Bova Ben - Droga przez Układ Słoneczny 02 - Księżyc 02 - Wojna o księżyc.pdf

(1981 KB) Pobierz
Bova Ben-Droga przez Uklad Sloneczny 2-Ksiezyc 2-Wojna o ksiezyc
Ben Bova - Wojna o Księżyc
Ben Bova
Wojna o Księżyc
(Moonwar)
Przełożyła Maria Gębicka-Frąc
Dla Janet i Billa Cuthbertów
oraz dla Barbary, z podziękowaniami za odkurzacz
Wojna jest złą rzeczą, ale poddanie się dyktatowi innych państw jest gorsze (...) Wolność, jeśli będziemy jej bronić,
wynagrodzi nam straty, zaś poddanie się będzie oznaczać nieodwracalną utratę wszystkiego, co cenimy (..). Do was, którzy
mienicie się ludźmi pokoju, powiadam: Nie jesteście bezpieczni, o ile nie macie po swojej stronie ludzi czynu.
Tukidydes
Kiedy przetrwamy szybkie zmiany, które obecnie są wyznacznikiem naszego przechodzenia z trzeciej do czwartej
fazy historii, z okresu zróżnicowania w okres ujednolicenia, staniemy w obliczu wielu poważnych problemów (...)
Liczne eksperymenty społeczne wykazały, że człowiek nie może kontrolować wszystkich aspektów życia. Możemy
tylko starać się wyizolować czynniki kluczowe dla całej struktury i nad nimi pracować. Najważniejsze z nich to: ochrona
zasobów naturalnych, produkcja energii, kontrola urodzeń, pełne wykorzystanie potencjału intelektualnego i edukacja. De-
tale struktury społecznej automatycznie zajmą swoje miejsce jako produkt końcowy wszystkich tych sil – jak było zawsze
(...)
Polityczna unifikacja świata nie jest pierwszym koniecznym krokiem. Zanim jej osiągnięcie stanie się możliwe bez
wywoływania zamętu, sama unifikacja przestanie być potrzebna.
Carleton S. Coon
część I
PRZEZNACZENIE
Nie oszukujmy się, sir. Są narzędzia wojny i podboju; ostatnie argumenty, do których uciekają się królowie.
Patrick Henry
Prolog:
Centrum kontroli Bazy Księżycowej
– L-l niedostępny.
Szefowa łączności poderwała głowę znad klawiatury.
– Sprawdź na drugim kanale.
– Już to zrobiłem – odparł dyżurny siedzący przy sąsiedniej konsoli. – Nic z   tego. Wszystkie częstotliwości są
głuche.
Trzeci łącznościowiec, siedzący po drugiej stronie szefowej, stukał po kolei w różne bloki klawiszy. Na jego ekranie
widniał galimatias pasów.
– Zrobili to – potwierdził. – Wyciągnęli wtyczkę.
Inni kontrolerzy i technicy opuścili swoje stanowiska i otoczyli stanowisko łączności. Pozostawione bez opieki pul-
pity mrugały i świeciły obojętnie. Wielki elektroniczny ekran ścienny, ukazujący wszystkie systemy Bazy Księżycowej,
jarzył się jak zawsze, jakby nie działo się nic niezwykłego.
Szefowa pchnęła w tył fotel na kółkach.
– Dokładnie w zapowiedzianym czasie, prawda?
– Dokładnie – powiedział technik. – Mamy wojnę.
Nikt się nie odezwał. Nikt nie wiedział, co powiedzieć. Grupa mężczyzn i kobiet stała w pełnej napięcia ciszy. Jedy-
nym dźwiękiem był szum konsoli i delikatny szept wentylatorów.
– Poinformuję’ szefa – mruknęła szefowa, sięgając do klawiatury. Zaczęła tłuc w klawisze.
– Cholera! – zaklęła. – Złamałam paznokieć.
Lądowanie minus 116 godzin 30 minut
Douglas Stavenger stał na Przełęczy Wojdohowitza, wsłuchując się w ciszę. W Bazie zawsze rozbrzmiewały głosy,
ludzkie albo syntezowane, a w tle nieustannie szumiały urządzenia elektryczne. Tutaj, w górach, które opasywały ogromny
krater Alfons, słyszał tylko własny oddech – i cichy, krzepiący pomruk wentylatorów skafandra.
1 / 183
421213847.004.png
 
Ben Bova - Wojna o Księżyc
Dobry hałas, pomyślał, uśmiechając się do siebie. Kiedy ucichnie, twój oddech też ustanie.
Wysiadł z   ciągnika niedaleko miejsca, gdzie stała tablica, niewielki złoty prostokąt przynitowany do skały,
poświęcony pamięci jego ojca. W   tym miejscu Paul Stavenger wybrał śmierć, żeby ocalić mężczyzn i   kobiety Bazy
Księżycowej.
Jednakże to nie nostalgia przygnała go na przełęcz. Chciał przyjrzeć się uważnie Bazie Księżycowej, obejrzeć nie
schematy ideowe czy plany elektroniczne, ale prawdziwą Bazę, leżącą w bezkompromisowym świetle gwiazd.
Wszyscy jej mieszkańcy myśleli, że są bezpieczni w   przytulnych jaskiniach wydłubanych w   zboczu góry, którą
nazwali Yeager. Osłonięci przez warstwy litej skały, nie bali się niebezpieczeństw czyhających na powierzchni,
pozbawionej powietrza i pławiącej się w promieniowaniu twardym, z różnicami temperatur między dniem a nocą, między
słońcem a cieniem sięgającymi czterystu stopni Fahrenheita.
Ale Doug wiedział, że są okropnie bezbronni. Ochronili się przed siłami natury, prawda, teraz jednak groziło im
unicestwienie przez wojnę.
Popatrzył na farmę solarną, tysiące akrów ciemnych ogniw słonecznych, które łapczywie spijały światło Słońca
i bezszmerowo przekształcały je w elektryczność potrzebną Bazie tak, jak człowiekowi krew. Panele mogły zostać rozbite
w pył przez konwencjonalne materiały wybuchowe albo unieszkodliwione przez impuls promieniowania z głowicy ato-
mowej.
Uświadomił sobie, że jeszcze łatwiej byłoby zniszczyć radiatory – wszyscy będziemy się gotować we własnym cie-
ple, dopóki nie skapitulujemy albo nie pomdlejemy z gorąca.
Przesunął spojrzenie na lądowiska rakietowe, puste po rannym odlocie lunarnego pojazdu transferowego. Za portem
zobaczył kopułę geodezyjną osłaniającą nieukończony kliper, budowany przez nanomaszyny wielkości wirusów, które
przetwarzały węglowy pył meteorytowy w twardy, wytrzymały diament. Jak ochronić statek? Nie możemy go osłonić ani
ukryć pod powierzchnią. Kopuła nie stanowi żadnego zabezpieczenia przed pociskami, nawet z broni ręcznej.
Sięgnął wzrokiem dalej w głąb krateru, gdzie w stronę horyzontu celował chudy, ciemny metaliczny palec katapulty.
Wiedział, że wystarczy jedna bomba jądrowa, by wyrzutnia przestała istnieć.
Cóż, w wojnie opartej na wymianie ognia nie mamy szans, pomyślał. To pewne.
Skierował oczy na skraj farmy solarnej, zobaczył ciemną, gładką błonę na powierzchni, gdzie nanomaszyny pra-
cowicie przemieniały krzem i metale z regolitu w kolejne ogniwa słoneczne.
Z ich powodu wybuchła ta wojna, wiedział. Nanomaszyny. Miał wrażenie, że czuje tryliony żuków we własnym
ciele.
Jeśli wrócę na Ziemię, stanę się żywym celem. Załatwi mnie pierwszy szurnięty nanoluddysta, jak wielu innych
przede mną. Ale jeśli wojnie będzie można zapobiec tylko poprzez zamknięcie Bazy Księżycowej, dokąd się udam?
Z mętlikiem w głowie odwrócił się i spojrzał na głęboki dół, który pewnego dnia miał się stać głównym placem
Bazy Księżycowej. Jeśli kiedykolwiek go ukończymy, pomyślał.
Wszystkie prace konstrukcyjne zaczynają się od wykopania dołu. Nie ma znaczenia, czy jesteś na Księżycu, czy na
Ziemi.
W blasku potężnych lamp koparki zdzierały regolit i ładowały go na ciężarówki. Praca przebiegała bezgłośnie w lu-
narnej próżni. Nad maszynami wisiały chmury drobnego pyłu, przyćmiewające światło lamp jak mgła. Pierwszy raz widzę
mgłę na Księżycu, pomyślał Doug. Ale nie ma w niej ani jednej cząsteczki wody.
Wszystkie maszyny były kierowane przez operatorów siedzących bezpiecznie przy swoich stanowiskach w centrum
kontroli. Tylko paru robotników budowlanych przebywało na powierzchni w kraterze Alfons.
Ja też powinienem być wewnątrz, powiedział sobie. Odliczanie już się rozpoczęło. Powinienem być wewnątrz
i mierzyć się z problemem, a nie uciekać.
W ciągu siedmiu lat przymusowego pobytu na Księżycu, zawsze wychodził na powierzchnię ilekroć miał jakiś
problem. Wyrazisty księżycowy krajobraz pozwalał mu skoncentrować się na tym, co najważniejsze: życie albo śmierć,
przetrwanie albo zagłada. Surowa wspaniałość Księżyca zawsze wywierała na nim głębokie wrażenie. Teraz jednak zami-
ast podziwu czuł strach. Strach, że Baza Księżycowa zostanie zamknięta, że bezpowrotnie utraci szansę na otworzenie
kosmicznej granicy. Strach, że będzie musiał wrócić na Ziemię, gdzie czekają na niego zabójcy.
I gniew, głęboki, tlący się gniew na ślepych, fanatycznych ignorantów grożących Bazie wojną i unicestwieniem.
Kipiąc ze złości, wrócił do ciągnika i wspiął się na siedzenie z gołego metalu. Grunt na przełęczy pożłobiony był
przez gąsienice traktorów, od lat przeorujące pylisty regolit. On sam przejechał całą drogę wokół tych łagodnie zaokrąglo-
nych gór; okrążenie krateru nie było łatwe, nawet ciągnikiem. Alfons był taki wielki, że góry pierścieniowe znikały za
bliskim lunarnym horyzontem. Wycieczka zabrała mu prawie tydzień, przez cały czas w skafandrze, który na długo przed
powrotem nabrał mocno dojrzałego zapachu. Ale w trakcie samotnej wędrówki znalazł upragniony spokój i wewnętrzną
równowagę.
Nie dziś. Nawet tutaj nie znalazł spokoju.
Kiedy zjechał na dno krateru, spojrzał za bezkompromisową krechę horyzontu i   zobaczył Ziemię wiszącą na
ciemnym niebie, jarząca się błękitem, przybraną pasmami śnieżnobiałych chmur. Nie doświadczał tęsknoty, poczucia straty
2 / 183
421213847.005.png
 
Ben Bova - Wojna o Księżyc
ani nawet ciekawości. Czuł tylko głęboką pogardę i gniew. Palący gniew. Jego prawdziwym domem był Księżyc, nie ten
daleki zakłamany świat, gdzie za każdym uśmiechem kryła się przemoc i zdrada.
I uświadomił sobie, że złości się na siebie, nie na dalekich, anonimowych mieszkańców Ziemi. Powinienem był
przewidzieć, że do tego dojdzie. Od siedmiu lat wywierali na nas naciski. Powinienem był coś wymyślić, żeby uniknąć
otwartego konfliktu.
Zaparkował ciągnik i ruszył wzdłuż wykopu, stawiając długie, płynne kroki, które w niskiej grawitacji Księżyca
wyglądały jak rodem ze snu. Zobaczył, że wykop jest prawie ukończony. Niemal byli gotowi do rozpoczęcia następnej
fazy, bardziej finezyjnej. Ciągniki, idealne do usuwania ogromnej masy pyłu i skały, miały ustąpić wyspecjalizowanym
nanomaszynom, opracowywanym w tym celu w laboratoriach.
Zastanowił się, czy kiedykolwiek osiągną ten etap. Czy Baza Księżycowa zostanie porzucona i zawieszona w cza-
sie, zamrożona w pozbawionej powietrza pustce nieskończoności? Co gorsza, może zostać wysadzona, zbombardowana,
zniszczona na zawsze.
Nie wolno do tego dopuścić! Nie pozwolę, by tak się stało. Niezależnie od okoliczności, nie dam im pretekstu do
użycia siły.
– Kłaniam się, witam! – W słuchawkach zadudnił głos Lwa Brudnoja.
Wyrwany z zadumy Doug podniósł głowę i zobaczył zbliżającą się wysoką postać w skafandrze koloru kardynal-
skiej purpury. Skafandry uniemożliwiały identyfikację, więc długoterminowi lunatycy zaczęli nadawać im osobisty charak-
ter. Brudnoj wyróżniał się także wdziękiem ruchów – w pękatym kosmicznym stroju chodził tak swobodnie, jak w zwyc-
zajnym ubraniu.
– Lew, co ty tu robisz?
– Jakże serdecznie witasz ojczyma!
– Przecież wiesz, dlaczego.
– Postanowiliśmy z twoją matką przybyć teraz, bo później już może nie być okazji.
Doug pokiwał głową, przyznając mu rację.
– Słusznie. Mogą na jakiś czas wstrzymać loty.
– Jak się czujesz w skafandrze? Doug zapomniał, że nosi nowy model.
– Świetnie – odparł z roztargnieniem, nadal skupiony na pracach w wykopie.
– Rękawice sprawują się zgodnie z obietnicami inżynierów? – dociekał Brudnoj, podchodząc do niego.
Doug wyciągnął rękę i powoli zacisnął ją w pięść. Czuł wibracje maleńkich serwomotorów, poruszających wyk-
onanymi ze stopu „kośćmi” egzoszkieletu na grzbiecie dłoni.
– Nie próbowałem zgniatać nimi skał – powiedział na wpół żartem.
– Ciśnienie nie jest uciążliwe? Możesz zginać palce bez wysiłku?
Doug pokiwał głową.
– Mniej więcej tak, jak w zwyczajnych rękawicach.
– Ach – westchnął Brudnoj – miałem nadzieję, że będzie lepiej.
– To pierwsza próba, Lew. Jestem pewien, że zdołasz je poprawić.
– Tak, wszystko można poprawić.
Skafander Douga był twardym pancerzem z cermetalu, od butów po hełm; nawet przeguby w kostkach, kolanach,
biodrach, ramionach, łokciach i nadgarstkach osłonięte były kręgami cermetu. Spiek ceramiczno-metalowy wytrzymywał
normalne ciśnienie, choć na zewnątrz panowała próżnia. Dzięki temu użytkownik oddychał zwyczajnym powietrzem, a nie
niskociśnieniową mieszanką tlenu i azotu, do której przez określony czas musiał się przyzwyczajać w standardowym ska-
fandrze. W nowym można było wyjść w próżnię zaraz po założeniu i uszczelnieniu.
Z rękawicami zawsze były problemy. Nawet w skafandrach niskociśnieniowych miały tendencję do nadymania się
jak balony. Sztywne rękawice Douga zostały wyposażone w egzoszkielet tłoków i maleńkie serwomotory, które wzmac-
niały jego naturalną siłę; bez nich nie mógłby nic robić.
– Może dałoby radę obniżyć ciśnienie w rękawicach – podsunął.
– Musielibyśmy założyć mankiet wokół nadgarstka, żeby uszczelnić...
– Wiadomość priorytetowa. – Głos zatrzeszczał w słuchawkach. – Wiadomość priorytetowa dla Douglasa Staven-
gera.
Stukając w klawiaturę wbudowaną w przedramię skafandra, Doug powiedział:
– Stavenger, słucham. – Był zaskoczony nagłą suchością w gardle. Wiedział, czego dotyczy komunikat.
– Brak kontaktu ze stacją L-l – poinformowała szefowa łączności. – Łączność z Ziemią została przerwana. Dougowi
serce załomotało w   piersi. Popatrzył na Brudnoja, ale zobaczył tylko odbicie swojego hełmu w   jego złotym wizjerze.
Z wysiłkiem przełknął ślinę i powiedział:
– W porządku. Wiadomość odebrana. Dziękuję.
Po sekundzie dodał:
– Znajdź Jinny Anson.
– Już się robi.
3 / 183
421213847.001.png
 
Ben Bova - Wojna o Księżyc
Po chwili w słuchawkach rozbrzmiał głos byłej dyrektorki Bazy.
– Tu Anson.
– Jinny, mówi Doug. Muszę z tobą porozmawiać, natychmiast.
– Wiem – odparła ponuro. – Gdzie jesteś?
– W biurze uniwersyteckim.
– Przyjdź do mnie za kwadrans.
– Dobrze.
Doug popędził ku śluzie szybkimi, posuwistymi susami. Brudnoj dotrzymywał mu kroku.
– Zaczęło się.
– Powiadomię twoją matkę – powiedział Rosjanin. Z gorzkim uśmiechem Doug odparł:
– Już wie, jestem pewien. Nie wypowiedzieliby nam wojny bez jej wiedzy.
Lądowanie minus 115 godzin 55 minut
– A więc stało się – powiedziała Jinny Anson, uśmiechając się wyzywająco. – Cholerne dupki.
Anson, Brudnoj i Joanna siedzieli przez biurkiem Douga. Anson niemal nonszalancko rozpierała się na siatkowym
krześle. W   wygodnych znoszonych dżinsach i   welurowej bluzce z   dekoltem wyglądała energicznie i   zadziornie. Miała
krótkie włosy, nadal złociste, i stalowoszare oczy, w tej chwili zdradzające tłumiony gniew.
Joanna sprawiała wrażanie opanowanej, choć Doug wiedział, że spokojna mina matki maskuje wewnętrzne
napięcie. Jej długie do ramion włosy mieniły się popielatym złotem i srebrzystą szarością, ale ogółem wziąwszy, nie wy-
glądała na więcej niż czterdzieści lat. Jak zwykle była elegancko ubrana; miała wzorzystą koralową spódnicę z lekko ob-
ciążonym rąbkiem, żeby układała się jak trzeba w niskiej grawitacji, i świeżo wyprasowaną białą bluzkę z diamentow-
anymi zapinkami pod szyją i przy mankietach.
Między kobietami siedział Brudnoj. Jego pociągła twarz ze skołtunioną siwą brodą wyglądała ponuro, oczy miał
podkrążone. W porównaniu z nieskazitelnym strojem żony jego ciemny golf i pomięte dżinsy prezentowały się niemal
niechlujnie. Buty miał poszarzałe i wyświechtane ze starości.
Gabinet Douga był nie większy od innych klitek wyciętych w zboczu gór pierścieniowych, ale wszystkie ściany, od
podłogi wyłożonej miękkimi płytkami po gładki skalny sufit, pokrywały inteligentne ekrany: płaskie cyfrowe wyświetlacze
o wysokiej rozdzielczości, sterowane głosem albo laserem wielkości ołówka, w tej chwili leżącym na biurku.
Doug spoglądał na ekran na lewo od biurka; przewijały się na nim wyniki testów kontrolnych wszystkich systemów
Bazy Księżycowej. Na pozostałe dwie ściany mógł wczytać dowolną scenerię, ale wybrał widoki Bazy z kamer ochrony,
zmieniające się co dziesięć sekund, ukazujące wnętrza tuneli i dno krateru, gdzie zdalnie sterowane ciągniki nadal pra-
cowały w wykopie, jakby nie działo się nic szczególnego. Ściana za jego plecami była pusta.
Czując narastający niepokój, powiedział:
– Nie chcę, żeby ludzie zaczęli się denerwować. Baza powinna pracować jak zwykle.
– Mimo że Faure wypowiedział nam wojnę? – zapytała Anson.
– To nie będzie zwyczajna wojna. Nie padną w niej strzały.
– Na pewno nie z naszej strony. My moglibyśmy tylko rzucać w nich kamieniami.
– W kogo? – zapytała cierpko matka Douga.
– W żołnierzy sil pokojowych – odparł Doug.
Wszyscy w biurze wydawali się przestraszeni takim postawieniem sprawy.
– Nie sądzisz, że posuną się tak daleko, prawda? – zapytała Anson, po raz pierwszy okazując zaniepokojenie.
Doug podniósł wskaźnik laserowy i wycelował czerwoną kropkę w jedną z ikonek obrzeżających górną krawędź
ekranu. Zobaczyli schemat układu Ziemia-Księżyc, z chmurami satelitów wokół Ziemi. Dwanaście satelitów nawigacy-
jnych krążyło na niskich orbitach Księżyca, a w punkcie L-l widniała wielka załogowa stacja kosmiczna, reprezentowana
przez zieloną plamkę.
– Żadnego ruchu – powiedział. – Dziś rano LPT zacumował przy L-1. Poza tym między orbitami panuje cisza
i spokój.
– Na razie – mruknął Brudnoj.
– Nie dokonają inwazji – powiedziała Joanna stanowczo.
– Ten mały kanadyjski żabojad nie ma na to dość ikry.
Brudnoj przeganiał kościstym palcem krótką siwą brodę. Niezależnie od tego, jak starannie ją przystrzygał, przez
cały czas sprawiała wrażenie zaniedbanej.
– Ten mały kanadyjski żabojad wywalczył sobie drogę na sam szczyt ONZ – przypomniał żonie. – I teraz zmusił
ONZ, żeby zarzucono nam pogwałcenie traktatu o zakazie stosowania nanotechnologii.
Joanna zrobiła zniecierpliwioną minę.
– Gwałcimy traktat od chwili jego powstania.
– Ale teraz twój mały kanadyjski żabojad ma upoważnienie na wysłanie oddziałów pokojowych, które wyegzekwują
postanowienia.
4 / 183
421213847.002.png
 
Ben Bova - Wojna o Księżyc
– Naprawdę myślicie, że do tego dojdzie? – zapytała Anson ponownie, lekko pochylając się na krześle.
– Prędzej czy później – odparł Doug.
– Wiedzą, że nie możemy zaprzestać używania nanomaszyn – powiedziała Joanna z goryczą. – Wiedzą, że Baza
Księżycowa przestanie istnieć, jeśli zabronią nam korzystać z nanotechnologii.
– I o to im chodzi – mruknął Brudnoj, coraz bardziej zasępiony.
– W takim razie musimy stawić opór – oświadczył Doug.
– Walczyć z żołnierzami? – Anson była przestraszona na samą myśl. – Ale...
– Nie mówiłem o walce. Powiedziałem: stawić opór – sprostował Doug. – Jak?
– Przeanalizowałem sytuację prawną. Moglibyśmy proklamować niepodległość.
Jego matka wyglądała nie tyle na zaskoczoną, ile na zirytowaną takim pomysłem.
– Co to da?
– Jako niezależne państwo nie podpiszemy traktatu, więc jego postanowienia nie będą się do nas odnosić.
Brudnoj wzniósł brwi.
– Ale czy ONZ nas uzna? Czy dopuści nas do członkostwa?
– Faure nigdy na to nie pozwoli – powiedziała Joanna. – Ten mały kanadyjski żabojad ma całe ONZ owinięte wokół
swojego wymanikiurowanego palca.
– Jak zareaguje korporacja, jeśli ogłosimy niepodległość? – zapytała Jinny Anson.
– Kiribati nie ma nic do gadania – odparł Doug. Brudnoj westchnął ciężko.
– Gdyby nie ustąpili pod naciskami Faure’a i nie sygnowali traktatu...
– Nie mieli wyboru. – Doug spojrzał prosto na matkę i zapytał: – A co z Mastersonem? Jak zareaguje zarząd?
– Dam sobie z nimi radę – odparła Joanna z przekonaniem. – A Rashid?
Uśmiechnęła się lekko.
– Wybuchnie w chmurze fioletowego dymu. Ale nie martw się, choć teraz jest przewodniczącym, umiem przywołać
go do porządku.
– Niepodległość... – mruknęła Anson.
– Jesteśmy w miarę samowystarczalni pod względem energii i żywności – powiedział Doug.
– Jak długo „w miarę”? – zapytała Joanna.
– Damy sobie radę przez wiele miesięcy bez sprowadzania czegokolwiek z Ziemi – zadeklarowała Anson.
– Naprawdę? – zapytał Doug. Wzruszyła ramionami.
– Może być problem z dodatkami. Keczup, przyprawy, sól.
– Sól mogą wytwarzać nanomaszyny – powiedział Doug. – To powinno być względnie proste.
– Skąd weźmiesz sód i chlor? Nie z regolitu. Doug uśmiechnął się nieznacznie.
– Z utylizacji odpadków.
Anson skrzywiła się z niesmakiem.
– Naprawdę możemy wytrzymać wiele miesięcy bez importu z Ziemi? – Joanna chciała się upewnić.
– Może rok – odparła Anson. – Jeśli nie macie nic przeciwko jedzeniu sojburgerów bez musztardy.
Brudnoj wyprężył sękate palce.
– Nie jesteś zadowolona, że uparłem się hodować cebulę i czosnek razem z kwiatami?
– Masz na farmie papryczki jalapeno? – zapytała Anson. Brudnoj zaprzeczył ruchem głowy.
– Rok... – powtórzyła Joanna z zadumą. – Sprawa powinna się rozstrzygnąć na długo przed końcem tego okresu.
– W taki czy inny sposób – dodał Brudnoj ponuro.
– Może być problem z farmaceutykami. – Doug odwrócił się do ekranu na lewej ścianie. Laserem zmienił widok
pustych lądowisk rakietowych na inwentarz leków. – Uzupełnialiśmy je co miesiąc. Mamy... – przyjrzał się liście – zapas
na trzy miesiące.
– Może zamiast lekarstw używać nanomaszyn? – zaproponowała Joanna. Było tajemnicą poliszynela, że młody
wygląd zawdzięcza nanoterapii, która napięła zwiotczałe mięśnie i przywróciła gładkość skórze.
– Porozmawiam z Kris Cardenas – obiecała Anson. – I profesorem Zimmermanem – dodał Doug.
– Ty sobie z nim gadaj – warknęła. – Zawsze próbuje mnie sterroryzować.
– Ja to zrobię – zgłosił się Brudnoj.
– Ty?
Z miną winowajcy Rosjanin wyznał:
– Pracujemy razem nad pewnym małym projektem. Chcemy wykorzystać nanomaszyny do produkcji piwa.
– Lew! – Joanna spiorunowała go wzrokiem. Brudnoj podniósł rękę w pojednawczym geście.
– Nie ma powodów do zmartwień. Na razie jesteśmy w punkcie wyjścia. Produkt jest taki ohydny, że nawet Zim-
merman go nie pije.
Douga rozbawiło tłumaczenie się ojczyma.
– W porządku. Naszym pierwszym ruchem będzie ogłoszenie niepodległości i...
5 / 183
421213847.003.png
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin