Peter Lovesey - Detektyw Diamond i zagadka zamkniętego pokoju.doc

(1309 KB) Pobierz

Peter Lovesey

 

 

 

Detektyw Diamond i zagadka zamkniętego pokoju

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

Nadkomisarz detektyw Peter Diamond cierpiał na tylnym siedzeniu radiowozu pędzącego obwodnicą Keynsham w stronę Bath z włączonymi długimi światłami, pulsującym niebieskim kogutem i zawodzącą syreną.

- Uważaj na wariatów drogowych! - krzyknął do kierowcy.

- Wszyscy słyszą, że jedziemy, proszę pana.

- Tak, ale nie wszyscy robią to, czego się spodziewasz.

Gdyby to miało trwać dużo dłużej, wywierciłby obcasami dziury w dywaniku. Znalazł się tu tylko dlatego, że składał zeznania przed sądem w Bristolu i poprosił kierowcę, żeby go podwiózł z powrotem do Bath. Wkrótce po wyjeździe przez radio samochodu nadano pilne wezwanie. Po prostu pech.

- Mówiłeś, że to do jakiegoś banku.

- Tak, proszę pana.

- Masz konto w banku, synu?

- Tak, proszę pana.

- W tym oddziale?

- Nie, proszę pana.

- No więc?

- To pilne wezwanie.

- To się ciągle zdarza! - powiedział Diamond, nadal współzawodnicząc z syreną. - Jakiś nieszczęsny bałwan zrobi debet i kierownik odgryza mu nogę. To rekiny. Wysyłają człowiekowi list, że o dwa funty przekroczył stan konta, a potem przywalają dziesięć funtów opłaty za powiadomienie.

Rozmowa się nie rozwinęła. Każde słowo zagłuszała syrena. Diamond próbował nie patrzeć na wywołującą zawroty głowy plamę zieleni, w którą zamieniały się przydrożne drzewa. Jeszcze tego ranka, gdy siedział w sądzie, na poważnie myślał, że praca w policji w Bath to łatwizna.

Kiedy zbliżali się do ronda łączącego Bath Road i Broadmead Lane, zamknął oczy. Zatrzymali się z piskiem opon przed oddziałem banku przy A4 w Saltford.

- Wygląda na to, że jesteśmy pierwsi - powiedział Diamond bez cienia zadowolenia z tego osiągnięcia. - Kto to jest ten głupek w drzwiach, jak myślisz: jeden z naszych czy jeden z nich?

Mężczyzna w szarym, prążkowanym, trzyczęściowym garniturze machał w stronę radiowozu, więc istniało pewne prawdopodobieństwo, że jest przyjaźnie nastawiony. Podszedł, kiedy Diamond nadal próbował wydźwignąć swoje cielsko z samochodu.

- Routledge - przedstawił się prążkowany facet. W głosie miał coś owocowego, soczystego, z wyraźnym śliwkowym akcentem[1]. - Główny kasjer. - Podał rękę, jakby Diamond wpadł otworzyć rachunek. - Szybko przyjechaliście.

- Co się stało?

- Hm, kierownik, pan Bellini, nie żyje.

- Nie żyje?

- Ma przestrzeloną głowę - poinformował główny kasjer rzeczowym tonem, z akcentem wyższych sfer, jak brytyjski aktor tłumiący emocje w filmie wojennym.

- Naprawdę? Zabójca nadal tu jest?

- Hm, nie.

- Jacyś świadkowie?

- Świadkowie? Nie, to się stało w gabinecie pana Belliniego.

- Ludzie musieli słyszeć strzał - powiedział Diamond.

- Och, z pewnością.

- I widzieć, jak ten człowiek wychodził.

Routledge poważnie się nad tym zamyślił.

- Nie sądzę, żeby widzieli. Będzie pan musiał ich zapytać. Sądzę, że dali nura pod biurka.

Mózg Diamonda przetwarzał otrzymane informacje.

- Skoro nikt nie widział, jak zabójca wychodzi, to skąd pan wie, że już go tutaj nie ma, z panem Bellinim?

Routledge wzruszył ramionami i skromnie się uśmiechnął.

- Hm, prawdę mówiąc, proszę pana, to ja go zastrzeliłem. Proszę wybaczyć prostackie słowa, ale pan Bellini był totalnym głupkiem.

 

Rozdział 2

 

Kościół świętego Michała i świętego Pawła, zbudowany tuż przed objęciem tronu przez królową Wiktorię, stoi w punkcie, w którym Broad Street łączy się z Walcot Street, niedaleko galerii handlowej Podium i poczty. Pisarz John Haddon w Portrecie Bath mówi: „nie sposób go przeoczyć”, i trudno o lepsze podsumowanie. Iglica kościoła jest jedną z najwyższych w mieście. Inspiracją do stworzenia południowego frontonu - smukłego z konieczności, bo zajmuje zwężającą się stożkowo działkę - była ponoć katedra w Salisbury. Niestety, katedra z Salisbury niezbyt pasuje do centrum Bath. Wąskie, lancetowate okna, przypory i pinakle nie komponują się z georgiańskimi albo pseudogeorgiańskimi naczółkami i kolumnami. Najlepsze, co przytrafiło się Świętemu Michałowi w ostatnich latach, to, że wezwano ekipę czyszczącą kamienne elewacje. Usunięto półtorawieczną warstwę brudu i teraz kolorem upodabnia się do sąsiednich zabudowań, chociaż stylem nie.

Za dziesięć ósma, w deszczowy październikowy wieczór kobieta w żółtym plastikowym płaszczu przeciwdeszczowym szła od strony Broad Street, starannie zasłaniając sobie parasolką widok na większość budynków. Ogrom Świętego Michała onieśmielał Shirley-Ann Miller. Nie chodziła do kościoła. Przez ostatnie dziesięć lat tylko raz odważyła się wejść do świątyni. Było to kilka lat wcześniej podczas festiwalu, kiedy Nigel Kennedy dawał recital w Christchurch. Jej wczesno młodzieńcze uwielbienie do punkowego skrzypka przetrwało do czasu, kiedy miała dwadzieścia kilka lat. W ten wieczór przyciągnęła ją tutaj inna pasja i to musiało być mocne przyciąganie, bo spotkanie miało się odbyć w krypcie.

Główne drzwi do kościoła były zamknięte. Shirley-Ann obeszła budowlę, szukając innego wejścia. Miała coraz większe wątpliwości, czy została dobrze poinformowana. Od strony Walcot Street, za balustradą, znalazła schodki prowadzące w dół. Zdjęła okulary i wytarła je do sucha, rozglądając się za jakąś kartką z informacją. U dołu schodów znajdowały się zwieńczone ostrym łukiem drzwi, które bez wątpienia prowadziły do pomieszczenia poniżej poziomu posadzki. Złożyła parasolkę, otrząsnęła ją, zaczerpnęła głęboko tchu i zaczęła schodzić. Spodziewała się zobaczyć kamienne płyty, pajęczyny, grobowce, tymczasem wejście do krypty okazało się czyste i dobrze oświetlone.

To dodało jej odwagi. W krótkim korytarzyku były drzwi, z pomieszczenia na końcu dobiegały ją głosy.

Zawsze się denerwowała, kiedy miała po raz pierwszy spotkać się z jakimiś ludźmi, ale trzeba to pokonać. Pchnęła szklane drzwi po swojej prawej stronie i weszła do środka. Było tam jak w prywatnym ośrodku zdrowia - ciepło, jasno, dywany na podłodze, żadnych trumien w zasięgu wzroku. Na kremowych ścianach wisiały plakaty biur podróży. Wszystko nieskazitelne, aż przestraszyła się, że zostawi ślady mokrych butów na dywanie koloru owsianki.

Mężczyzna i kobieta, których słyszała, umilkli i zaczęli się jej przypatrywać. W oczach roztrzęsionej Shirley-Ann kobieta wyglądała jak cesarzowa-smok. Około sześćdziesiątki, z szeroką, upudrowaną twarzą, ze szmaragdowozielonym cieniem do powiek pasującym do pawio-niebieskiej orientalnej sukienki z płytkim dekoltem. Nefrytowe kolczyki. Jaskrawo polakierowane paznokcie. Reszta była bardziej europejska; ondulowane blond włosy i mięsiste pomarańczowe usta, ściągnięte w grymasie pogardy.

Mężczyzna też wzbudzał grozę. Jego czarna broda wyglądała jak sztuczna; nie pasowała do srebrnych włosów na głowie. Shirley-Ann zaczęła się zastanawiać, czy broda jest przymocowana do okularów w czerwonych oprawkach i czy stanowi z nimi jedną całość. Ponieważ żadne z nich się nie odezwało, przedstawiła się. Tylko patrzyli, więc poczuła, że musi powiedzieć coś więcej.

- Mam nadzieję, że nie trafiłam pod niewłaściwy adres. Czy jesteście Tropicielami Zbrodni z Bath?

Ależ głupio to zabrzmiało. Mężczyzna nie odpowiedział wprost.

- A więc chce pani do nas przystąpić? - spytał.

- Powiedziano mi, że może się dla mnie znaleźć miejsce. Uwielbiam opowieści detektywistyczne.

- Ja nie przyznawałbym się do tego. - Ostrzegał, jakby udzielał jej porady prawnej. - Niektórzy z nas nie byliby zadowoleni z takiego wyznania. Powinniśmy definiować nasze gusta z najwyższą precyzją. Radzę, żeby pani mówiła, skoro pani już musi coś wyznać na tym etapie, że studiuje pani powieści kryminalne. Prawda, panno Chilmark?

Cesarzowa-smok wykrzywiła usta i nic nie powiedziała. Mężczyzna kontynuował.

- Termin „powieść kryminalna” obejmuje znacznie więcej niż staromodne opowieści detektywistyczne. - Spojrzał w zamyśleniu na kamienne filary krypty. - Skupiamy tutaj wyznawców różnych kościołów.

Shirley-Ann zrozumiała, że ta ostatnia uwaga miała być dowcipna. Zdobyła się na trochę udawany śmiech.

- Nie chodziło mi tylko o opowieści detektywistyczne.

- A o co pani chodziło? - zapytał.

Zaczęła myśleć, że przychodząc tutaj, popełniła okropny błąd.

- Powiedziałam pierwsze, co przyszło mi do głowy.

- To nie zawsze jest mądre. Jak mamy się do pani zwracać? Panna, pani czy milady?

- Wolałabym po imieniu, jeśli można.

- Doskonale, jak dla mnie - powiedział mężczyzna znacznie przyjaźniejszym tonem. - Wszyscy mówią do mnie Milo. Nie przywiązuję zbyt dużej wagi do nazwiska. Brzmi: Motion, w podstawówce strasznie mnie przezywali. Z drugiej strony, do panny Chilmark zwracamy się zawsze... panno Chilmark.

- Chilmarkowie mieszkają w West Country od siedmiuset lat - wyjaśniła głosem spikera z wczesnych lat telewizji. - Ja nie wstydzę się swojego nazwiska.

- Ile osób należy do grupy? - spytała Shirley-Ann. Musiała. Jeśli innych nie było, ona nie zostanie.

- Do Tropicieli Zbrodni? Liczba członków ogranicza się do sześciu. Siedmiu, jeśli dołączysz - poinformował Milo. - Bywało nas sporo, ale nie wszyscy wytrwali. Niektórzy umarli, inni wyprowadzili się z dystryktu, a jeszcze inni okazali się ignorantami. Dobrze znasz ten gatunek?

- Gatunek czego?

- Gatunek powieści kryminalnej. Co czytujesz?

- Och, właściwie wszystko - powiedziała Shirley-Ann, nie chcąc wyjść na ignorantkę. Poczuła się odrobinę swobodniej, kiedy dowiedziała się, że Tropicieli Zbrodni jest więcej niż tych dwoje. - Pochłaniam książki. Przeczytałam wszystko, co jest w bibliotece i musiałam przejść się po antykwariatach, żeby znaleźć więcej. Zawsze szukam nowych tytułów.

- Tak, ale konkretnie co czytasz? Klasyczne kryminały? Kryminały policyjne? Thrillery psychologiczne?

- Wszystko, cały czas. Plus thrillery prawnicze, powieści detektywistyczne, szpiegowskie, historyczne.

- I wszystkie ci się podobają? - zapytał Milo z powątpiewaniem.

- Czytam wszystkie, nawet te beznadziejne. To chyba nałóg. Oczywiście bardziej mi się podobają te dobrze napisane.

- Wygląda na to, że będziesz mogła coś wnieść do naszej grupy - powiedział.

- Czemu nie? - odparła wspaniałomyślnie. - Mam ich setki.

Milo dotknął brody, jakby sprawdzał, czy jeszcze się trzyma.

- Mówiłem o opiniach, nie o książkach. Nie wszyscy jesteśmy tacy wszechstronni w lekturach. Mamy skłonność do specjalizacji.

Panna Chilmark poczuła się zmuszona zabrać głos.

- Osobiście wymagam pewnego wyzwania intelektualnego i nie chodzi mi o jakąś niewiarygodną intrygę osadzoną w wiejskim domu między wojnami. Czytałaś Imię róży Umberta Eco?

Shirley-Ann skinęła głową. Nie dano jej czasu nic więcej powiedzieć.

- Mistrzowska książka - zachwyciła się panna Chilmark.

- Pełna wspaniałych rzeczy. Co za atmosfera. Co za wiedza. Co za genialny pomysł, umiejscowić zagadkowe morderstwo ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin