Lumley Brian - Dom pełen drzwi 01 - Dom pełen drzwi.rtf

(974 KB) Pobierz

BRIAN LUMLEY

 

DOM PEŁEN DRZWI

 

(The House of Doors)

 

Przełożyła Joanna Bednarek


Rozdział Pierwszy

 

Hamish Grieve był gajowym u dziedzica Earn przez czterdzieści cztery lata. Bardzo lubił swoją pracę, toteż wykonywał ją rzetelnie i z ochotą, aż do dnia swoich sześćdziesiątych piątych urodzin, czyli do 12 maja 1984 roku. Wtedy to, wyszedłszy rano ze stajni, po raz ostatni minął wybieg dla koni, zbliżył się do wielkiego, zaniedbanego domu i wszedł do gabinetu swego pana. Tam sprawdził zawartość koperty z zapłatą i starannie poukładał na podłodze: strzelbę, notes, gwizdek na psy i kilka mniej ważnych przedmiotów, świadczących o jego profesji. Następnie złożył rezygnację. Miał do tego prawo – skończył już przecież sześćdziesiąt pięć lat, mógł więc przejść na emeryturę.

– Ale... co ja teraz zrobię? – stary dziedzic był oszołomiony. – A tym bardziej ty! Co ty zrobisz, Hamish?

Grieve był bardzo dobrym gajowym. Nikt inny po tylu latach na służbie u dziedzica nie byłby nawet w połowie tak doświadczony ani tak godny zaufania jak on.

I tak też zrobił.

Przez następnych dziesięć lat wstawał wcześnie, jadł śniadanie, otwierał okno i robił swoje ćwiczenia oddechowe. O dziewiątej brał z szopy rower i jeśli pozwalała na to pogoda, pedałował, nie spiesząc się, siedem mil do Kilim – na wschodnie wybrzeże jeziora. Tam odwiedzał swego starego, przykutego do łóżka przyjaciela, który już od piętnastu lat bezskutecznie wybierał się na temat świat. Pies Hamisha, Barney, dreptał obok. Tym sposobem obaj mieli swoją porcję ruchu na świeżym powietrzu.

Ale tego niedzielnego ranka, w połowie lipca 1994 roku, kilka tygodni po tym, jak Hamish dobił siedemdziesiątego piątego roku życia, wszystko miało odbyć się zupełnie inaczej.

Ranek był jasny i trochę zbyt chłodny jak na tę porę roku, więc jazda rowerem wydawała się Hamishowi orzeźwiająca, a nawet do pewnego stopnia rozweselająca. Na krótko jednak. Kiedy po przejechaniu kilku mil wjeżdżał w łagodny zakręt w prawo, zobaczył coś, czego przedtem nigdy w tym miejscu nie było. Jego ręce odruchowo zacisnęły się na kierownicy, mimo to przednie koło roweru zaryło w piach. Barney, biegnący obok, zawył i o mało nie uderzył w nie łbem.

Hamish siedział okrakiem na rowerze, opierając się jedną nogą o ziemię, pełen niedowierzania. Powodem jego zdumienia był dom, a raczej – sądząc po rozmiarach – zamek, który znajdował się w połowie drogi wiodącej do majestatycznego szczytu Ben Lawers. Jego fundamenty kryły się za grzbietem przełęczy, a tylna ściana zwrócona była do stromego zbocza, gdzie granitowa skała przebijała się przez cienką warstwę darni. Zamek nie różnił się wiele od innych, podobnych mu budowli. Sam w sobie z trudem mógłby wywołać zdziwienie. Szkocja obfituje w zamki, a dla takiego ponuraka jak Hamish Grieve jeden nie różnił się od drugiego.

– Tak sobie myślę – wymruczał Hamish – że będzie pan robił to samo, co przez całe ostatnie czterdzieści cztery lata, czyli prawie nic. A jeśli o mnie idzie, wystawiono na sprzedaż mająteczek nad jeziorem. Kupię go i ten czas, który mi pozostał, spędzę na łowieniu ryb i czytaniu.

Nie. Sam budynek – w jakichkolwiek innych okolicznościach – nie zaskoczyłby Hamisha. Ale fakt, że napotkał go tu i teraz, był zaskoczeniem, albowiem jeszcze wczoraj rano tego zamku tutaj nie było! Ani wczoraj, ani żadnego innego ranka, przez ostatnie dziesięć lat!

Hamish potrząsnął głową i przetarł oczy. Nie mógł przyjąć do wiadomości tego, co widział. Ale im dłużej się wpatrywał, tym bardziej materialny wydawał mu się ten zamek. Czy mogło się tak zdarzyć, że był tu przez cały czas, tylko Hamish nigdy nie spojrzał w tę stronę? Ale w takim razie musiałby zignorować fakty, a właściwie swoją wyjątkowo dobrą pamięć. Zeszłego lata na tych samych zboczach widział francuskich i brytyjskich botaników, badających rzadkie górskie rośliny z Ben Lawers. Sześć miesięcy temu przejeżdżali ponad granicą owej wypełnionej piargami depresji narciarze. Hamish zawsze nienawidził tych okresowych nalotów turystów, zagranicznego motłochu, ale teraz dziękował Bogu za te wspomnienia. Bez nich jego zdrowie psychiczne stanęłoby pod znakiem zapytania.

A może bardziej niż o zdrowie psychiczne, chodziło o jego oczy? Słyszał o ludziach, którzy mieli uszkodzony w ten sposób wzrok, ale nigdy nie myślał, że jemu też może się to przydarzyć.

– Słuchaj, Barney – powiedział, gapiąc się na zamek wznoszący się ponad piargami, nie dalej niż w odległości kilometra. – Czy ja nie za dużo piję? Czy dwa albo trzy kieliszki to za wiele, jak myślisz? A może to nadmiar piwa zmącił mi umysł, co?

Ale Barney pomerdał tylko ogonem i zaskomlał jak zawsze, gdy bywał zmartwiony.

– No, mój stary – powiedział Hamish, bardziej do siebie niż do psa. – Wygląda na to, że będziemy musieli się temu przyjrzeć.

Wjechał na szlak, wiodący ku zamkowi. Ścieżka ta biegła wzdłuż ostrego, skalnego grzbietu. Hamish pedałował przez chwilę pod górę, aż jazda stała się zbyt uciążliwa; wtedy oparł rower o głaz i dalej wchodził już pieszo.

Wdrapawszy się w końcu na grzbiet skały, Hamish mógł wreszcie odetchnąć i z bliska przyjrzeć się tajemniczemu zamkowi. I pomimo faktu, że coś było nie tak z tą enigmatyczną konstrukcją, przynajmniej przestał mieć wątpliwości co do tego, że nie uległ złudzeniu.

Zamek bez wątpienia istniał. Miał niskie fundamenty schodzące w dół do piargów, a jego fasada w kształcie połowy sześciokąta, tworzyła płaszczyznę z ostro załamanymi do tyłu skrzydłami. Pomarszczone, granitowe ściany wznosiły się aż po wieżyczki i zwieńczone blankami mury obronne. A wszystko to imponująco osadzone na Ben Lawers, wznoszące się majestatycznie do jego niebotycznego, przebijającego chmury szczytu. Widok ten robił ogromne wrażenie, zamek wydawał się wielki i potężny. I bardzo, bardzo złowrogi.

Albowiem nie było żadnej prowadzącej do niego drogi. Nawet ścieżki. Nie miał też okien, które można by dostrzec. A najdziwniejsze ze wszystkiego było to, że nie miał także drzwi.

Tam, w górze, gdzie podmuchy wiatru szarpały poły jego prochowca, a słońce ogrzewało mu kark, przestrzeń wydawała się Hamishowi otwarta, a czas jakby stał w miejscu. Minęły długie chwile, zanim jego oddech uspokoił się, a serce zaczęło bić wolniej. Barney przysiadł na tylnych łapach, pomachując ogonem i raz po raz skomląc cicho.

Hamish zadrżał, bo chociaż kark miał rozgrzany, to reszta jego ciała byłą do cna przemarznięta. Nie co dzień zdarzały się takie rzeczy.

Zanim chwyciły go następne dreszcze, ruszył dalej. Wspinał się po grzbiecie skały w kierunku tylnej ściany. U podnóża zamku owce gramoliły się w górę, żując szorstką trawę. Hamish przystanął i spojrzał na nie. Jeśli owce nie bały się tego miejsca, on również nie miał się czego obawiać.

Schodząc na czworaka ze szczytu, zbliżał się do tajemniczej budowli. Zamek był sześcioboczny, gdyby chcieć policzyć wszystkie zewnętrzne ściany. Był już blisko, kiedy po raz pierwszy zauważył migotanie.

Mury majaczyły jakby patrzyło się przez dym lub fale ciepła bijące od rozgrzanej szosy. Jednak nie było aż tak gorąco, tego był pewien; nie dostrzegł również żadnego ogniska. A jednak zamek migotał. Jakby był złudzeniem...

Podstawa każdej ściany mierzyła około dziesięciu metrów; mógł także przypatrywać się tylnym ścianom zamku na całej ich długości i wysokości – tam, gdzie kamieniste zbocze wznosiło się i opadało w dół. I znów te owce, unoszące głowy, jakby chcąc zerknąć na intruza. Jedna z nich stała pośrodku – częściowo wewnątrz, a częściowo na zewnątrz płaszczyzny migotania. Ni tu, ni tam.

Hamishowi opadła szczęka. Owca, właściwie jagnię, pasła się na szorstkiej trawie u podnóża ściany, a jej głowa i barki niknęły w granitowym murze. Co to miało znaczyć?

– To naprawdę jest złudzenie! – powiedział Hamish, z trudem łapiąc oddech. – Niematerialne! Nierzeczywiste!

Podszedł jednak jeszcze bliżej muru. Barney snuł się tuż za nim, sapiąc coraz głośniej. Migotanie było ledwie widoczne, ale niewątpliwie istniało. Ściana, choć nieprzezroczysta i całkowicie lita, musiała być niematerialna. To była zwykła gra światła.

Wybryk natury – czego owca, widoczna z odległości nie większej niż dziesięć kroków, była wystarczającym dowodem.

Hamish wyciągnął drżącą rękę tak, że czubki jego palców dotknęły migocącej powierzchni. Poczuł coś w rodzaju porażenia prądem i już w następnej chwili migotanie zniknęło, a ściana stała się nadspodziewanie rzeczywista. Hamish był tego tak pewien, jak swojej tam obecności. To, co było złudzeniem zastygło nagle, stało się materialne. W ułamku sekundy, wraz z przenikliwym beczeniem śmiertelnie przerażonej owcy, mrowienie w koniuszkach palców urastało do uczucia bólu.

Cofnął rękę, przykurczył i z szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w swoje palce. Wyglądały, jakby je na moment przytulił do wirującej tarczy z papierem ściernym. Krew wzbierała na czubkach palców.

– Co? – rzekł Hamish do siebie, nie mogąc pogodzić się z tym, czego i tak nie mógł zrozumieć.

Obok całkiem już teraz twardej ściany leżało coś, całe w drgawkach. Z zaciśniętą dłonią, potykając się, Hamish podszedł bliżej, by potwierdzić swoje okropne przypuszczenia. Barney podreptał za nim, obwąchał dopiero co padłe jagnię i wycofał się na zesztywniałych łapach. Owca została przecięta na pół jak dżdżownica – brzytwą. Jej tułów upadając w dół zostawił ślad na granitowym murze podobny do szlaczka z czerwonej farby.

Hamish Grieve wstrzymał oddech, próbując zrozumieć to wszystko i poczuł, jak serce zaczyna łomotać w piersiach. Złudzenie nie było złudzeniem, zamek nie był zamkiem, rzeczywistość nie była rzeczywista.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin