Benson%20-%20Antychryst%20Pan%20swiata[1].pdf

(1453 KB) Pobierz
Microsoft Word - Benson - Antychryst.doc
Robert Hugh Benson, Antychryst – Pan świata , tł. Stefan Barszczewski
http://www.authorama.com/lord-of-the-world-1.html
Spis treści
1
249196232.002.png
Biografia
Jeden z wybitnych konwertytów początków wieku XX, Robert Hugh Benson urodził się 18 listopada
1871. Ojciec jego był duchownym anglikańskim, w roku 1876 został biskupem, a w sześć lat potem
arcybiskupem Canterbury. Zmarł nagle w roku 1896.
Młody Hugon zaczął w roku 1891 studiować teologię i został duchownym anglikańskim. Z
katolicyzmem zetknął się od początku swych studiów teologicznych, najpierw w książkach czy rozmowach
szkalujących katolicyzm i głoszących powody, dla których nie powinno się łączyć z Kościołem Rzymskim.
Po długich, kilkoletnich zmaganiach wewnętrznych został w roku 1903 przyjęty na łono Kościoła
katolickiego, a w roku następnym przyjął w Rzymie święcenia kapłańskie. Zmarł w roku 1914.
Pobyt w Rzymie wywarł na nim wielki wpływ, co zaznaczyło się w dwóch jego najbardziej znanych
powieściach: „Pan świata” ( Lord of the World ) i „Brzask wszechrzeczy” ( The Down of All ). Obie te powieści
dotyczą przyszłości. Pierwsza wychodzi z założenia, że proces w świecie idący w kierunku usuwania
chrześcijaństwa rozwija się konsekwentnie i prowadzi do panowania Pana świata, którym jest Szatan.
Powieść jednak nie jest pesymistyczna, ponieważ kończy się zwycięstwem Chrystusa nad Szatanem.
Powieść „Brzask wszechrzeczy” jest literacką odpowiedzią na pytanie, czy i w jakich warunkach może się
dokonać nawrót do zdecydowanego wcielenia zasad Chrystusowych w życie prywatne, społeczne i
polityczne świata.
Wśród innych prac Bensona zasługują na uwagę: „Wyznania konwertyty”, w których autor przedstawia
swą drogę do Kościoła katolickiego; „Paradoksy katolicyzmu” dzieło apologetyczne; „Przyjaźń
Chrystusowa” o łasce: „Chrystus w Kościele” dzieło apologetyczne. szczególnie dla protestantów.
2
249196232.003.png
Prolog
– Niech pomyślę chwilkę – rzekł starzec, przechylając się w fotelu.
Percy skrzywił się na krześle i czekał, oparłszy podbródek na dłoni.
Pokój, w którym znajdowali się trzej mężczyźni, był bardzo cichy i umeblowany niezmiernie
praktycznie, stosownie do wymagań czasu. Okien ani drzwi nie posiadał, gdyż od sześćdziesięciu już lat
świat, doszedłszy do przeświadczenia, że można mieszkać nie koniecznie tylko na powierzchni ziemi, zaczął
na serio żyć w jej głębinach. Toteż dom pana Templetona znajdował się o jakie czterdzieści stóp pod
powierzchnią brzegów Tamizy, w dość wygodnym, jak uważano, położeniu, bo sto jardów zaledwie od
drugiej linii centralnej samochodów i o ćwierć mili od stacji szybowców przy moście Braci Czarnych.
Zgodnie z wymaganiami urzędu zdrowia wszystkie ściany pokoju okrywała emalia zielonkawa,
przypominająca barwę lasów na wiosnę, opromieniało zaś go sztuczne światło słoneczne, wynalezione przez
wielkiego Reutera przed laty czterdziestu, a przyrządy automatyczne odświeżały powietrze i utrzymywały
temperaturę dokładnie na wysokości 18° Celsiusza.
Pan Templeton był człowiekiem wymagań skromnych, zadowolonym ze sposobu życia, jaki wiedli jego
przodkowie. I meble przypominały więc też kształtem dawne czasy, jakkolwiek, zgodnie z obyczajem
panującym obecnie, pokrywała je miękka emalia azbestowa, naciągnięta na żelazo, niezniszczalna,
przyjemna w dotyku i podobna z wyglądu do mahoniu. Kilka dobrze zapełnionych szafek bibliotecznych
stało z obu stron piedestału z ogniskiem elektrycznym, przed którym siedzieli właśnie trzej mężczyźni, w
dalszych zaś kątach pokoju widniały dwie windy hydrauliczne: jedna do pokoju sypialnego, druga zaś do
korytarza prostopadłego, kończącego się na wybrzeżu rzeki.
Ojciec Percy Franklin, starszy z dwóch księży, rozmawiających z panem Templetonem, posiadał postać
uderzającą. Pomimo bowiem, że liczył nie więcej, jak trzydzieści pięć lat, włosy jego były całkiem siwe.
Spod brwi gęstych i czarnych wyglądały oczy szare, niezwykle połyskujące i prawie namiętne, ale nos
wydatny, podbródek i usta zarysowane twardo zwiastowały siłę woli. Ludzie obcy, rzuciwszy na niego
okiem, zwykle przyglądali mu się powtórnie.
Drugi natomiast z księży, ojciec Francis, siedzący na fotelu z drugiej strony ogniska, nie wybiegał poza
pospolitość. Miał wzrok przyjemny, czuły, ale rysy twarzy nie oznaczały mocy charakteru. Kąty warg i
ciężko opadające powieki zwiastowały raczej usposobienie podobne do melancholii kobiecej.
Co się zaś tyczy pana Templetona, był to człowiek bardzo stary, o twarzy czerstwej, aczkolwiek pokrytej
zmarszczkami, wygolony gładko, jak reszta ludzi ówczesnych. Obecnie leżał przechylony na fotelu, z
plecami opartymi o poduszki i nogami przykrytymi derką.
Percy przyglądał się przez czas dłuższy mapom, rozłożonym na kolanach.
– Tak, wszystko to przedstawia się bez wątpienia daleko prościej – szepnął wreszcie, porównując liczne
plamy barwne na mapach wieku dwudziestego z trzema wielkimi plamami map wieku dwudziestego
pierwszego.
Posunął palcem wzdłuż Azji. Wyrazy: „Cesarstwo Wschodnie” biegły w poprzek plamy blado-żółtej,
rozciągającej się od gór Uralskich do cieśniny Beringa, skręcającej ogromnymi głoskami ku Indiom.
Spojrzał następnie na plamę czerwoną. Była o wiele mniejszą, choć wcale znaczną, jeżeli zważymy, że
obejmowała całą Europę od gór Uralskich i Afrykę. Plama niebieska wreszcie z napisem: „Rzeczpospolita
Amerykańska” obejmowała cały ląd amerykański, rozpraszając się na lewej stronie półkuli zachodniej w
tysiącu plamek niebieskich wśród Oceanu Spokojnego.
– Tak, istotnie, przedstawia się to prościej – potwierdził sucho starzec.
Percy zamknął księgę i oparł ją o swoje krzesło.
– Ale cóż dalej, panie? – spytał. – Co będzie?
Stary mąż stanu stronnictwa torysów uśmiechnął się.
– Bóg wie – odparł. – Jeżeli Cesarstwu Wschodniemu spodoba się ruszyć przeciw nam – jesteśmy
bezsilni. Nie wiem nawet doprawdy, dlaczego dotychczas nie ruszyło. Przypuszczam, że chyba z powodu
sporów religijnych.
– A Europa nie podzieli się? – spytał kapłan.
– Nie, nie! Znamy teraz nasze niebezpieczeństwo. I Ameryka poprze nas z pewnością. Niemniej
powiem: Niech Bóg ma w Swej opiece nas, a raczej was, jeżeli Cesarstwo Wschodnie ruszy. Jest ono
nareszcie świadome swoich sil.
Przez chwilę panowała cisza w pokoju, który zadrgał lekko pod wpływem jakiejś ciężkiej maszyny,
sunącej snadź po szerokim bulwarze na powierzchni ziemi.
– A niech pan powie – odezwał się nagle Percy – jak pan sądzi, jak ułożą się w przyszłości sprawy
religijne?
3
249196232.004.png
Pan Templeton odetchnął zawartością przyrządu trzymanego w ręce, po czym mówił:
– Krótko mówiąc, istnieją obecnie trzy siły: katolicyzm, humanitaryzm i religie Wschodu. O tych
ostatnich nic powiedzieć nie mogę, jakkolwiek sądzę, że sufisi zwyciężą. Wszystko zdarzyć się może…
Nie ulega natomiast wątpliwości, że w Europie i Ameryce walka rozegra się między katolicyzmem i
humanitaryzmem. Wszystko inne możemy pominąć. I sądzę, – jeżeli chcecie wiedzieć, co sądzę, zapatrując
się na te sprawy po ludzku – że katolicyzm będzie teraz szybko tracił na sile. Prawdą jest zupełną, że
protestantyzm zakończył życie. Ludzie bowiem zrozumieli nareszcie, że religia nadprzyrodzona pociąga za
sobą konieczność istnienia autorytetu absolutnego, i że zdania osobiste w sprawach Wiary nie są niczym
innym, jak tylko początkiem rozkładu. Prawdą jest także, że ponieważ Kościół katolicki stanowi instytucję
jedyną, która przyznaje sobie autorytet nadprzyrodzony z całą jego nieubłaganą logiką, przyłączyli się przeto
do niego niemal wszyscy chrześcijanie, którzy nie utracili jeszcze wierzeń nadprzyrodzonych. Bardzo to
dobrze. Z drugiej wszelako strony musicie pamiętać, że wbrew wszelkim przewidywaniom, humanitaryzm
zaczyna sam zamieniać się powoli w religię istotną, acz nie nadprzyrodzoną. Jest to panteizm, rozwijający
pod wpływem masonerii rytuał własny. Credo jego stanowi: „Bóg to człowiek”. Idealizuje, a pomimo to
nie stawia żadnych żądań władzom duchowym człowieka. Poza tym ma do rozporządzenia wszystkie
kościoły, prócz naszych i wszystkie katedry. Wreszcie wolno mu ujawniać swoje symbole, a nam nie wolno.
Toteż sądzę, że najpóźniej za lat dziesięć panteizm będzie legalnie uznany za Kościół panujący.
– Tymczasem – nie zapominajcie – my, katolicy, ponosimy tylko straty. Tracimy stale od lat przeszło
pięćdziesięciu. Obecnie jedna czterdziesta Ameryki należy nominalnie do nas i to dzięki jeszcze ruchowi
katolickiemu na początku wieku dwudziestego. We Francji i Hiszpanii jakbyśmy nie istnieli. W Niemczech
liczba katolików zmniejszyła się znacznie. Nie straciliśmy bez wątpienia stanowiska naszego na Wschodzie,
ale i tam – jak opiewają dane statystyczne – jeden tylko katolik przypada na dwustu ludzi, są przy tym
rozrzuceni. We Włoszech? Hm, Rzym, należy wprawdzie znów do nas, lecz poza tym nic nie posiadamy.
Tutaj mamy za sobą Irlandię tudzież jedną sześćdziesiątą Anglii, Walii i Szkocji. Nie należy wszelako
zapominać, że siedemdziesiąt lat temu jedna czterdziesta ludności wyznawała naszą wiarę.
– Poza tym podkreślić należy ogromny rozwój psychologii, od wieku co najmniej zupełnie przeciwko
nam skierowany. Z początku, widzicie, istniał po prostu tylko materializm. Podupadł potem nieco, gdyż był
zanadto surowy, aż psychologia pospieszyła mu na ratunek. Obecnie psychologia rości sobie pretensję do
całej reszty pola działania… Tak, ojcze, tracimy grunt i tracić go będziemy coraz bardziej. Sądzę nawet, że
powinniśmy być przygotowani na to, że lada chwila nastąpi katastrofa.
– Ależ… – zaczął Percy.
– Sądzisz, ojcze – przerwał pan Templeton – że to słabość ze strony człowieka, stojącego nad grobem.
Trudno, tak jest, jak mówię, i nie widzę wyjścia. Zdaje mi się nawet, że rychło coś na nas spadnie. Nie,
ojcze, sytuacja jest beznadziejna, chyba, że…
Percy spojrzał bystro na mówiącego.
– Chyba – powtórzył stary mąż stanu – Pan nasz powróci…
Ksiądz Francis westchnął i zapanowało milczenie.
Po chwili Percy zmienił nagle temat rozmowy.
– Cóż słychać – spytał – o owym projekcie parlamentu europejskiego?
– Och, sądzę, że przejdzie, jeżeli znajdzie się człowiek, który by go poparł. Cały wiek ubiegły, jak
wiecie, dążył ku temu. Szowinizm narodowościowy wymierał szybko. I powinien był zniknąć jak
niewolnictwo i temu podobne pod wpływem Kościoła katolickiego. Dokonano jednak tego poza Kościołem,
skutkiem czego świat zaczyna zwierać szeregi przeciwko nam. Jest to niejako antagonizm zorganizowany,
coś w rodzaju katolickiego przeciwkościoła… Jeżeli projekt owego parlamentu przejdzie, to my, katolicy,
możemy spodziewać się czegoś w rodzaju prześladowania… Z drugiej wszelako strony zbawić nas może
najście Wschodu, jeżeli dojdzie do tego… Nie wiem…
Percy siedział cicho przez chwilę, po czym zerwał się z krzesła.
– Trzeba iść! – zawołał w języku esperanto. – Już po dziewiętnastej. Dziękuję panu bardzo. Czy idziesz
także, ojcze?
Ksiądz Francis powstał również, poprawiając strój ciemno-szary, dozwolony księżom i ujął za kapelusz.
– Zajrzyjcie – mówił starzec – znów kiedy do mnie. Sądzę, że nie byłem zanadto gadatliwy. Zapewne
musisz jeszcze wysłać swój list.
– Tak – odparł Percy, skinąwszy głową. – Połowę napisałem już dzisiaj z rana, czułem jednak, że
potrzebny mi jest jeszcze przegląd retrospektywny zdarzeń, zanim wyrobię sobie zdanie trafne. Toteż
dziękuję panu bardzo. Wielka to, istotnie, praca ten list codzienny do kardynała protektora. Myślę nawet o
zrezygnowaniu z tego stanowiska, jeżeli otrzymam pozwolenie.
4
249196232.005.png
– Nie czyń tego, kochany ojcze. Niech mi będzie wolno powiedzieć ci w oczy, że posiadasz umysł
bardzo bystry. Rzym zaś nic nie zdoła uczynić bez informacji zrównoważonych. A nie sądzę, aby wśród
konfratrów twoich znalazł się człowiek tak skrupulatny pod tym względem.
Percy uśmiechnął się, podnosząc czarne brwi protestująco.
– Chodź, ojcze – rzekł do towarzysza.
Wyszedłszy z korytarza, księża rozeszli się i Percy stanął, spoglądając przez kilka minut na znany dobrze
krajobraz jesienny, jakby usiłując zrozumieć go lepiej. Bo to, co słyszał tam na dole z ust starca, zdawało się
przedstawiać w dziwnym świetle tę wizję dobrobytu wspaniałego, jaką miał przed oczyma.
Powietrze jaśniało, jak we dnie, sztuczne bowiem światło słoneczne obejmowało wszystko i Londyn nie
znał już prawie różnicy pomiędzy dniem a nocą. Kapłan stał w pewnego rodzaju zaułku o ścianach
wypolerowanych i wyłożonych grubo masą gumową, głuszącą kroki. Poniżej, u stóp schodów, przelewały
się dwa strumienie publiczności, przedzielone przegródką i dążące w strony przeciwne bez hałasu. Słychać
było tylko szept esperanta, którym mówili idący. Przez czyste szyby przejścia dla publiczności, zrobionego
ze szkła hartowanego, widać było szeroką, lśniącą drogę czarną, prążkowaną od końca do końca i
pomarszczoną w środku. Droga ta była w chwili obecnej dziwnie pusta, z daleka jednak, od starego
Westminsteru, dolatywał szum, jak z olbrzymiego ula, rosnąc coraz bardziej, aż nagle mignęło na drodze coś
przezroczystego, buchając światłem z każdego kąta i oto szum zaczął przycichać, przycichać i wreszcie
umilkł zupełnie, w miarę, jak się oddalał wielki samochód rządowy, wiozący z południa na wschód pocztę.
Bo droga, o której mowa, stanowiła uprzywilejowaną drogę rządową, dostępną tylko dla wehikułów
państwowych, pędzących z szybkością nie przekraczającą 100 mil na godzinę.
Inne hałasy opanowano zupełnie w tym gumowym mieście. Tory osobowe oddalone były o 100 jardów
jeden od drugiego. Koleje zaś podziemne leżały zbyt głęboko, aby można było odczuć co innego, jak tylko
lekką wibrację. Ale i nad usunięciem tej nawet lekkiej wibracji, oraz szumu wehikułów zwykłych
rzeczoznawcy rządowi pracowali usilnie już od lat dwudziestu.
Zanim jeszcze Percy ruszył z miejsca, uszu jego doleciał z góry krzyk przeciągły, niezwykle harmonijny
i donośny, a gdy oderwał wzrok od rzeki wielkiej, statecznej, która jedyna nie pozwoliła się opanować, ujrzał
wysoko nad sobą, na tle ciężkich chmur długi przedmiot, połyskujący łagodnym światłem i sunący z
majestatycznym spokojem w kierunku północnym. Był to jeden z szybowców linii europejskiej, zwiastujący
śpiewnym krzykiem swój przyjazd do stolicy Anglii.
– Chyba by Pan nasz powrócił – powtórzył Percy w myśli słowa wypowiedziane przez starca i przez
chwilę nurtowało mu w sercu wspomnienie dawnego, pełnego nędzy bytu ludzkości. Jakże trudno utrzymać
wzrok utkwiony w daleki widnokrąg, gdy tu, na pierwszym planie, widnieje świat tak pociągający
wspaniałością i siłą! Och! Przed godziną zaledwie tłumaczył ojcu Francisowi, że ogrom to co innego niż
wielkość i że narzucająca się powierzchowność nie może wyłączyć subtelności wewnętrznej. I wierzył w to,
co mówił wówczas, niemniej jednak zwątpienie jeszcze istniało. Aż wreszcie stłumił je wysiłkiem potężnym,
wzywając w sercu Mistrza z Nazaretu, aby nie opuszczał jego serca, jak serca dziecka.
Po czym zaciął wargi, zastanawiając się, jak długo ojciec Francis wytrzyma nacisk i zeszedł ze schodów.
5
249196232.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin