Lucy Maud Montgomery - Emilka ze srebrnego nowiu.doc

(1397 KB) Pobierz
Lucy Maud Montgomery

Lucy Maud Montgomery

       

       

Emilka ze Srebrnego Nowiu

       

Tom 1

Całość w tomach

       

       

       

       

Polski Związek Niewidomych

Zakład Wydawnictw i Nagrań

Warszawa 1990

 

 

 

 

 

Przełożyła -

Maria Rafałowicz_Radwanowa

       

       

       

       

       

       

       

Tłoczono w nakładzie 20 egz.

pismem punktowym dla niewidomych

w Drukarni PZN,

Warszawa, ul. Konwiktorska 9

Pap. kart. 140 g kl. Iii_Bą1

Przedruk z wydawnictwa

„Krajowa Agencja Wydawnicza”,

Warszawa 1988

Całość nakładu 100 egz.

       

Pisała K. Pabian

Korekty dokonały

U. Maksimowicz

i  B. Krajewska

 

 

 

 

 

 

1~

Domek w wąwozie

       

Domek w wąwozie był położony o „milę drogi od zewsząd”, jak mówili mieszkańcy Boru Majowego.  Wąwóz ten stanowiła trawą porosła dolinka; domek wyglądał na tym tle, jakby nie był dziełem rąk ludzkich, tak jak inne budynki, lecz jakby wyrósł tam nagle jako wielki, brunatny grzyb. Prowadziła do niego wąska, zielenią zarośnięta ścieżka, ukryta przed ludzkim okiem przez zwarty szereg młodych krzewów. Nie było stamtąd widać żadnego innego domostwa, chociaż miasteczko położone było na wzgórzu.

          - Helena Greene mówiła, że jest to najbardziej samotne miejsce na świecie i zapewniała, że nie pozostałaby tam ani przez jedną dobę, gdyby jej nie było żal dziecka.

Emilka nie wiedziała, że jest przedmiotem współczucia; nie wiedziała również, co znaczy samotność. Ona miała towarzystwa pod dostatkiem: ojciec, Kicia, Nieznośnik; Królowa Wichrów też jest w pobliżu; a drzewa: Adam i Ewa, Świerk Wyniosły, a wszystkie te zaprzyjaźnione z nią dzieci_krzewy!

Nie zapominajmy też o „promyku”. Nigdy nie wiedziała, kiedy on zabłyśnie, a ciągła możliwość napełniała ją radością wyczekiwania.

Emilka wymknęła się o zmierzchu na przechadzkę.  Chłodno było. Przez całe życie pamiętać będzie ową przechadzkę, może dlatego, że opromieniona była jakimś feerycznym pięknem, a może dlatego, że po raz pierwszy owego tygodnia rozbłysnął „promyk”, ale najprawdopodobniej dlatego, że zdarzyło się to, co się zdarzyło, gdy wróciła z tej właśnie przechadzki.

Był to posępny dzień pierwszej

 

 

 

 

 

połowy maja; chmury ustawicznie groziły deszczem, ale deszcz nie spadł ani razu. Ojciec spędził cały dzień na szezlongu w saloniku. Dużo kaszlał, rozmawiał niewiele. Dla Emilki było to rzeczą niezwykłą. Tego dnia leżał przeważnie z rękami podłożonymi pod głowę, a jego wielkie, podkrążone oczy utkwione były z sennym wyrazem, jak gdyby nic nie widziały, w zachmurzone niebo, którego skrawek widoczny był pomiędzy gałęziami sosen, rosnących przed gankiem. Sosny te nazywano Adamem i Ewą, gdyż Emilka zauważyła niegdyś wybitne podobieństwo między ich stosunkiem do trzeciego drzewa, małej jabłoni, a pozycją Adama i Ewy wobec drzewa wiadomości dobrego i złego, odmalowaną na staroświeckim obrazku w książce Heleny Greene. Drzewo wiadomości dobrego i złego wyglądało zupełnie tak samo, jak ta krępa jabłoń, a Adam i Ewa stali po obu stronach, sztywni, jakby zastygli, zupełnie tak jak te dwie sosny.

Emilka zastanawiała się, o czym ojciec myśli, ale nigdy nie nudziła go pytaniami, gdy kaszel się wzmagał. Pragnęła tylko mieć kogoś do rozmowy. Tego dnia Helena Greene też nie była usposobiona do pogawędki. Wciąż zrzędziła, a to znaczyło, że Helena była czymś strapiona.  Poprzedniego wieczora też zrzędziła po odejściu doktora, który szeptał coś do niej w kuchni; zrzędziła, podając Emilce przed spaniem kolacyjkę, złożoną z chleba i z syropu cukrowego. Emilka nie lubiła chleba z syropem, ale jadła i piła, aby nie urazić Heleny.  Helena nieczęsto pozwalała jej jeść przed spaniem; skoro to uczyniła, to widocznie odczuwała potrzebę okazania jej szczególnych względów.

Emilka miała nadzieję, że ten

 

 

 

 

 

atak zrzędzenia minie do wieczora. Zwykle tak bywało. Ale dzisiaj i to zawiodło, tak że Helena nie mogła być brana w rachubę jako towarzystwo. Nie znaczy to, że kiedy indziej była ona idealną towarzyszką. Douglas Starr powiedział razu pewnego w przystępie uniesienia, że Helena Greene jest „nudną, starą zrzędą bez rozumu”; ilekroć Emilka patrzyła na Helenę, przychodziło jej na myśl to określenie, które wydawało jej się uderzająco trafne.

Tak więc przez całe popołudnie bujała się Emilka na fotelu na biegunach, czytając „Podróż Pielgrzyma”. Emilka ogromnie lubiła „Podróż Pielgrzyma”.  Niejednokrotnie przechadzała się po ciasnym wąwozie z Krystynem i z Krystyną; ale bez porównania bardziej podobały jej się przygody Krystyna, niż przygody Krystyny. Bo przede wszystkim tak  tłoczno było wiecznie dokoła Krystyny! Nie wywierała ona ani w części tego uroku, jakim była opromieniona samotna, nieustraszona postać, stawiająca czoło wszystkim cieniom Ponurej Doliny i spotkanemu tam Apollinowi. Ciemności i widma są niczym, kiedy człowiek jest w towarzystwie. Ale być samą, och, Emilka wzdrygała się na tę myśl!

Gdy Helena oznajmiła, że kolację już podała, Douglas Starr polecił Emilce przejść do jadalni.

          - Ja nie będę jadł dzisiaj.

Będę leżał tutaj i odpoczywał. A kiedy wrócisz z kolacji, porozmawiamy poważnie.

Uśmiechnął się swym dawnym,

pięknym uśmiechem, pełnym

uczucia, słodkim, jak mówiła w

swych myślach Emilka. Zjadła

szybko kolację, uszczęśliwiona,

jakkolwiek kolacja nie była

dobra. Chleb był zeschły, jajka

niedogotowane, ale cudownym

jakimś zrządzeniem losu

pozwolono jej mieć przy boku

 

 

 

 

 

Kicię i Nieznośnika: siedzieli przy niej, jedno po lewej, drugie po prawej ręce, a Helena zrzędziła tylko wtedy, kiedy Emilka karmiła ich oboje, rzucając im kawałki chleba z masłem.

Kicia miała taki zabawny sposób siadania na tylnych łapkach i chwytania chleba przednimi łapkami, a Nieznośnik tak umiał trącać nogę Emilki niemal ludzkim dotykiem, gdy zbyt długo dawała mu czekać na jego kolejkę. Emilka lubiła ich oboje, ale Kicia była jej ulubienicą. Była to ładna, szarooka kotka o wielkich, hebanowoczarnych oczach: a taka była milutka, pulchna, taka pieszczoszka! Nieznośnik zawsze był chudy. Żadna ilość żywności nie zdołała nigdy pokryć wystających żeber. Emilka lubiła go, ale nigdy nie przyszło jej na myśl pogłaskać go lub poklepać, dlatego właśnie, że był taki chudy. A jednak miał on pewną rasową piękność, która przemawiała do Emilki. Był to szaro_biały kot, miejscami bardzo biały, o bardzo gładkiej sierści, o wydłużonym pyszczku, o długich uszach i bardzo zielonych oczach; niebezpieczny bojownik, który w mgnieniu oka poskramiał obce koty!

Rzucał się nawet na duże psy i wyganiał je bez pardonu.

Emilka kochała swoje kotki.  Ona sama je wychowała, jak mawiała z dumą. Otrzymała je w prezencie od swego nauczyciela ze szkółki niedzielnej, gdy były malutkimi kociętami.

          - Żywy prezent jest czymś szczególnie miłym - zwierzyła się Emilka Helenie - bo z biegiem czasu staje się coraz milszy.

Ale martwiła ją bezdzietność tej pary.

          - Nie wiem, dlaczego Kicia nie ma małych kociąt - skarżyła się Helenie. - O ile wiem, większość

 

 

 

 

 

 

kotów ma tyle kociąt, że sami rodzice nie wiedzą, co z nimi robić.

Po kolacji Emilka wróciła do saloniku: ojciec usnął. Bardzo ją to ucieszyło: wiedziała, że niewiele sypiał od dwóch dni.  Była troszkę rozczarowana, ponieważ nie będą mieli owej „poważnej rozmowy”. „Poważne” rozmowy z ojcem były zawsze czymś rozkosznym! Ale najlepiej będzie na razie pójść na przechadzkę, na taką cudną, samotną przechadzkę o zmierzchu wiosennym. Od tak dawna nie była już na przechadzce.

          - Włóż kapturek i bacz, abyś wróciła do domu natychmiast, gdyby deszcz zaczął padać - upominała Helena. - Ty nie możesz moknąć na zimnie, tak jak inne kozy w twoim wieku.

          - Dlaczego ja nie mogę?! - spytała Emilka z oburzeniem.  Dlaczego ona ma być pozbawiona przywileju „moknięcia na zimnie”, skoro inne dzieci mokną bezkarnie? To nie jest w porządku.

Ale Helena tylko tak zrzędzi.  Emilka z kolei mruczy sama do siebie dla własnej satysfakcji:

„Jesteś nudną starą zrzędą bez cienia rozumu!” Wchodzi po schodach, gdyż trzeba wyjąć z szafy kaptur i płaszcz. Wchodzi po kapturek opieszale, bo ogromnie lubi biegać z gołą głową. Wkłada wypłowiały kapturek na swe krucze warkocze i uśmiecha się przyjaźnie do swego odbicia w małym zwierciadle. Uśmiech rodzi się w kącikach jej ust i powoli rozlewa się po całej twarzyczce, subtelny, miękki, prześliczny, jak myśli nieraz Douglas Starr.

Jest to uśmiech jej zmarłej

matki, ten czar, który chwycił

go za serce i przykuł od

pierwszego wejrzenia do Julii

Murray. Na pozór jest to jedyne

dziedzictwo fizyczne Emilki po

matce. Z wszystkich innych cech,

 

 

 

 

 

myśli ojciec, jest ona podobna do rodziny Starrów: ma ich wielkie, złotoszare oczy, ocienione długimi rzęsami i czarnymi brwiami, ich wysokie, białe czoło (zbyt wysokie, aby mogła być pięknością), ich delikatny owal, ich bladość, ich nerwowe usta i maleńkie uszy, wskazujące na jej pokrewieństwo z rodem Dobrych Wróżek.

          - Idę na przechadzkę z Królową

Wichrów, kochanie - rzecze Emilka. - Chciałabym móc cię zabrać z sobą. Czy ty wyszłaś kiedykolwiek poza mury tego pokoju? Wątpię. Dzisiejszego wieczora wyjdzie Królowa Wichrów na pola. Jest ona wysoka i w mgłę spowita, owiana przejrzystymi, jedwabnymi szatami barwy szarej; ma skrzydła, podobnie jak nietoperz, ale przez jej skrzydła widać świat dokoła, ma oczy błyszczące jak gwiazdy, prześwitujące poprzez jej długie, rozpuszczone włosy. Ona umie fruwać, ale dzisiaj pójdzie się przejść ze mną w pole. Ona jest wielką moją przyjaciółką.  Królowa Wichrów! Znam ją od chwili, kiedy skończyłam sześć lat. Jesteśmy starymi, starymi przyjaciółkami, ale nie tak dawnymi  jak ja i ty, mała Emilko_w_Zwierciadle. My jesteśmy przyjaciółkami od niepamiętnych czasów, prawda?

Emilka_spoza_Zwierciadła posyła dłonią pocałunek Emilce_w_Zwierciadle i znika.

Królowa Wichrów czeka na nią za drzwiami, kołysząc trawą, rosnącą pod oknem saloniku, potrząsając rozłożystymi gałęziami Adama i Ewy, szepcząc coś na ucho krzewom, łając Wyniosłego Świerka.

Emilka od tak dawna nie była na przechadzce, że wręcz szaleje z radości. Zima była burzliwa, spadło tyle śniegu, że nie wolno było wychodzić z domu. Kwiecień był miesiącem dżdżu i wiatru.

 

 

 

 

 

Tak więc w ten wieczór majowy czuła się jak więzień wypuszczony na wolność. Dokąd pójść? Czy w stronę miasteczka, czy na przełaj przez pola?  Emilka wybrała to drugie.

Szła w kierunku zeschłych świerków, na skraj rozległego, stromego pastwiska. Tam było ustronie, wyczarowane przez magiczne moce. Tam doznawała nieznanych nikomu rozkoszy, pełni radości ze swego pierworództwa. Kto by był widział Emilkę sunącą przez nagie pole, nie byłby jej zazdrościł bynajmniej. Była drobna, blada, biednie odziana: chwilami drżała z zimna w swym lekkim żakieciku; a jednak niejedna królowa oddałaby chętnie koronę za jej wizje, za jej cudne marzenia. Brunatne, zdeptane trawy pod jej stopami były aksamitem. Stary, pogięty skarłowaciały świerk, pod którym odpoczęła przez chwilę, patrząc w niebo, był marmurową kolumną w pałacu bogów. Odległe, mglisto się rysujące pagórki były fortami strzegącymi cudownego grobu. A towarzyszyły jej w tej wędrówce wszystkie Dobre Wróżki okolicy, bo tutaj wierzyła w dobre duchy, w owe czarodziejki w białych szatach i lśniących klejnotach, w ów zielony ludek traw, elfy mieszkające w młodych świerkach, w duchy wichru i dzikiej paproci. Tu wszystko mogło się zdarzyć, wszystko mogło stać się prawdą.

A ta polanka wśród drzew

iglastych była takim uroczym

zakątkiem, gdzie można było

bawić się w chowanego z Królową

Wichrów. Ona była tutaj tak

bardzo rzeczywista: byle tylko

skoczyć dość żwawo i ukryć się w

porę za pniem drzewnym - w tym

rzecz, że nigdy nie można

zdążyć! - a ujrzysz ją, tak jak

ją czujesz i słyszysz. Bo ona

jest, oto jest powiew jej szat,

nie! to śmiech jej słychać na

 

 

 

 

 

wierzchołku najwyższych drzew i znów rozpoczyna się polowanie, aż wreszcie, nagle... zdaje się, że Królowa Wichrów odeszła.  Wieczór skąpany jest w cudownej ciszy, gdy wtem rozrywają się na zachodzie skłębione chmury i ukazuje się czarowny, blady skrawek nieba, błękitno_zielonawy, a na nim - srebrny nów.

Emilka stoi i patrzy w górę ze złożonymi rękami, z czarną główką przegiętą w tył. Musi wrócić do domu i opisać tę chwilę w swym żółtym zeszycie, w którym ostatni zapisek brzmi:

„Życiorys Kici”. Ciążyć jej będzie to piękno, dopóki go nie wypowie w opisie. A potem przeczyta to ojcu. Notuje sobie w pamięci, że wierzchołki drzew na wzgórzu odcinają się na tle błękitno_zielonawego stropu jak cieniutka czarna koronka.

I w tym, na jedną wspaniałą, przecudowną chwilę, zstąpił na nią „promyk”.

Emilka tak to nazywała, chociaż czuła, że ta nazwa nie oddaje wiernie jej przeżycia. Ono nie dawało się wyrazić słowami.  Nawet ojciec nie mógł tego pojąć, zawsze wydawał się trochę zaskoczony na dźwięk tego wyrazu. Z nikim więcej nie mówiła o tym.

Myślała zawsze, jak daleko pamięć jej sięgała, że była bardzo, bardzo bliską świata cudownego piękna. Świat ten był oddzielony od niej tylko cienką zasłoną; ona nigdy nie mogła uchylić tej zasłony ani na chwilę, ale czasem... podmuch wiatru rozwiewał ją na jeden błysk i wówczas Emilka doznawała olśnienia, była oczarowana, na przeciąg sekundy otwierała przed nią swe pokoje kraina cudu...  jeden błysk tylko!... słyszała tony nieziemskiej melodii.

Takie chwile zdarzały się

rzadko, mijały rychło,

pozostawiając ją zdyszaną,

 

 

 

 

 

upojoną. Nigdy nie mogła ich wskrzesić na zawołanie, nigdy ich sobie uprzytomnić, nigdy zastąpić wyobraźnią; ale świadomość cudu towarzyszyła jej przez szereg dni. Cud nie ponawiał się nigdy w tej samej postaci. Dzisiaj stworzyły go te ciemne gałęzie na odległym niebie. Przynosił go wiatr nocny na skrzydłach dzikiej, donośnej muzyki, wraz z cieniem, snującym się po polu, wraz z błyskawicą, zaglądającą do jej okna podczas burzy letniej wraz ze śpiewem:

„Święty, mocny, Święty

Nieśmiertelny”, rozbrzmiewającym w kościele, wraz z tym blaskiem ognia, jaki zastała ongi w kuchni, wracając do domu w jesienny wieczór; wraz z nowym  wyrazem szczęśliwie odkrytym przez nią podczas kreślenia „opisu” jakiegoś zjawiska. A ilekroć ów „promyk” odwiedzał ją, czuła Emilka, że życie jest rzeczą cudną, tajemniczą, a niezniszczalnym pięknem.

Rzuciła się ku domowi w wąwozie. Pilno jej było przybyć do swego pokoju i przystąpić do opisu, zanim obraz, jaki  ujrzała, ulegnie w jej pamięci częściowemu zaćmieniu. Wiedziała na razie tylko, od jakich słów zacznie. Zdanie to było już, rzekłbyś, wyryte na dnie jej duszy: „Wzgórze zawołało mnie, a we mnie coś odpowiedziało echem na to wołanie”.

Zastała Helenę Greene na progu: czekała na nią. Emilka tak była przepełniona szczęściem, że wszystkich w tej chwili kochała, nawet nudne zrzędy bez cienia rozumu. Objęła oburącz kolana Heleny i przytuliła się do nich. Helena patrzyła ze smutkiem na tę twarzyczkę, na której ożywienie namalowało ciemno_różowy rumieniec i rzekła, tłumiąc westchnienie:

          - Czy wiesz, że twój tatuś będzie jeszcze żył zaledwie

 

 

 

 

 

 

tydzień, może dwa tygodnie?...

2~

Noc czuwania

       

Emilka stała bez słowa i wpatrywała się w ciemną, ogorzałą twarz Heleny; znieruchomiała, jakby skamieniała. Była ogłuszona, jak gdyby Helena uderzyła ją młotkiem w głowę. Rumieńce znikły z jej twarzyczki, źrenice rozszerzyły się tak, że znikły zupełnie tęczówki, oczy jej stały się czarne jak mroczne otchłanie. Wrażenie było tak przerażająco silne, że nawet Helena Greene poczuła się nieswojo.

          - Mówię ci o tym dlatego, że według mnie czas najwyższy, abyś wiedziała - rzekła. - Prosiłam już od szeregu miesięcy tatusia, żeby ci to powiedział, ale on wciąż odkłada i odkłada termin tej rozmowy. Powiedziałam mu:

„Pan wie, jak ona się przejmuje wszystkim, więc jeżeli pan pewnego dnia umrze nagle, ją może to zabić, o ile nie będzie na ten fakt przygotowana”. A on na to: „Jeszcze czas, jeszcze czas, Heleno”.

          - Ale nigdy słówkiem o tym nie wspomniał, a kiedy doktor oznajmił mi wczoraj, że koniec jest bliski, zrozumiałam, że mnie przypada zadanie poinformowania cię o stanie ojca i przygotowania cię na to nieszczęście. Opanuj się, dziecko, nie patrz takimi oczami na mnie! Nic złego ci się nie stanie, będziesz miała opiekę.

Krewni twojej mamy zajmą się

tobą, chociażby ze względu na

dumę rodzinną Murrayów, jeżeli

nie z innych pobudek. Nie

pozwolą zemrzeć albo iść do

obcych ludzi dziecku z ich krwi

zrodzonemu, nawet jeżeli to jest

dziecko ojca znienawidzonego

przez nich. Będziesz miała

ognisko domowe, lepsze niż

 

 

 

 

 

dotychczas. Nie troszcz się o nic. A co do tatusia, to powinnaś się cieszyć, że on odpocznie. On umiera od pięciu lat. Tai to przed tobą, ale to istny męczennik. Ludzie powiadają, że serce ma złamane od chwili śmierci twojej mamy: tak nagle to na niego przyszło... chorowała tylko trzy dni. Dlatego chcę, żebyś wiedziała z góry, co ma nastąpić; przynajmniej nie będziesz zaskoczona, gdy się to stanie. Na miłość boską, Emilio Byrd Starr, nie stój  i nie patrz tak przed siebie! W głowie mi się mąci! Nie będziesz przecież pierwszym dzieckiem na świecie, które zostaje sierotą, ani ostatnim! Staraj się być rozsądna. I nie nudź tatusia tym, co ci powiedziałam, pamiętaj! A teraz wejdź do domu, powietrze jest przejmujące; dam ci coś gorącego do wypicia, zanim pójdziesz do łóżka.

Helena chciała wziąć dziecko za rękę. Emilka odzyskała władzę w członkach; byłaby krzyknęła głośno, gdyby Helena dotknęła jej w tej chwili. Wydała dźwięk ostry, gorzki i ze łzami w oczach uniknęła ręki Heleny, wyciągniętej po nią poprzez próg. Uciekła na ciemne schody.

Helena pokiwała głową i wróciła do kuchni.

          - Ja spełniłam tylko mój obowiązek - rozmyślała. On wciąż powtarza, że „jeszcze czas”, aż w końcu umrze, a ona zostanie tym zaskoczona. Teraz oswoi się z tą myślą, a za parę dni przestanie się nad tym zastanawiać. Dla niej będzie to zresztą wyzwoleniem, jeżeli prawdą jest to wszystko, co słyszałam o rodzinie Murrayów.  Im też niełatwo przyjdzie ją przegadać. Ona odziedziczyła po nich dumę i pychę i to jej dopomoże znieść ten cios.

Powinnam zawiadomić Murrayów, że

on umiera, ale nie jestem pewna,

 

 

 

 

 

kiedy to nastąpi. Mało która kobieta byłaby tu wytrzymała na moim miejscu!  Wstyd na przykład jak tu się wychowuje dziecko: nawet do szkoły nie chodzi! Hm, nieraz mu mówiłam, co o tym sądzę, nie mam sobie nic do wyrzucenia, to mnie pociesza. Chodź tu zaraz, Nieznośniku, ty utrapienie! A gdzież jest Kicia?

Helena nie mogła znaleźć Kici dla bardzo prostej przyczyny:

Kicia była na górze z Emilką, która trzymała ją mocno przytuloną do siebie, siedząc po ciemku na brzegu swego łóżeczka. Wśród tej rozpaczy, tego opuszczenia pewną pociechę stanowiło to miękkie futerko i ten okrągły aksamitny pyszczek tuż przy jej twarzyczce.

Emilka nie płakała: patrzyła prosto przed siebie w mrok otaczający, starała się spojrzeć w oczy temu potwornemu nieszczęściu, którego zwiastunem była Helena Greene. Nie wątpiła, coś jej mówiło, że to prawda.  Dlaczego ona nie może umrzeć również? Ona nie będzie mogła żyć nadal bez tatusia.

          - Gdybym ja była Bogiem, nie pozwoliłabym, żeby się, zdarzały takie rzeczy - rzekła.

Czuła, że to bardzo brzydko z jej strony tak mówić. Helena powiedziała jej kiedyś, że najgorszym przestępstwem, jakie można popełnić, jest niezadowolenie z Boga. Ale mniejsza o to! O ile będzie bardzo niegrzeczna, to może Bóg ją ukarze, odbierając jej życie,  a wtedy ona i ojciec będą znów razem.

Ale nic się nie zdarzyło,

tylko Kicia uczuła zmęczenie, bo

zbyt długo trzymana była mocno w

objęciach Emilki, było jej

ciasno i duszno. Wysunęła się i

umknęła bez szmeru. Teraz

dziewczynka była zupełnie sama

z tym okropnym bólem, który

odczuwała w całej swej istocie,

a przecież nie był to ból

 

 

 

 

 

fizyczny. Nie mogła go opanować.  Nie mogła z nim walczyć, pisząc o nim w swym żółtym zeszycie.  Tam opisała swe zmartwienie, gdy odjeżdżał jej nauczyciel ze szkółki niedzielnej; tam się zwierzała, gdy szła spać o głodzie; gdy Helena mówiła, że Emilka jest chyba obłąkana, kiedy baje o jakiejś Królowej Wichrów i o „promyku”; a ilekroć się wypisała, wszystkie te rzeczy przestawały być bolesne.  Ale o tym nie mogła pisać. Nie mogła nawet udać się do ojca po słowo pociechy, tak jak wówczas, kiedy tak strasznie oparzyła sobie rękę, zrywając przez omyłkę pokrzywę. Ojciec trzymał ją przez całą noc na kolanach, opowiadał jej bajeczki i pomógł jej znieść cierpienie. Ale ojciec, tak mówi Helena, umrze za tydzień, a może za dwa tygodnie. Emilka doznawała wrażenia, jak gdyby Helena powiedziała jej o tym przed wielu, wielu laty. A przecież nie upłynęła jeszcze godzina od chwili, kiedy się bawiła z Królową Wichrów i wpatrywała się, zachwycona, w nów księżycowy na tle błękitno_zielonawego nieba.

          - „Promyk” nie zjawi się już nigdy, to niemożliwe - myślała.

Ale Emilka odziedziczyła pewne

cechy po swych wytwornych

starych przodkach: męstwo, dar

znoszenia cierpień,

miłosierdzie, moc kochania z

głębi serca, umiejętność

radowania się, wytrwałość. Miała

te wszystkie cechy i patrzyła na

życie rozumnie swymi szarymi

oczami. Dar znoszenia cierpień i

wytrwałość przyszły jej teraz z

pomocą, podtrzymały w niej

ducha. Nie wolno dać poznać

ojcu, że Helena miała z nią tę

rozmowę, to by go strasznie

zmartwiło. Ona musi to zachować

przy sobie i kochać ojca, och!

tak bardzo go kochać przez ten

krótki czas, który im jeszcze

 

 

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin