Theodore Sturgeon - Klucz do zapory sci-fi.rtf

(128 KB) Pobierz

THEODORE STURGEON

 

 

 

Klucz do Zapory

 


Parszywa misja. Oczywiście chodziło o misję na ochotnika (to znaczy samobójczą), a więc brałeś co dawali. Wiadomo, jakie to ryzyko. Fetują, obsypują honorami ciebie i trzy pokolenia twoich przodków i potomków - przed startem, ale kiedy już wyruszysz, nie oczekuj, że to będzie przyjemność. Rzecz w tym, że całe samobójstwo, a nie tylko sam finał, to śmierć.

Potter bezwiednie chwytał się za nos, nawet wtedy gdy patrzył ci prosto w oczy i mówił do ciebie. Spróbujcie coś takiego wytrzymać podczas lotu. To właśnie martwiło mnie najbardziej. Resztę chyba wkurzał Donato. Miał kaszel psychosomatyczny, którego nie zauważono podczas tych wszystkich przedstartowych badań lekarskich, po prostu dlatego, że nigdy przedtem czegoś takiego nie miał, bo też nigdy dotąd nie wysyłano go na śmierć. Ja, jak sądzę, przesiąknąłem owym “głębokim współczuciem” Luanan, które chroniło mnie przed tego rodzaju nieprzyjemnościami. Za to Potter - obecnie “Szczypawa” - mnie wnerwiał, muszę to przyznać.

Mały Donato usiłował się zawsze przypodobać. Niektórzy ludzie są irytujący, bo nie zadają sobie nigdy trudu, żeby innym sprawić jakąś przyjemność. Donato natomiast popadł w przesadę w drugą stronę i wiecznie ustępował, nigdy się nie sprzeciwiał, zawsze potrafił pomóc lub załagodzić sytuację, albo wycofać się, przynieść, powiedzieć coś czy nie powiedzieć, w zależności od potrzeb, aż w końcu miało się ochotę przedziurawić statek kosmiczny, żeby tylko pozbyć się jego i wszystkich innych przy okazji. Sęk w tym, że był tak usłużny, że nigdy nie dawał ani cienia powodu do skargi. Nieraz byłem świadkiem, jak ten czy ów z załogi ni z tego ni z owego rzucał się na Donata, każąc mu się wynosić do diabła.

- Jasne, przyjacielu - mówił zawsze Donato, uśmiechał się i wynosił do diabła, a ten drugi, obojętnie który z nas to był, pukał się w czoło.

Potter to spec od mechaniki pól, Donato od balistyki, England - brzydal o wielkich uszach i załzawionych oczach, milczek, który głośno tylko jadał - to ekspert od pocisków rakietowych. Ja się nazywam Palmer; słyszałem, że na Alfie Sigma IV był kiedyś gość, który wiedział więcej ode mnie o naprężeniu międzyprzestrzennym, ale ja w to nie wierzę.

Każdy z naszej czwórki wyznawał odmienny pogląd na to, jak przełamać Zaporę Luan, a tego właśnie mieliśmy dokonać podczas naszej wyprawy. Owe cztery teorie były naciągane i wszystko przemawiało raczej za tym, że to Zapora nas pokona - ale takie dostaliśmy zadanie. Zastosowano już wszystkie racjonalne metody, by dokonać tego, co należało, a czego nie udawało się dokonać, odwołano się więc do pomyleńców.

Musiałem zweryfikować swoją teorię nie do obalenia z trzema maniakami, bo to był jedyny sposób, żeby ją kiedykolwiek wypróbować. Nasza czwórka stanowiła trzon ekspedycji. Reszta to po prostu personel operacyjny. Kapitan Steev, dowódca statku, a ściśle biorąc promu kosmicznego, który wie wszystko, co powinien wiedzieć o kierowaniu promem, by doprowadzić go na miejsce, i nie zna się na innych rzeczach, nie interesuje się nimi i nie będzie się o nich wypowiadał.

Niektórzy utyskują, że mamy właśnie takiego kapitana, ale ja nie. Powinien być gotów umrzeć w razie czego i taki jest. Powinien znać swój fach i zna. No więc o co chodzi?

Pomagier, chłopak do wszystkiego, śmieszył nas mniej więcej przez pół godziny, potem zaś jego obecność zrobiła się nie do zniesienia. Był jakiś niewydarzony, głowę miał o wiele za dużą w stosunku do tułowia i utykał na lewą nogę. Od tylu wieków ludzie nie mają żadnych drastycznych ułomności, toteż trudno przywyknąć do czegoś takiego. Wiadomo, jak się zachować, kiedy się z czymś takim zetkniesz, i na Ziemi człowiek zaraz zapomina, ale w tym pudle kosmicznym nie masz takiej szansy.

Osobiście jestem przekonany, że powinniśmy byli wyruszyć bez pomagiera. Nie przypuszczam, żebym się czuł specjalnie pokrzywdzony, gdybym musiał sam się parać brudną robotą na statku, no ale może któryś z naszej czwórki by się czuł.

Myślę, że niezależnie od postępu ludzkości zawsze znajdzie się zajęcie dla osobników niewykwalifikowanych: noszenie, sprzątanie i przetykanie kanalizacji, kiedy się zapcha. Ten nasz pomagier nazywał się Nils Blum i nikt nie zwracał na niego specjalnej uwagi.

Mamy też bezrobotną dziewczynę załogi - dezetkę. Czy słyszeliście kiedykolwiek o bezrobotnej dziewczynie załogi, i to na statku? Nie chodzi mi o to, że się wałęsa po portach kosmicznych oczekując na zaokrętowanie - to nie takie bezrobocie. Chodzi mi o to, że ona tu, na pokładzie, nie ma nic do roboty.

Dezetki to w ogóle czupiradła. Nie ma sensu stroić się, upiększać czy perfumować na pokładzie pudła kosmicznego. Nic na siłę, wszystko przyjdzie samo w odpowiednim momencie. Ale one zawsze umyte czekają tylko okazji. Są to osoby gruboskórne i tępawe, bo wrażliwość w ich przypadku nie jest pożądana. Sprawia tylko kłopot.

Wirginia, która leciała z nami, była najzupełniej denna, ucieleśniała to, co odróżnia dezetkę od prawdziwie kobiecej mieszkanki Ziemi. Miała szeroką twarz, zamkniętą i niedostępną jak drzwi skarbca bankowego w szabas, i figurę ani taką, ani siaką, po prostu najzupełniej przeciętną. Gdyby obdarzono ją normalną osobowością, albo gdyby nie miała żadnej, mogłaby znaleźć jakieś zajęcie i wykonywać je, jak trzeba. Ale z jej osobowością... « No więc na początku po prostu się jej nie lubiło, wkrótce nie można jej było znieść, w końcu wydawało ci się, że to jakiś stwór niższego rzędu, że nie zniesiesz tego, co pomyśleliby o tobie inni, gdybyś się do niej zbliżył. Na pokładzie naszego statku nie brakowało rozbieżnych opinii w rozmaitych kwestiach, lecz akurat nie w tej.

Tak więc mieliśmy, wierzycie czy nie wierzycie, bezrobotną dezetkę. Czytałem gdzieś o pewnym badaczu Arktyki z dawnych czasów, gdy bieguny Starej Ziemi pokrywał lód. Zwykle zabierał ze sobą jako kucharkę najbrzydszą kobietę, jaką udało mu się znaleźć. Miała też dodatkową funkcję: kiedy zaczynała mu się wydawać do rzeczy, był to znak, że zbyt długo przebywa z dala od cywilizacji.

Być może znalazłoby się wreszcie zajęcie dla Wirginii. Tylko że pewnie wtedy nie byłoby nas już wśród żywych. O, tak, ona, to znaczy Wirginia, była na pokładzie wielce użyteczna. Ta osobowość... myślałem dużo o jej osobowości, po prostu dlatego, że na długiej wyprawie ma się pod dostatkiem czasu na rozmyślania... - otóż znałem w szkole chłopaka, który miał tak obraźliwy wyraz twarzy, tak okropnie arogancki, gdy się nie pilnował, że nauczyciele wyrzucali go za drzwi tylko dlatego, że siedział w klasie. W każdym razie dopóki się nie zorientowali, że to tylko sprawa fizyczna, i dopóki go nie przemodelowali. Może więc z osobowością Wirginii jest podobnie. Może ona też nie jest temu winna.

Wytwarzała wokół siebie atmosferę, którą Potter nazwał kiedyś “retroaktywną wątpliwością”. Jeśli Wirginia znajdowała się w pobliżu, musiałeś oddychać tą atmosferą. Powiedziałeś coś, a ona to powtórzyła w sposób - nie potrafię tego opisać, ale mówię szczerą prawdę - w sposób, który zamieniał wszystko, co powiedziałeś, w fałsz. Czasami zabrzmiało to nagle jak kłamstwo, czasami jak pomyłka, a czasami po prostu jak coś takiego, w co masz uwierzyć, bo taki z ciebie dureń. I to przez samo powtórzenie twoich słów.

Załóżmy, że powiedziałeś:

- W domu mam laskę ze srebrną gałką.

- Taak, ma pan laskę ze srebrną gałką - powtórzyłaby tym swoim głuchym, bezbarwnym głosem.

I, do diabła, człowiek zaraz zaczynał się z nią wykłócać, że naprawdę ma taką laskę. To znaczy walczyć, bronić się, jakby miał jakieś wątpliwości. Po czym ona sobie odchodziła, a ty siedziałeś i zamartwiałeś się o tę laskę, zastanawiałeś się, gdzie ją ostatnio widziałeś, czy rzeczywiście jeszcze ją masz, czy gałka jest naprawdę srebrna.

Nie musi to być zresztą nic ważnego: po prostu Wirginia potrafi wywołać takie uczucie. No a jeśli to jest coś ważnego ... o, to już lepiej o tym przy niej nie wspominaj. Myślę, że we własne nazwisko mógłbyś zwątpić, gdybyś się jej przedstawił. Prawdę mówiąc, jak sobie teraz uświadamiam, to tak właśnie było ze mną w dniu, gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy (tradycyjnie w dzień po odlocie).

Podchodzę do niej w mesie i powiadam:

- Nazywam się Palmer.

A ona patrzy na mnie bez mrugnięcia okiem i mówi beznamiętnym tonem:

- Nazywa się pan Palmer. - I zmusza mnie do tego, że zanim zdołałem się opanować, dodaję:

- Naprawdę. - No i czuję się cholernie głupio.

Wyruszyliśmy za holownikiem zerograwitacyjnym i weszliśmy w ciągu sześciu godzin w matrycę drugiego rzędu - wszystko to bardzo szybko i bezboleśnie, dzięki Luananom. To są urządzenia ich pomysłu, podobnie jak siłownia statku, a także podprzestrzenna łączność o wyraźnej słyszalności przez blisko cztery doby po starcie. Czy wiecie, jaka to odległość? Proszę, wyobraźcie sobie - w cztery doby przebywa się pół drogi do Syriusza, a to niezwykle daleki zasięg jak na aparat nadawczy modulowany na normalną przestrzeń i lokalizujący wasz odbiornik.

Utkwiły mi w pamięci szczególnie biuletyny z czwartego dnia, bo wszyscy zeszliśmy się, żeby się nimi nasycić i dokładnie je przeżuć. Wiedzieliśmy, że odtąd nie usłyszymy już niczego więcej z Ziemskich Światów przez te sześć tygodni lotu do Zapory Luan, daleko po drugiej stronie Worka Węgla.

Uczciliśmy owacjami wyniki zawodów w piłce powietrznej i rozgrywek szachowych i śmialiśmy się może trochę zbyt głośno z dziecka, które przyniosło do szkoły śmierdzipsa z Nowego Marsa, a potem usłyszeliśmy ze Starej Ziemi ostatnią naprawdę ważną wiadomość, a mianowicie: Chicago zostało zamrożone od Northern Ontario Parish po granice miasta Joplin na południu.

- PSS... - wyrwało się każdemu.

- No cóż - odezwał się Potter spoglądając na swój palec - przypuszczam, że nie było innego wyjścia.

- Podczas zamrożenia zawsze giną ludzie - rzekł England o wielkich uszach.

Pamiętam, że zauważyłem: - Więcej ginie w zamieszkach.

Z grubsza wtedy sygnał zaniknął raptownie, jak to bywa, gdy się statek znajdzie poza zasięgiem radia podprzestrzennego - a my siedzieliśmy trochę strapieni. To zabawne, że tę wiadomość nad wiadomościami usłyszeliśmy jako ostatnią. Była jak kuksaniec na drogę. Przypomnienie.

Stara Ziemia to nie jedyne miejsce, gdzie dochodzi do rozruchów, bynajmniej.

Spośród osiemnastu planet w dwu tak zwanych Ziemskich Galaktykach jedynie Ragnarok i Luna - Luna nie pękają w szwach, ale i je to czeka w ciągu jednego pokolenia. Ogólnie biorąc, ludzie zachowują się poprawnie... tylko że jest ich tak wielu! Z rachunku prawdopodobieństwa wynika, że przy takiej liczbie musi się znaleźć wielu mącicieli i musi dochodzić do rozruchów, i że będzie coraz więcej buntowników i rozruchów. O ile nie uda się nam pokonać Zapory Luan.

Zawdzięczamy mnóstwo Luananom. Jak już wspomniałem, znaczną część naszych najbardziej zaawansowanych osiągnięć technicznych zawdzięczamy przekazom z Luan.

To bardzo stara cywilizacja, jeszcze z czasów, kiedy Sol Jeden nie było słońcem.

Luananie są mądrzy i litościwi. To wygląda na frazes: litościwi Luananie, ale tak jest rzeczywiście. Naturalnie nikt ich nigdy nie widział - Zapora już się o to postarała. Nikt nie zgłębił systemu ich przekazów, chociaż oni sami starali się usilnie to wyjaśnić. Dostawałeś się w ich zasięg i tyle, a oni przemawiali do ciebie w twojej łepetynie. Wszystko, co mówią, to prawda - możesz na to liczyć, możesz na to przysiąc, dać sobie nawet uciąć rękę albo i głowę.

Niektórych rzeczy trzeba dowieść. Ale nie tego, co powiedzieli Luananie. Możesz nie wierzyć, kiedy usłyszysz to ode mnie; idź i posłuchaj sam, co mówią - a będziesz wiedzieć, że tak jest naprawdę. W ciągu tych trzystu lat kontaktów z nimi nigdy ich słowa nie okazały się nieprawdziwe, zawsze się wszystko zgadzało co do joty. Mówili, że ludzkość początkowo traktowała to cum grano salis, bo podejrzliwi jesteśmy z natury. I choć Luananie nie potrafili dać nam planów tej swojej maszyny - bo twierdzą, że ich przekaźnik myśli to tylko maszyna - to jednak zdołali opisać osobliwy mały rejestrator, który odtwarza wiernie wersję oryginalną. Kiedy wyprodukowano i rozdano kilka milionów takich aparacików, wątpliwości ustąpiły. Po prostu się rozwiały.

Niestety zamieszek wywoływanych przez przeludnienie nie można się tak łatwo pozbyć jak wrodzonej podejrzliwości. Jeśli się wpakuje dużą liczbę osób na ograniczony obszar, muszą być kłopoty. Wpakuj zbyt wielu osobników na ten sam teren i... zobaczysz. Mamy teraz szesnaście przeludnionych planet i na dodatek dwie następne bliskie już stanu, w którym zaczynają się kłopoty. A my możemy jedynie mieć się na baczności, pilnować i zamrażać całe regiony, jak tylko zaczyna się kotłować.

Po każdym zamrożeniu funkcjonariusze Planet Zjednoczonych krążą po całym terenie zbierając pokiereszowane zwłoki z samochodów i samolotów, które się rozbiły, kiedy wszyscy stracili przytomność, oraz układając wygodnie miliony ludzi tam, gdzie upadli. Obudzą się w odpowiednim momencie, nie zdając sobie sprawy z upływu czasu, tymczasem zmarli zostaną dawno pogrzebani, buntownicy unieszkodliwieni, a bezpośrednie przyczyny rozruchów - obojętnie jakie, (nie bywa ich wiele) - rozsądzone i usunięte.

Podejrzewano ogólnie, że faceci z PZ rozdmuchują wieści o rozruchach i zamrażają rejon pod byle jakim pretekstem, mało kto jednak protestował. Przynajmniej za każdym razem kilka milionów osób nie rozmnażało się przez sześć do ośmiu miesięcy. Nikt jednak nie przeczy, że to czyste prowizorium.

Jeśli chodzi o całkowite zahamowanie rozrodczości na jakiś okres, to sugestia ta wypływała nieustannie na sesjach Rady i również nieustannie była odrzucana.

Przymusowa sterylizacja jest w niezgodzie z najbardziej podstawowymi prawami człowieka, a Ziemskie Światy zginą raczej, niż wyrzekną się podstawowych praw ludzkich. Toteż ginęły.

Tymczasem poza ich zasięgiem znajdowały się Ziemie Luanan - osiem wspaniałych ziemiopodobnych planet obracających się wokół trzech słońc w Galaktyce III.

Osiem pięknych światów, gotowych i czekających - i my ich bowiem pragnęliśmy, i Luananie sobie tego życzyli A my mogliśmy jedynie patrzeć, jak się obracają w przestrzeni kosmicznej, i marzyć sobie o nich - z powodu Zapory.

Mieszkańcy Luanae nie są humanoidami. O ile wiadomo, istoty t( mają metabolizm borowy i w żadnym razie nie konkurują z nami, węglowodorowcami. Niczego od nas nie potrzebują, a zresztą i nie wzięliby nam niczego, gdyby nawet potrzebowali.

Kiedy informują, że mogą nam zaoferować te światy, kiedy zapowiadają, że są to światy odpowiednie, a przy tym z całą pewnością jedyne jeszcze nie zamieszkane planety w całym tym kwadrancie Wszechświata - no cóż, to mur - beton, że tak jest.

(To oni właśnie znaleźli dla nas Luna - Luna i Ragnarok, kiedy Ziemskie Światy wpadły w rozpacz, że nigdy nie znajdą żadnej nadającej się dla ludzi planety).

Zapewniają nas też co do tego, że w innych kwadrantach są dosłownie tysiące takich planet: żeby się na nie dostać, niezbędna by jednak była całkiem nowa technika, a to wymagałoby chyba ze czterech stuleci, nawet z ich pomocą Ziemskie Światy nie przetrwają czterech stuleci bez planet Luanan. Z nimi jednak - z nimi może... Musimy tylko się do nich dostać. Musimy tylko przełamać Zaporę.

Zapora to sfera w przestrzeni - nie ciało, ściśle mówiąc, lecz po prostu miejsce, które można przedstawić na mapie Kosmosu jako sferę. Jest to sfera sporych rozmiarów, obejmująca jedną trzecią Galaktyki Luan, w tym naturalnie trzy małe rodzime planety Luanan i osiem pięknych niedosiężnych Ziemi Luan.

Zapora ma funkcję obronną. Wszystko, co znajduje się po stronie zewnętrznej, pozostaje poza niebezpieczeństwem; wszystko, co przeniknie do wewnątrz, natychmiast zostaje wytropione i zniszczone przez pociski Luanan. To, co okazało się na tyle przemyślne, żeby przemknąć się do środka, a potem z powrotem, niszczy sama Zapora obdarzona zdolnością zmieniania znaku materii z grubsza trzeciej części atomów w każdej dotkniętej przez nią substancji. Można sobie wyobrazić, co się działo ze wszystkim, poczynając od mikrometeorytu do słońca, jeśli zostało na to narażone. Pęczniało wprost od antymaterii i znikało w jednym oślepiającym błysku.

Galaktykę Luan odkrył trzysta lat temu stary i dychawiczny ziemski statek badawczy z silnikiem atomowym Tellera i prymitywnym napędem podprzestrzennym, który zaledwie czterokrotnie przekraczał prędkość światła. Pierwszą rzeczą, jaką statek - nazwany “Luany” na cześć żony i córki kapitana, które obie nosiły imię Luana - a więc pierwszą rzeczą, jaką zobaczyli, była Galaktyka Luan, długa, wąska, eliptyczna, z ciemnym pasem o kształcie łuku na jednej trzeciej jej długiej osi. Pas wyglądał na sztuczny, wobec tego kręcili się w pobliżu, żeby rzecz całą zbadać.

Był istotnie sztuczny. Była to Zapora, czy też raczej odcinek przestrzeni, z którego Zapora usuwała całą wdzierającą się materię. A ponieważ dotarli na odległość dwunastu lat świetlnych do niej, znaleźli się w zasięgu istot znanych obecnie pod tą samą nazwą co statek i galaktyka - Luany, Luanan.

Istoty powiedziały: Stop.

Rozległo się to jednocześnie w głowach wszystkich osób na pokładzie statku, w specyficznej oprawie bezwzględnej prawdy i całkowitej wiarygodności. Luananie powiedzieli to (jak nam potem wyjaśnili) za pośrednictwem nastawionego przed eonami lat automatu, mającego ostrzegać każdą myślącą istotę przed Zaporą. Lecz kiedy statek “Luany” zareagował (zatrzymał się), to już nie maszyna przemówiła.

Owe dziwne istoty urządziły im takie powitanie, zalały ich taką powodzią serdeczności, podziwu i gratulacji, że podobno wszyscy na pokładzie spoglądali na siebie w osłupieniu i popłakiwali. A wraz z powitaniem ostrzeżenie. Nie zbliżać się.

Luanie wyrzucili z wnętrza Zapory kilka milionów metrów sześciennych gruzu i pozwolili zdumionej załodze statku oglądać przez trzy godziny piekielny pokaz zniszczenia - na najbliższych krawędziach niewidzialnej Zapory. Zachęcali do dokonania doświadczeń, proponując, żeby ze statku rzucono coś na Zaporę.

Rzucono. Wszystko, co przenikło przez powłokę Zapory, zostało doścignięte i zniszczone, jak się wydawało, przez niewielkie samonaprowadzające się pociski.

Każda materia, przenikająca przez powłokę Zapory po cięciwie i pojawiająca się ponownie, buchała płomieniem przy wyjściu. Ludzie na pokładzie statku odczuli aż do szpiku kości, że są witani - gorąco i żarliwie. Wiedzieli też, że ich ostrzeżono.

Statek przebywał w pobliżu Zapory przez ponad rok, zbierając to, co się okazało najcenniejszym skarbem, jaki od niepamiętnych czasów przywiózł na Ziemię którykolwiek statek kosmiczny - wiedzę. Wiedzę, dzięki której we wszystkich fabrykach na wszystkich planetach ziemskich zbudowano siłownie rhigonuklearne.

Nowe projekty. Nowe reguły matematyki i mechaniki przestrzennej. Nowe metody, nowe idee, takie, które Ziemianie mogliby prawdopodobnie odkryć sami za jakiś tysiąc lat, oraz takie, do których nigdy by bez czyjejś pomocy nie dotarli.

Najdrobniejszy szczegół był istotny. Każdy zawierał obietnicę dalszych osiągnięć, kiedy tylko przyswoimy sobie ów niewiarygodny ładunek wiedzy.

Statek inspekcyjny “Luany” dotarł do Ziemskich Światów, spotkał się tam wówczas, jak mówią, ze znacznie silniejszą podejrzliwością, niż można to sobie wyobrazić dzisiaj. Podobno zamierzano kapitana postawić przed sąd wojenny za to, że zmarnował cały ten czas na wymyślanie niestworzonych historii. Mówi się też, że powstał potężny ruch zmierzający do utajnienia wszystkiego, co przywieźli - w obawie, że nowa technika mogłaby się okazać koniem trojańskim. Lecz czysto ludzka przewrotna ciekawość przeważyła i, choć niespiesznie się do tego zabrano, wkrótce urządzenia i zasady Luanan sprawdziły się, i to wprost nadzwyczajnie.

Niedługo potem ludzie wrócili. W dużej liczbie. Zmierzali do pokonania Zapory - pokojowego, o ile to możliwe, niemniej pokonania. Większość statków, większość śmiałków nie podjęła tej próby, tak wielki wpływ miała prawdomówność i przyjazne uczucia mieszkańców Luan.

Niektórzy jednak podejmowali próby, taranując, bombardując, ściągając statki napędzane generatorami hipermagnetycznymi, żeby spróbować naruszyć nieuchwytną strukturę Zapory. Wszystkie te usiłowania kończyły się niepowodzeniem; ci, którzy dotknęli Zapory, ginęli. W takich wypadkach zawsze rozlegał się wielki bezdźwięczny krzyk żalu ze strony Luanan, a Zapora pozostawała.

Kiedy statek badawczy ich odkrył, Luananie wyjaśnili w sposób prosty i jasny, dlaczego jest tam Zapora i dlaczego pozostanie. Ta historia wydawała się zbyt prosta, a ponadto zaciemniała ją taka masa innych informacji, że ją przeoczono, czy też w ogóle w nią nie uwierzono. Trzeba pamiętać, wydarzyło się to, zanim utrwalono słowa Luanan, zanim miliony ludzi mogły same “usłyszeć”, jaki naprawdę jest ich przekaz. Zapewne mieszkańcy Luan zdawali sobie z tego sprawę; w każdym razie historia Zapory znalazła się w pierwszym zapisie, który szeroko rozpowszechniono, i jej wpływ był przemożny.

Taka prosta historia... istoty pod wieloma względami podobne do ludzi, może nieco bardziej uzdolnione technicznie, może pod pewnymi względami mniej wymagające... no cóż, żyły znacznie dłużej, czerpały znacznie mniej z ziemi, żeby utrzymać się przy życiu. Istoty owe też miały powody do dumy - choćby sztukę możliwą do wyobrażenia tylko poza Zaporą i pewnego rodzaju muzykę.

“Przesłali” nam nieco ze swojej literatury, jak wiecie... hmm. Miały również czego się wstydzić. Na przykład wojen, wielkich wojen. Trzykrotnie o mało się nie załatwili wszyscy i musieli zaczynać od nowa. Potem nastąpił długi okres rozkwitu, który wydawał się czymś dobrym, wspaniałym. Rozwinęli w sobie uczucie litości, filozofię szacunku dla tego, co żyje, i dążenie do harmonii z prawami Wszechświata - a to coś więcej niż religia, więcej niż po prostu sposób życia i myślenia. Dzięki temu mnóstwo rzeczy stało się im niepotrzebne i zapomnieli, że mają ręce...

Kiedy zaatakowano ich z Kosmosu (zdarzyło się to przed tysiącami lat), nie potrafili się w ogolę bronić. Większość ich bajecznej techniki popadła w zapomnienie; maszyny zardzewiały, umiejętności zanikły, a co gorsza zapomnieli, jak się organizować, jak się zjednoczyć pod wodzą jednego człowieka - na czas wojny. I tak popadli w niewolę.

Wreszcie - po jakichś trzydziestu tysiącach lat - udało im się zerwać okowy. - Kiedy wypędzili najeźdźcę, podążyli za nim i zniszczyli go wraz z jego planetami; byli ludem przerażonym i trzeźwo myślącym. Zamiłowanie do spokoju, samorealizacji osobistej, indywidualnej stało się dla nich wspomnieniem - niezwykle boleśnie odczuwali jego utratę. Powrót do potęgi materialnej (w ich opinii) oznaczał upadek, degenerację. Niemniej dostali nauczkę i dobrze ją sobie zapamiętali. Zdecydowali się bronić w taki sposób, żeby już nigdy - kategorycznie, absolutnie, i na wieczne czasy, w najodleglejszej przyszłości i niezależnie od tego, jak głęboko pogrążą się w swoich nieokreślonych przyjemnościach - nie można ich było zaatakować.

I tak po odpowiednich deliberacjach zdecydowali się na Zaporę. Przestawili całą produkcję - olbrzymią od czasów ostatniej wojny - i całą swą pomysłowość na skonstruowanie obrony nad obronami. Wyznaczyli odcinek otaczającej ich przestrzeni kosmicznej, świadomie powiększając dziesięciokrotnie obszar określony przez ich komputery jako maksimum tego, czego mogliby kiedykolwiek potrzebować. Skonstruowali planetoidę i umieścili ją na orbicie wokół wygasłego słońca niedaleko swojego centrum kulturalnego. Ta planetoida nadzorująca - poniekąd wciąż jeszcze zbyt zaawansowana technicznie jak na nasze ludzkie możliwości - wytworzyła i utrzymywała Zaporę. Ponadto ściągała i wchłaniała kosmiczne odpady, a jej mamucia maszyneria przetwarzała je, przetapiała i odlewała, produkując niezliczone pociski, duże i małe. Zmagazynowano ich setki tysięcy lokując na najprzeróżniejszych, automatycznie wyliczonych orbitach w obrębie przestrzeni strzeżonej przez Zaporę. Dlatego też wszystko, co przeniknęło przez Zaporę z jakiegokolwiek kierunku, było natychmiast niszczone.

Początkowo niepokojono się, że Zapora musi z samej swej natury zniszczyć wszys...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin