Yarbro Chelsea Quinn - Przedświt.doc

(1120 KB) Pobierz

 

CHELSEA QUINN YARBRO

PRZEDŚWIT

WYDAWNICTWO

Nakom • Poznań

1990


ISBN 83-85060-06-5   4

Copyright by Wydawnictwo „NAKOM" Poznań 1990

Wydawnictwo NAKOM, Poznań, ul. Klasztorna 19. Nakład: 60 000 egz. Objęto* ark. wyd. 10,8; ark. druk. 14,9. Papier offset III ki., 70 g. Oddano do składani 30.05.1990r.,   podpisano  do  druku   12.07.1990r.,   druk  ukończono  15 08.1990 Zakłady Graficzne w Pile, ul. Okrzei 58


I

Najwięcej ciał leżało w pobliżu silosu i zbiorników, gdzie pod koniec wycofali się obrońcy. Przyparci przez Piratów do Sacramento, zostali wybici do nogi. Wśród kilku ciał Piratów Thea zobaczyła policjanta w wyjściowym mundurze. Gliny w końcu przeszły na drugą stronę...

Ostrożnie, z uwagą poruszała się wśród fetoru rozmemłanych i ograbionych trupów. Nie przeżyłaby swoich 26 lat, gdyby była lekkomyślna. Podążając na wschód, dotarła po zmroku do Chico

-              a raczej do tego, co z miasta zostało. Piraci zemścili się tu na
nielicznych pozostałych mieszkańcach. Wiatr kołysał trupami
straszliwie okaleczonych mężczyzn, powieszonych za nogi na
latarniach. Były tam również kobiety.

Jedna z nich żyła jeszcze. Jej nagie zmaltretowane ciało zwisało z połamanej tablicy ogłoszeń. Sznury przytrzymywały jej rozłożone szeroko nogi. Miała wielkie sińce na twarzy i piersiach, zakrwawione uda i brzuch, i była napiętnowana dużą literą M

-              Mutant.

Kiedy Thea podeszła bliżej, kobieta targnęła się w więzach i wybuchnęła śmiechem, który zakończył się wstrząsającym sko­wytem.

Nie pozwól, żebym tak skończyła - pomyślała Thea, patrząc na spazmatyczne ruchy bioder. - Nie tak.

Coś poruszyło się na ulicy i Thea zamarła. Nie mogła biec, nie dając się jednocześnie zobaczyć i nie mogła czekać, jeśli to byli

5


Piraci.  Ruszyła,  powoli wtapiając się w cień wypatroszonego budynku. Znikając w ciemności, czujnie obserwowała ulicę.

Stworzeniami, które się pojawiły, były psy; chude i wynędzniałe, z czerwono nabiegłymi ślepiami i zjeżoną sierścią. Thea widziała je wiele razy i wiedziała, że szukają żeru. Właśnie go znalazły.

Największy pies zbliżył się na ugiętych łapach do kobiety, skomląc cicho. Doskoczył i ugryzł ją w nogę. Kobieta zaśmiała się tylko przeciągłym, rechotliwym śmiechem. Ośmielony, pies skoczył do niej ponownie, odgryzając bardziej zdecydowany kęs. Odpowiedziało temu szarpnięcie i wrzask, po którym nastąpił wybuch śmiechu. Pozostałe psy nabrały odwagi. Zaatakowały wszystkie; doskakując do nóg i stóp kobiety, odgryzały spore kawałki ciała. Nie napotykając żadnego oporu stawały się jeszcze śmielsze.

Thea spoglądała na to w milczeniu, zakładając bełt do swej topornej kuszy. Wycelowała starannie i nacisnęła spust. Wysoki, łkający śmiech urwał się nagle i zakończył bulgoczącym west­chnieniem, gdy pocisk wbił się w szyję kobiety. Ciszę przerywało teraz tylko warczenie psów.

Thea oddalała się cienistą aleją, pozostawiając stado zą sobą.

- Zupełnie o tym zapomniałam - powiedziała do siebie. -Będzie teraz więcej psów. I szczurów - pomyślała po chwili.

To nie była mutantka - rozważała, nie mogąc zapomnieć o kobiecie.     - Ona była po prostu zdrowa.

Wolała się nie zastanawiać nad tym, co Piraci zrobiliby z nią, tak zmienioną genetycznie. Odgłosy psów ucichły w oddali, wśród pustych, zaśmieconych ulic. Tu i tam widziała sterty ciał, niekiedy zabitych w walce, czasem zamęczonych na śmierć. Wielu nosiło piętno „M". Dwukrotnie widziała oznaki neoleprozy: oślepłe twarze o skórze łuszczącej się i przybierającej srebrną barwę, co odróżniało nową chorobę od starej. Jednak w przeciwieństwie do starej, nowa odmiana była naprawdę zaraźliwa. Piraci z pewnością zabrali ją ze sobą.

6


Thea potarła swą ciemną, grubą skórę, od dawna opaloną na czerwonobrązowo. Do tej pory miała szczęście i oparła się większości nowych chorób, lecz wiedziała, że w końcu szczęście nawet ją opuści. Nawet jeżeli znajdzie Osadników Złotego Jeziora i zostanie przez nich zaakceptowana.

Po przeszło godzinie marszu zostawiła Chico za sobą, zmierzając wciąż na wschód przez spustoszone pola i bagniska. Ostatnie rośliny z trudem wydostały się z ziemi i ich łodygi wiły się pod nogami jak wielkie, mokre węże. Nad bagniskami wisiała silna fosforescencja nie dająca ani światła, ani ciepła. Thea nie znała przyczyny tego zjawiska i wolała się nie zbliżać. Od czasu klęski Sacramento cztery lata wcześniej, dolina przestała być bezpiecz­nym miejscem. Zanim rozsypały się tamy, był tu raj w porównaniu z rozciągającymi się dookoła skażonymi terenami. Teraz z delty cuchnącego trzęsawiska powoli rozszerzające się skażenie postę­powało w górę rzeki.

Thea potknęła się o coś — zobaczyła pod nogami zdechłego kota. Zwierzęta znalazły go wcześniej; miał wygryziony bok i puste oczodoły, lecz jego futro wciąż wyglądało zdrowo. Potrząsnęła głową ze smutkiem. Pochylając się nad martwym kotem, zobaczyła ze zdziwieniem, że jego przednie łapy miały brunatno-poma-rańczowy kolor zregenerowanej tkanki. Może uległ mutacji w wyniku działania wirusa, tak jak ona. A może właśnie złapał jakiegoś wirusa. Mógł złapać różne rzeczy. Jeszcze raz potrząsną­wszy głową, przykryła małe ciałko kilkoma gnijącymi łodygami, wiedząc, że to pusty gest. Ziemia stawała się coraz bardziej podmokła, a stare łodygi zrobiły się ohydnie lepkie i kleiste. Thea rozejrzała się, szukając pewniejszego gruntu i zobaczyła tłusty nurt rzeki wijącej się w bladym świetle księżyca. Po drugiej stronie ciągnął się puchowy dywan skarłowaciałego sitowia. Zasłoniwszy oczy błonami mrużnymi, Thea opadła na czworaki i ruszyła naprzód, trzymając kuszę w pogotowiu. Nadrzeczne tereny niebyły przyjaznym miejscem. Thea usłyszała świnię ryjącą przy brzegu

7


i zatrzymała się. Te świnie, które jeszcze żyły, były głodne i nie­bezpieczne. W końcu świnia wygramoliła się z wody i Thea poczłapała dalej.

-              Jedyna korzyść z Klęski - pomyślała, zanurzając się w
cuchnącej wodzie - to to, że zabiła większość insektów.

Dotarła do sitowia i ukryła się w nim. Było to niezłe schronienie - aż do świtu, kiedy będzie musiała poszukać wyżej położonego gruntu. Znalazła mały pagórek i zwinęła się na nim do kilkugodzinnego snu.

Świt sprowadził nad rzekę więcej zwierząt i dwóch poszukują­cych żywności Piratów, którzy przejechali obok w swych zmodyfi­kowanych pojazdach. Mieli karabiny i trzema strzałami położyli dwa zwierzaki: świnię i bardzo starego konia ze złamaną nogą.

-              Dalej! Bierz je!  - pohukiwał Pirat w pierwszym wozie.

-              Pomóż mi, ty zasmarkany, pieprzony mutancie!
Pierwszy krzyknął:

-              Montague ciebie wyznaczył do noszenia na ten tydzień,
a Cox tego nie zmienił. Nie ja miałem robaki w prowiancie.

Parsknął drwiąco i zapuścił motor.

-             Wiesz, co będziesz musiał zrobić, jeżeli zmarnujesz paliwo - powiedział wesoło ten od noszenia.

-             Wypluj to! - krzyknął pierwszy ze strachem w głosie. - Nie chcę słuchać twojego krakania. Mogę cię zaraz tu zostawić.

 

-             Wtedy na ciebie spadnie noszenie - przypomniał drugi lakonicznie i dodał: - W każdym razie Cox mówi, że Montague nie żyje.

-             On i jego ochrona - powiedział ten na brzegu tak, jakby to było przekleństwo. - Próbowali powstrzymać Wilsona i mnie, kiedy wyciągnęliśmy tego małego mutanta z piwnicy. Powiedział, żeby puścić go wolno. Głupiego mutanta! Ten Montague zwariował.

Zapadło milczenie przerywane jedynie warkotem silnika i od­głosem wleczenia martwych zwierząt po błocie. Thea kuliła się

<S


w sitowiu, ledwie ośmielając się oddychać. Widziała Cloverdale po tym, jak splądrowali je Piraci w czasach, zanim Montague zjednoczył ich pod tym ironicznie brzmiącym hasłem: „Przeżyć".

-              Jedno z głowy - powiedział pierwszy.

-              Ugryź się w dupę!

Znów zapadła cisza. Nagle taszczący zwierzę mężczyzna wydał dziki wrzask.

-              Co jest? - dopytywał się ten w wozie.

-              Pająki wodne! - krzyczał ten drugi z przerażeniem. - Całe tuziny!

Z jego gardła wydobył się straszliwy ryk. Skulona w sitowiu Thea patrzyła z lękiem w oczach. Nawet ona musiała się wystrzegać pająków wodnych. Jeszcze bardziej przylgnęła do wilgotnej ziemi, szukając wokół twardych, błyszczących pancerzy tych stworzeń i ich długich, haczykowatych szczęk sączących paraliżujący jad. Trzy ukąszenia zabijały w niecałe dziesięć minut. Tuzin - i nie było żadnej szansy. Rozdzierający wrzask urwał się nagle i niebawem bezwładne ciało przepłynęło obok razem z pająkami wspinającymi się po twarzy do oczu. Thea odwróciła wzrok. Na drugim brzegu silnik kaszlnął i zaświstał, gdy pozostały Pirat odjeżdżał z nadmierną szybkością.

Thea zaczekała, aż ciało zniknie za zakrętem rzeki i wyszła z kryjówki. Pobiegła przez nastroszone poszycie, nie zważając na Piratów czy pająki. Kolana miała jak z waty, a strach odebrał jej rozsądek. Biegła jak szalona, aż znalazła się na suchym gruncie - wtedy stanęła zdyszana. W ciągu tych kilku minut oddaliła się prawie o pół mili od rzeki i zostawiła za sobą szeroki ślad w poszyciu. Nie było się czym martwić - taką bruzdę mogło zostawić jakieś zwierzę. Jednak obecność myśliwych świadczyła, że Piraci są jeszcze w pobliżu; być może obozują gdzieś niedaleko. Jeżeli Montague nie żyje, jak mówili mężczyźni, których podsłuchała, to będzie wiele zmian u Piratów. Montague był upartym, bezkompromisowym człowiekiem, ale wielu mówiło,

9


że jest sprawiedliwy. Jeżeli to, co widziała w Chico, świadczyło, jaki będzie Cox... Musiała się stąd oddalić, inaczej skończy jak ta kobieta na tablicy ogłoszeń. Wzdrygnęła się na samo wspom­nienie.

Domyślała się, że Piraci obozują nad rzeką, blisko miasta, więc kryjąc się wśród drzew, ruszyła w przeciwną stronę, na południowy wschód. Karłowate dęby pousychały już dawno w wyniku zatrucia wód gruntowych, lecz odporniejsze od nich drzewa owocowe, przyzwyczajone do chemikaliów, wyrosły wysoko, pokrywając wzgórza jak wodorosty, rodząc niejadalne owoce.

Thea wiedziała, że jeżeli będzie zmuszona, może wspiąć się między gałęzie i kłaść jednego Pirata po drugim z kuszy - dopóki jej nie zabiją. To by im zabrało trochę czasu.

Do południa oddaliła się o kilka mil od Piratów. Za sobą pozostawiła rzekę toczącą tłuste, brązowe wody - to umierało wschodnie rozwidlenie Sacramento.

Właśnie wtedy zobaczyła prymitywny silos. Jakiś farmer ze wzgórz, prawdopodobnie jeden z. dawnych komun, wybudował tu silos, by przechowywać swoje ziarno. Budowla stała; przekrzywio­na, zardzewiała, lecz sucha i bezpieczna. Doskonałe schronienie na noc, a może nawet baza na parę dni; byłby to dobry punkt do wypadów na wzgórza i poszukiwań najlepszej drogi do Złotego Jeziora.

Ostrożnie okrążyła silos, szukając wejścia i zagrody, która kiedyś musiała tu być. Budynki okazały się tylko wypaloną skorupą. Jedynie silos pozostał z farmy składającej się kiedyś z domu, kurnika i stodoły. Thea pokiwała głową ze smutkiem i szarpnięciem otworzyła drzwi.

W następnej chwili odskoczyła w tył.

- Głupia, głupia! - powiedziała na głos. - Głupia!

W silosie był mężczyzna i machał czymś do niej. Zła i roz­czarowana zaczęła uciekać.

10


«- ■*.**&Bić~A

-              Nie! Nie! - ścigał ją głos. - Nie uciekaj! Zaczekaj! To moja
ręka!

Wołał coraz głośniej.

Thea zatrzymała się. Jego ręka?

-                Co? - krzyknęła, oglądając się za siebie, gotowa podjąć ucieczkę.

-                To moja ręka. Odcięli ją - słowa odbiły się niesamowitym echem od falistych ścian silosu. - W zeszłym tygodniu. Chyba.

Zawróciła z powrotem.

-              Kto to zrobił?

-                 Piraci. W Orland, po drugiej stronie rzeki. Piłą mechaniczną. Osłabł i słowa wydobywały się nieregularnie z jego ust.

-                 Dotarłem aż tutaj.

Stała w wejściu, patrząc na leżącego.

-              Dlaczego jej nie wyrzuciłeś?
Nabrał tchu.

-              Szukali człowieka z jedną ręką, więc zaszyłem ją w rękawie
kurtki - przerwał na chwilę, po czym zakończył:

- Nie mogę iść dalej. Potrzebuję pomocy. Zignorowała to i rzuciła spojrzenie na leżącą na podłodze silosu rękę.

-              No, lepiej ją zakop.

Ich spojrzenia spotkały się.

-              Nie mogę - powiedział.

Thea przyjrzała mu^ię uważnie. Był od niej starszy przynajmniej o piętnaście lat, o krępym ciele wychudłym z głodu i cierpienia. Jego szeroką, wyrazistą twarz przecinały liczne zmarszczki i brudne smugi. Ubranie miał podarte i ubłocone, ale widać było, że kiedyś musiało być eleganckie.

-                Jak długo tu jesteś? - zapytała.

-                Myślę, że dwa, może trzy dni.

-                Och! - sądząc ze stanu ręki miał rację. Wskazała na kikut. -Jak z tym? Zakażenie? Czujesz coś?

11


Zastanowił się.

-               Chyba nie ma zakażenia. Jeżeli, to niewielkie. Swędzi. Pominęła to na razie.

-               Próbowałem przedostać się w góry.

Thea rozważała to; powodowana pierwszym impulsem chciała uciec i zostawić tego mężczyznę własnemu losowi. Jednak zawahała się, widząc w niebieskich oczach mieszaninę nadziei i niedowierzania. Pomyślała o Złotym Jeziorze, tak odległym, i wiedziała, że trudno będzie się tam dostać.

-              Mam lekarstwo - powiedziała podejmując decyzję. - Mogę
ci trochę dać. Nie wszystko, bo sama mogę je potrzebować.
Jednak troszkę mogę ci dać.

Spojrzał na nią ze zdziwieniem na wymizerowanej twarzy.

-              Dziękuję - powiedział, nienawykły do wielu słów.

-              Mam parapenicylinę i niedużo sporomycyny. Co chcesz?

-              Penicylinę.

-              Później dam ci trochę witaminy C - dodała, wchodząc do silosu i patrząc w zamyśleniu na kikut ramienia. Rana była zainfekowana, ale oczyściła się sama i skóra miała brązowo--pomarariczowy kolor regenerującej się tkanki.

-              Jesteś mańkutem?

-              Tak.

-              Masz szczęście.

Zdjąwszy kuszę z ramienia i schowawszy bełty w bocznej kieszeni plecaka, postawiła go na podłodze, niezbyt blisko mężczyzny. Miał jeszcze jedno dobre ramię i potwierdził, że jest mańkutem.

-              Jak się nazywasz? - zapytała grzebiąc w plecaku.

-...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin