Markowski Tadeusz - Umrzec, aby nie zginac.rtf

(642 KB) Pobierz
TADEUSZ MARKOWSKI

TADEUSZ MARKOWSKI

 

 

 

 

UMRZEĆ ABY NIE ZGINĄĆ

 


Noor przedzierał się powoli przez kłębowisko lian, jadowitych paproci i śmiertelnych insektów w stronę obozu. Spieszył się mimo swoich wyważonych i wol­nych kroków. Po prostu dżungla nie tolerowała nie­ostrożnych. Każde przyspieszenie kroku mogło dopro­wadzić do przeoczenia któregoś z tysiąca niebezpie­czeństw, jakie czekały na nieuważnych. Najgłupsze, co można było zrobić w dżungli, to zacząć biec. Najszczę­śliwsi dobiegali, co najwyżej, na odległość połowy lotu strzały.

Noor mimo to postanowił zaryzykować i przyspie­szył kroku na tyle, na ile pozwalał mu instynkt samozachowawczy Łowcy. Miał przeczucie, że coś ważnego wydarzy się dzisiaj w obozie. Nie wiedział skąd bierze się to przeczucie, ale ufał mu. Nigdy go jeszcze nie zawiodło.

Nagle stanął w miejscu, czujnie nasłuchując. W ota­czających go zaroślach coś się kryło. Wiedział o tym. Nie próbował nawet zgadnąć, co to mogło być. Po co? W dżungli trzeba najpierw działać, a dopiero potem zastanawiać się. Powoli obrócił się w stronę czającego się niebezpieczeństwa i napiąwszy mocno łuk zamarł nieruchomo, oczekując ataku. Przez cały czar modlił się w myślach, żeby to nie był algor. Algor latał

i to była jego najstraszliwsza broń. Gorsza nawet niż jego jadowite pazury czy potężna paszcza uzbro­jona w potrójny garnitur kłów. Algor przedzierał się na swoich krótkich łapach przez dżunglę i w momen­cie, kiedy wpadał na swoją ofiarę, gwałtownie podry­wał się do góry nad nieszczęśnika, ażeby po chwili spaść na niego jak kamień i zanurzyć jadowite pazu­ry w jego ciele. Rzadko kto zdążył strzelić i trafić w gardło, które było jedynym nie chronionym miej­scem tego potwora.

Noor stał wciąż nieruchomo. Nagle z gęstwiny wypadł olbrzymi kodar - podobna do tygrysa bestia z krokodylowatym pyskiem. Noor odczekał chwilę, aż kodar otworzy swoją wielką paszczę - zawsze tak atakował. Dopiero kiedy można było zobaczyć dno gardzieli potwora wysłał swoją strzałę, uskakując gwałtownie w bok. Było to szalenie ryzykowne, ale nie chciał przypłacić tego pojedynku ranami zadanymi przez zęby martwego stwora. Wolał ryzykować. Udało mu się. Przez chwilę patrzył na leżące a jego stóp cielsko, uśmiechając się pogardliwie. Kodary były szalenie głupie.

Był już najwyżej o trzy strzały z łuku od obozu, kiedy po raz drugi wyczuł coś niezwykłego. Rozejrzał się uważnie wokół siebie, ale nie dostrzegł żadnego bezpośredniego zagrożenia. To musiało być coś inne­go. Spojrzał z kolei na niebo. Tylko gdzieniegdzie tkwiły delikatne nitki chmur. Poza tym nic. Nagle dostrzegł daleko czarny punkcik przybliżający się z dużą szybkością. Co to może być? Porusza się zbyt szybko jak na samolot. Samoloty, to były olbrzymie stworzenia, których długość przekraczała nawet wy­sokość najwyższych drzew w dżungli. Bardzo nie­bezpieczne. Latały zawsze w grupach po pięć, sześć i nie było przed nimi żadnej obrony. W tej okoli­cy zdarzały się jednak szalenie rzadko. Tymczasem obiekt przybliżył się na tyle, że Noor mógł dokładniej przyjrzeć się jego kształtom. Był to dziwny aparat o kształcie podobnym do samolotu, ale o wiele mniej­szy. Był cały czarny, tylko w przedniej części miał jakby złote obicie, w którym odbijało się słońce.. Poruszał się bezszelestnie. Po chwili zniknął zupełnie z pola widzenia. Noor jeszcze bardziej przyspieszył kroku. Aparat musiał niewątpliwie pochodzić z Czar­nej Wieży. Jego dziadek opowiadał mu za życia, że w czasach swojej młodości często widywał takie pojazdy, które czasami lądowały w obozach. To było jednak bardzo dawno. Prawie sto pięćdziesiąt lat temu.

Gdy dotarł wreszcie do obozu, zorientował się od razu, że zaszło coś szalenie ważnego. Opiekun przy­wdział bowiem swój strój rytualny, wykonany z dziw­nej, obcisłej tkaniny, przylegającej dokładnie do ciała. Z data wyglądało jakby Opiekun był nagi. Cały ten dziwny kostium był czarny jak wieże. Na ołtarzu leżał . świeżo upolowany kodar, podobny do tego, którego Noor zastrzelił przed chwilą. Ołtarz, postawiony to w niepamiętnych czasach, był czarną skrzynką usta­wioną na przezroczystym postumencie. Nikt nie wie­dział kto i kiedy go to przyniósł i postawił. Nawet Opiekun. Po prostu odkąd ich plemię zamieszkiwało ten term, ołtarz zawsze to był. Teraz cały mienił się kolorowymi światełkami wypływającymi magicznym sposobem z jego powierzchni. Bóg musiał się na nich mocno gniewać. Opiekun stał na czele całego plemie­nia przed ołtarzem i śpiewał pieśń przebłagania. Noor przyłączył się w milczeniu do reszty współplemieńców i jak oni rzucił się na ziemię, przykrywając kark złączonymi rękoma. Nagle głos Opiekuna zamilkł. Noor ostrożnie uniósł głowę, żeby zobaczyć, co się stało. Ołtarz przybladł. Na jego powierzchni widać było jedno tylko światełko w kolorze czerwonym. Nic się jednak nie stało. Tkwił, jak wszyscy, nie­ruchomo na ziemi jeszcze długą chwilę zanim wresz­cie usłyszał głos Boga wydobywający się z ołtarza:

- Niechaj wszystkie kobiety i mężczyźni do dwu­dziestej wiosny stawią się. jutro o wschodzie słońca u stóp Czarnej Wieży. Taka jest wola Herstha.

Głos zamilkł. Wszyscy leżeli jeszcze długo na ziemi, bojąc się poruszyć. Wreszcie Noor podniósł ponownie głowę. Ołtarz był ciemny jak zwykle. Powoli wszyscy dostrzegli to samo co on. W końcu Opiekun dał znak, żeby się podnieśli. Noor podniósł się wraz z innymi, ale nie mógł się otrząsnąć z szoku, w jaki go wprawiła usłyszana wiadomość. Więc Czarne Wieże są jednak zamieszkane. Mimo że od prawie 150 lat nikt nigdy nie dostrzegł żadnych śladów życia. Noor usłyszał stłumio­ne szepty wokół siebie. Wszyscy powtarzali z przeję­ciem usłyszaną nowinę. Słychać było coraz głośniejszy płacz kobiet. Starcy mówili, że w czasach, kiedy żyli ich dziadowie, takie głosy odzywały się często z ołtarza i że nigdy ci, którzy weszli do Czarnej Wieży nie powrócili z niej do swoich plemion. Jedni twierdzili, że wszyscy oni zginęli, inni zaś, że żyją do dziś w szczę­ściu, bo Wieże to są siedzibą Herstha. Tych ostatnich było jednak mniej.

 

* * *

 

Noor stał, jak inni, a stóp Czarnej Wieży. Po raz pierwszy widział ją z tak bliska. Wydawało mu się, że sięga ona nieba. Obok niego stało jesz­cze trzydziestu współplemieńców. Czekali już od go­dziny.

Dokładnie z ukazaniem się pierwszych promieni słońca mur przed nimi drgnął i bezszelestnie ukazało się olbrzymie wejście. W głębi był korytarz.

- Wejdźcie - usłyszał głos, wydobywający się jakby z powietrza. Przez chwilę nikt się nie poruszył. Stali tak bojąc się nawet drgnąć. Głos ich nie po­naglał. Wreszcie Noor zebrał się na odwagę i prze­kroczył próg. Wewnątrz było tak jasno, jak na powie­trzu. Noor obejrzał się i zamarł z podziwu. Wewnątrz nie było żadnego muru. Nad nim unosiło się niebo. Widać było dżunglę. Noor opanował chwilowy strach. W końcu, w siedzibie Boga, musiały istnieć cuda, jakich nie widział nikt ze śmiertelnych. Po chwili nie był już sam. Reszta, zachęcona jego przykładem, również zdecydowała się na przejście zaklętego dla nich progu.

- Idźcie - rozkazał ten sam co poprzednio głos i jednocześnie otworzył się przed nimi korytarz skąpa­ny w czerwonym świetle. Ruszyli powoli. Wtedy Noor usłyszał jakiś chrobot. Obejrzał się. Tam, gdzie po­przednio było wejście dalej widać było dżunglę, ale przysiągłby, że wrota zostały zamknięte. Nie mieli już odwrotu. Noor instynktownie napiął mięśnie. Był znów Łowcą, tylko że tym razem musiał stawić czoło nie dżungli a Hersthowi.

 

* * *

 

Pet zaklął po raz setny w przeciągu ostatniej godziny pokładowej. Setny raz również jego kod wy­woławczy utonął w przestrzeni bez odpowiedzi. Nagle poczuł, że nie jest już sam w sterowni.

- Anna! - pomyślał bez entuzjazmu.

- Dziczejesz - odebrał w odpowiedzi. - Przyszłam tutaj, bo nie mogłam wytrzymać twoich przekleństw. - Od kiedy to jesteś taka delikatna?

- Od zawsze.

- Czyżby? - Pet przez chwilę skupiał się, by nagle wtargnąć znienacka w jej pamięć wewnętrzną. Zanim zastosowała blokadę mentalną zdążył jeszcze wyłowić część potwornej kłótni, jaką miała na Hildo­rze z Ogazą - wiceprzewodniczącym Rady Głównej Planety.

- Świnia!

- Mam powtórzyć dla przypomnienia?

- Następnym razem zogniskuję w tobie całe pole.

- Nie zrobisz tego - odparł, choć wiedział, że nie jest to wcale takie pewne. Musiała to zresztą odebrać, bo tylko wzruszyła pogardliwie ramionami i nadała:

- Spróbuj!

- Chciałem ci udowodnić, że nie ma sensu robić z siebie świętoszki. Nie do twarzy ci z tym.

- Ty już się przyzwyczaiłeś do swej podłości.

- Ty też nie zasiadasz w Radzie tylko dlatego, że cię tak wszyscy lubią.

- Cyniczna świnia - powiedziała na głos - na dodatek pozbawiona cienia skrupułów - dodała już w myślach.

- Daj spokój! - Pet nagle zdał sobie sprawę z głupoty ich kłótni. - Musimy się wziąć w garść. Jesteśmy a celu.

- Masz rację - odparła - co wcale nie zmienia mojego zdania o tobie.

- Zachowajmy więc swoje opinie i pomyślmy, co teraz zrobić? Ziemia milczy.

- Lecimy dalej. Po to tu przylecieliśmy.

- Sprawdź wskazania czujników! - Pet był znów spokojny.

- To chwilę potrwa. Bądź cierpliwy i nie klnij! Nie odpowiedział na zaczepkę.

- Naprawdę mnie to denerwuje - dodała Anna po dłuższym milczeniu.

- Przepraszam!

Przez to trzysta lat podróży zdążyli się z Anną znienawidzić, jak to jest tylko możliwe a ludzi, ale jednocześnie Pet zdawał sobie sprawę, że połączeni zostali ze sobą na zawsze. Tym silniej, że obydwoje byli telepatami i każde z nich zawsze wiedziało, co czuje drugie. Dla nich słowa były ubogim narzędziem do­brym dla dzikusów. Nawet teraz, mimo że zasadniczo wymieniali konkretne myśli, obydwoje odbierali jed­nocześnie całą masę innych wrażeń, niemożliwych do opisania zwykłymi słowami. To się po prostu czuło albo nie. Oni to czuli.

Tymczasem na głównym monitorze komputer zsyn­tetyzował wskazania przyrządów. Zasadniczo wszy­stko się zgadzało. To znaczy było dziewięć planet ­tyle, ile powinno być. Tylko że przestrzeń wewnątrz­układowa była absolutnie pusta. Żaden z przyrządów nie wykrył najmniejszego nawet statku kosmicznego. To było nienormalne. Przecież w Układzie powinno być rojno, jak dawniej na autostradzie.

- Minęło trzy tysiące lat od naszego startu. Nie zapominaj o tym. - Anna oczywiście doskonale wyczuła jego myśli. To było to, co ich tak łączyło.

- Masz coś?

- Duże źródła energii na Marsie, Ziemi i Wenus. Stacja na orbicie Plutona. Może zatrzymamy się tam na chwilę?

- Nie podoba mi się to milczenie. Wyślemy sondę. - Włącz ekran ochronny - Anna również zrobiła się nagle strasznie ostrożna.

- Przez trzy tysiące lat mogli się nauczyć przebi­jać dowolny ekran - odparł Pet naciskając jednocze­śnie dźwignię bezpieczeństwa, uruchamiającą pełną osłonę “Feniksa". - Co z sondą? - zainteresował się po chwili.

- Gotowa do startu.

- Pal!

- To jeszcze nie wojna. Nie wczuwaj się tak w rolę.

Tymczasem sonda zbliżała się szybko do stacji na Plutonie. Pet z Anną obserwowali dziwne kształty tego tworu, które w niczym nie przypominały stacji, do jakich byli przyzwyczajeni. Przede wszystkim brak w niej było jakiejkolwiek platformy lądowniczej. Tak, jakby nie była przystosowana do przyjmowania rakiet.

- Może to stacja automatyczna? - pomyślał Pet.

- Czujniki wskazują, że są tam ludzie - odparła Anna.

- Nadałaś nasz kod?

- Cały czas emituję.

- Jakie było zadanie tej stacji za naszych czasów?­ - Petowi przyszła nagle do głowy nowa myśl.

- Kontrola podejść do Układu Słonecznego.

- Może oni nas biorą za Obcych.

- Bzdura. W byle jakim rejestrze mogą sprawdzić, że nasz statek to “Feniks". ,

- Chyba, że nie używają już takich statków.

- Pozostaje jeszcze kod. Te wielkie anteny prze­cież do czegoś służą.

Sonda zbliżyła się na odległość stu kilometrów od Stacji. Wtedy właśnie Pet zauważył, że stracili nad nią wszelką kontrolę.

- Zawróć ją. Natychmiast!

- Za późno - Anna jeszcze przez chwilę mocowa­ła się z urządzeniem awaryjnego sterowania sondy.

- Mogę ją zniszczyć - przypomniała.

- Zostaw.

Przez chwilę nic się nie działo. Obydwoje odbierali tylko swoje uczucia. Przeważał w nich lęk pomieszany z rozczarowaniem.

- Lecimy trzysta lat, aby otrzymać od nich pomoc, a tymczasem czuję się jak intruz - Anna pierwsza wyraźnie sformułowała to, co myśleli obydwoje.

- Przygotuj meldunek na Hildora - polecił sucho Pet. - Prześlij wszystkie zapisy, jakie nagromadzili­śmy.

- Myślisz, że już zbudowali drugiego “Feniksa"?

- Nie wiem, ale powinni wiedzieć to wszystko, co my teraz wiemy.

- Co ty knujesz? - zapytała Anna - od kiedy zrobiłeś się taki lojalny?

- Nie wygłupiaj się.

- Ostrzegam cię, że wyślę ten meldunek do wszys­tkich członków Rady.

- Nie przeszkadza mi to.

- Co robimy? - zapytał Pet po krótkim milczeniu.

- Lecimy na Ziemię - odparła Anna z dziwną zawziętością. - Jeśli to historia z sondą miała być ostrzeżeniem, to pokażemy im, że nie boimy się.

- Zgoda, ale wprowadzimy maleńką poprawkę. Zaprogramuj komputer na niszczenie wszystkiego, co jest mniejsze od rakiet patrolowych używanych przed naszym startem, a co znajduje się w odległości mniej­szej niż milion kilometrów od “Feniksa".

- Nie tak wyobrażałam sobie nasz powrót - po­myślała Anna programując komputer.

- Niech szlag trafi tego, kto zechce się do nas zbliżyć w jakiejś łupinie - Pet czuł się znów, jak za dawnych czasów kolonizacji Hildora.

- Nie gadaj tyle - nadała Anna - prowadzisz wielki krążownik, a nie szalupę kosmiczną.

Pet wydusił z “Feniksa" wszystko, co dało się wydu­sić w tak zaśmieconym układzie, jak słoneczny. Dostało się przy tym paru asteroidom, które roznieśli po drodze w pył. W zamian za to drugiego dnia byli na orbicie okołoziemskiej. Nikt nie próbował im wchodzić w drogę.

- Dżungla? - Obydwoje patrzyli w zdumieniu na rozciągający się pod nimi krajobraz.

- Co mówią czujniki?

- To samo. Obecność ludzi i źródeł energii.

- Widzę tylko dżunglę. Może budują miasta pod ziemią?

- Najbliższe źródło energii znajduje się w okolicy równikowej - wyjaśniła Anna.

- Może być równik - odparł, manewrując ostro­żnie “Feniksem" we wskazanym kierunku.

Po paru minutach oczom ich ukazała się olbrzymia czarna wieża. Musiała mieć około trzech kilometrów wysokości i ze dwa kilometry średnicy.

- Czegoś takiego nigdy to nie było - zauważył zdumiony Pet.

- Wciąż zapominasz, że minęło trzy tysiące lat.

- Lądujemy tu, czy obejrzymy resztę?

- Polatajmy sobie najpierw.

Odkryli w sumie trzysta wież na całej planecie. Znakomita większość znajdowała się w okolicy równi­ka. Wszystkie były podobne do siebie jak dwie krople wody.

- Kod pozostaje wciąż bez odpowiedzi - przypo­mniała Anna.

- Daj spokój z tym kodem. To bez sensu.

Nagle w głośniku usłyszeli jakiś chrobot. Anna błyskawicznie przełączyła nadajnik na największe zasilanie, podczas gdy Pet włączył wszystkie urządze­nia odbiorcze. Chrobot nie powtórzył się jednak. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Wreszcie Pet się zdecydował. Stanowczym ruchem wziął mikrofon do ręki.

- Hallo Ziemia, to “Feniks". Wracam ciągiem awaryjnym z Plejad. Wystartowałem w roku 3522 z trzydziestoosobową załogą na pokładzie. Wracam z dwiema osobami. Proszę o namiar do lądowania. ­Przez chwilę czekał na odpowiedź, ale ponieważ nic się nie działo, nadawał dalej:

- “Feniks" do Ziemi. Zostałem zaatakowany przez stację na Plutonie, żądam wyjaśnień.

- Trudno powiedzieć, żebyś był szczery - Anna zaśmiała się złośliwie. - Członek Rady Hildora ma wreszcie godnego siebie przeciwnika.

- Ty również potwierdziłaś swoje zalety jako czło­nek tej samej Rady - przypomniał jej.

Wreszcie z głośników odezwał się ludzki głos, prze­rywając zaczynającą się sprzeczkę.

- Tajna Rada do “Feniksa". Czekajcie na dotych­czasowej orbicie na namiar. Wiemy o Plutonie. Wszel­kie wyjaśnienia zostaną wam udzielone po lądowaniu. Cieszymy się z waszego powrotu.

- Mów do mnie jeszcze o swojej radości - Anna najwyraźniej zaraziła się od Peta podejrzliwością.

- Poczekamy trochę.

- Nadaj komunikat na Hildora - przypomniała mu.

Potem obydwoje siedzieli otuleni blokadą mental...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin