wyższej płaszczyźnie, otworzyło się i zbadało aurę wojownika. Dzięki obserwacji odcieni, cyklu wibracyjnego i prążków aureoli, półcienia oraz rdzenia aury Ganelona Mag był w stanie odczytać pewne nieomylne znaki dotyczące stojącego przed nim, milczącego olbrzyma. Okazało się, że są one rzadko spotykane, szczególne i niezwykle interesujące. Wbrew swej woli Zelobion poczuł pierwsze, nieśmiałe jeszcze zaburzenia aury, zwiastujące atak owej fascynującej i niszczycielskiej dziwności, która jest przekleństwem dla ścisłego umysłu naukowca, a zarazem jego błogosławieństwem. —  Rozumiem, że jesteś Konstruktem — stwierdził opryskliwie. — Kiedy wyłoniłeś się ze swojej rasy? —  Nie wyłoniłem się z żadnej rasy. Zostałem wyhodowany w genetycznym laboratorium w Krypcie Ardelix, która znajduje się u podnóży Gór Kryształowych — odparł Ganelon. Zelobion uniósł brwi ze zdziwienia. Dwieście milionów lat wcześniej, gdy umierali Bogowie Czasu, w pewnych rejonach ziemi umieścili ukryte krypty, w których, zamknęli superbohaterów, dysponujących niezwykłą energią, oczekujących na swoją godzinę — będącą równocześnie godziną próby dla ludzkości. Zgodnie z mitologią ludu Zul-Rashemba krypty te zostały tak zaprogramowane, by otworzyć się dokładnie o ściśle określonej porze, w dobie kryzysów. Krypty te stworzyła tajemnicza pół-rasa, znana pod imieniem Bogów Czasu, której źródłem sławy była niesamowita umiejętność obserwacji przyszłych wydarzeń w ich najdrobniejszych szczegółach. Jednak Krypty Czasu okazały się w większej części czystą mitologią. Jeden jedyny raz tylko jedna z nich otworzyła się za ludzkiej pamięci; była to krypta, w której znajdował się Kalidondarius, Wielki Myśliciel z Aopharz. Jego wyłonienie się z krypty, skrytej w mulistych głębinach Morza Letryjskiego, miało miejsce dokładnie w tym czasie, w którym mógł on przywrócić do życia zapomnianą niemal naukę bionometrii solsejsmicznej, która okazała się czynnikiem najwyższej wagi dla przetrwania Trzydziestego Imperium Wielkiego Velademaru. W przeciwnym wypadku zostałoby ono całkowicie zmiażdżone pod buciorami Hordy Urghaskiej, gdy tysiąc lat później roznieciła ona Zieloną Dżihad. Zaś upadek Trzydziestego Imperium (wedle opinii socjometryków) przyniósłby w czasach późniejszych nieobliczalne szkody panowaniu człowieka na kontynencie Gondwany. Jednakże oprócz tego odosobnionego przypadku żadne Krypty Czasu nie otworzyły się nigdy — jeśli inne krypty w ogóle istniały. Zaś pozostałe fakty dowodzące istnienia i działalności Bogów Czasu ograniczały się jedynie do znakomicie zsynchronizowanego z wydarzeniami rodzenia się co jakiś czas pewnych szczególnych jednostek, obdarzonych niezwykłymi talentami, starannie zaplanowanymi w ich kodzie genetycznym i „zasianymi" w plazmie ich zarodków całe tysiąclecia przed ich narodzinami, a potem hodowanymi aż do dojrzałości, by wyłonić się z rasy macierzystej dokładnie w czasie, gdy trzeba stawić czoło najistotniejszym i najtrudniejszym problemom danego stulecia; czas tego wyłaniania się obliczono z dokładnością, która wydawała się zaiste zadziwiająca. Takim właśnie nadczłowiekiem, który wyłonił się za sprawą Bogów Czasu, był na przykład mądry i utalentowany Dziewiąty Sędzia z Trantain, który rozwiązał Dylemat Saftylijski. Problem ten mógł w przeciwnym wypadku usidlić i pochłonąć w szaleńczej frustracji połowę najwybitniejszych intelektów owego czasu. Innym był przesławny Pluralista z Mantragonu, którego natchnione badania ludzkiej psychologii doprowadziły do odkrycia nowego, dziewiątego zmysłu. Jego udoskonalenie przez ludzi zbiegło się w czasie z ekspansją nie znanych dotąd, a wyjątkowo złośliwych i śmiercionośnych Demonów Mgły z Jatheg Quool, niewykrywalnych w żaden inny sposób, jak właśnie owym dziewiątym zmysłem, gdyby zatem nie jego odkrycie, Demony mogłyby opanować i całkowicie wyludnić Ziemię. Do chwili obecnej pojawili się także inni wspaniali „nadludzie", którymi Bogowie Czasu wzbogacili rodzaj ludzki. Były to takie postacie, jak na przykład wojowniczy król Kelvon XXII, władca Czterdziestu Dziewięciu Miast Kraju Jamy lub Phosphotex Calgalgandar, mesjasz, założyciel religii Dwunastej Tajemnicy z Pesh, którego nauczanie tak głęboko poruszyło potężny naród Hazyjczyków, iż ni mniej ni więcej tylko siedemset trzydzieści jeden tysięcy genialnych poetów czerpało inspirację do dzieł swego życia z głębokich rozważań teologicznych zawartych w jego powszechnie czczonym piśmie „Wyzwolenie Myśli". Te właśnie refleksje przemykały błyskawicznie przez dobrze wyposaż...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin