Bagley Desmond - List Vivero.pdf

(972 KB) Pobierz
64737641 UNPDF
Desmond Bagley
List Vivero
64737641.001.png
Rozdział l
Drogę do West Country pokonałem w dobrym czasie. Szosa była pusta i tylko od
czasu do czasu oślepiał mnie jakiś samochód nadjeżdżający z przeciwka. Za Honiton
zjechałem z drogi, wyłączyłem silnik i zapaliłem papierosa. Nie chciałem zjawić się na
farmie o tak nieprzyzwoicie wczesnej porze. Poza tym chciałem jeszcze przemyśleć
parę rzeczy.
Mówi się, że ten, kto podsłuchuje, nigdy nie usłyszy komplementów na swój
temat. Z punktu widzenia logiki takie stwierdzenie ma wątpliwą wartość, ale nie udało
mi się podważyć go empirycznie. Nie zamierzałem podsłuchiwać — są takie sytuacje,
gdy nie można się taktownie wycofać — po prostu przypadkowo usłyszałem opinię o
sobie, której wolałbym chyba nie znać.
Zdarzyło się to poprzedniego dnia na przyjęciu, jednym ze zwykłych, na wpół
improwizowanych spotkań, w które obfituje rozbawiony Londyn. Poszliśmy na
imprezę, bo Sheila tego chciała, a jej znajomy był znajomym gospodarza. Dom
znajdował się w tej części Golders Green, którą mieszkańcy chętniej nazywali
Hampstead, a właścicielem był przedsiębiorczy młodzieniec świetnie zorientowany w
sprawach mody. Pracował w przemyśle płytowym, a w wolnych chwilach uczestniczył
w wyścigach samochodowych. Swoją uwagę poświęcał mniej więcej w połowie
ględzeniu o teoriach Marshalla, MacLuhana, w połowie zaś wyścigom formuły I na
torze Brand's Hatchery. Wszystko to nadwerężało bębenki moich uszu. Ani Sheila, ani
ja nie znaliśmy go osobiście — była to właśnie tego rodzaju impreza.
Najpierw zostawiało się płaszcze w sypialni, a potem człowiek zanurzał się w
szum bezładnej paplaniny, ściskał szklankę ciepłej whisky i rozpaczliwie usiłował
nawiązać kontakt z ludźmi. Większość z nich była sobie obca, mimo że sprawiali
wrażenie, jakby znali się od lat, co stwarzało dodatkową trudność dla samotnego
intruza. W panującym gwarze usiłowałem uchwycić sens słownego ping-ponga, który
zastępuje przy takich okazjach zwyczajne rozmowy, ale wkrótce mnie to znudziło.
Jednak Sheila najwyraźniej nieźle sobie radziła, więc widząc, że się to zapowiada na
dłużej, westchnąłem i sięgnąłem po następnego drinka.
W połowie wieczoru zabrakło mi papierosów. Pamiętałem, że gdzieś w kieszeni
płaszcza miałem nową paczkę, więc udałem się do sypialni. Ktoś zabrał płaszcze z
łóżka i rzucił je na podłogę za dużym awangardowym parawanem. Grzebałem w tej
stercie, usiłując odnaleźć swój, gdy ktoś wszedł do pokoju. Usłyszałem kobiecy głos:
— Ten facet, z którym przyszłaś, to zupełny dureń, no nie?
Po głosie łatwo rozpoznałem niejaką Helen, blondynkę, którą przyprowadził
jakiś facet będący typową duszą towarzystwa. Sięgnąłem do kieszeni płaszcza,
znalazłem papierosy i nagle znieruchomiałem, słysząc Sheilę:
— Owszem.
— Nie wiem, po co sobie zawracasz nim głowę — powiedziała Helen.
— Też nie wiem — roześmiała się Sheila. — Zawsze lepiej mieć pod ręką jakiegoś
mężczyznę. Dziewczyna powinna mieć się z kim pokazać.
— Mogłaś wybrać kogoś weselszego. Ten to zupełny ponurak. Co on robi?
— Chyba jest księgowym. Nie mówi zbyt wiele na ten temat. Ot, taki szary
człowieczek na szarej posadce. Rzucę go, gdy tylko znajdę sobie kogoś ciekawszego.
Pozostałem za parawanem w śmiesznym półprzysiadzie. Po tym, co usłyszałem,
z pewnością nie mogłem się pokazać. Dobiegało mnie przytłumione trajkotanie od
strony toaletki, gdzie dziewczyny poprawiały makijaż. Przez kilka minut paplały o
fryzurach, po czym Helen zapytała:
— Co się stało z Jimmym Jak-mu-tam?
2
— O, ten był zbyt drapieżny — zachichotała Sheila. — Przebywanie w jego
towarzystwie nie było bezpieczne. Podniecający, owszem, ale w ubiegłym miesiącu
firma wysłała go za granicę.
— Nie sądzę, żeby ten obcy mu dorównywał.
— Jemmy jest w porządku — odparła Sheila zdawkowo. — Nie muszę się przy
nim martwić o cnotę. To, dla odmiany, bardzo uspokajające.
— A może to pedał? — spytała Helen.
— Nie wydaje mi się — odrzekła Sheila, ale w jej głosie dźwięczała nuta
wątpliwości. — Sądząc z zachowania, nie.
— Nigdy nie wiadomo. Wielu z nich dobrze się maskuje. Jaki ładny odcień
szminki, co to jest?
Ponownie zaczęły paplać o błahostkach, podczas gdy ja pociłem się za
parawanem. Wydawało się, że upłynęła godzina, zanim skończyły, mimo że w
rzeczywistości nie trwało to dłużej niż pięć minut. Kiedy wreszcie usłyszałem
trzaśniecie drzwiami, ostrożnie wstałem, wyszedłem z ukrycia i zszedłem na dół, by
znowu wmieszać się w tłum gości.
Cierpliwie dotrwałem do chwili, gdy Sheila miała dość, i odwiozłem ją do domu.
Byłem prawie zdecydowany, by jej udowodnić w jedyny możliwy sposób, że nie jestem
pedałem, ale szybko porzuciłem tę myśl. Gwałt nie należy do moich ulubionych
rozrywek. Wysadziłem Sheilę w pobliżu mieszkania, które zajmowała z dwiema
innymi dziewczynami, i serdecznie pożegnałem się. Musiałbym być bardzo
spragniony czyjegoś towarzystwa, by chcieć zobaczyć się z nią ponownie.
Szary człowieczek na szarej posadce... czy rzeczywiście tak widzieli mnie inni?
Nigdy się nad tym specjalnie nie zastanawiałem. Jak długo interesy oparte będą na
cyfrach, tak długo potrzebni będą księgowi, żeby w nich mieszać. Zajęcie to zresztą
nigdy nie wydawało mi się szarą robotą, zwłaszcza po wprowadzeniu komputerów.
Nie mówiłem o swojej pracy, bo czyż jest to temat do rozmowy z dziewczyną? O
zaletach języków komputerowych takich jak COBOL czy ALGOL nie da się gawędzić
tak błyskotliwie, jak o tym, co powiedział John Lennon na ostatniej sesji nagraniowej.
Tyle o pracy, ale co ze mną? Czy rzeczywiście nie mam klasy i jestem bez gustu? Szary
i mało interesujący? Bardzo możliwe, że właśnie tak mnie widzą inni. Nigdy nie
należałem do tych, co to mają serce na dłoni, byłem też może jak na dzisiejsze czasy
zbyt zasadniczy. Nie odpowiadała mi atmosfera swobody obyczajowej Anglii połowy
lat sześćdziesiątych — tandetna, szalona, niekiedy wprost wulgarna. Mogłem się bez
tego obejść. Cóż, taki ze mnie Johnny Niedzisiejszy.
Sheilę poznałem przed miesiącem zupełnie przypadkowo. Teraz, przypominając
sobie rozmowę podsłuchaną w sypialni, wiem, jak to musiało wyglądać. Jimmy Jak-
mu-tam akurat zniknął z jej życia, więc przyczepiła się do mnie. Miałem przez jakiś
czas pełnić funkcję substytutu.
Z różnych powodów, z których najważniejszy można wyrazić przysłowiem: „Kto
się raz sparzył, ten na zimne dmucha", nie miałem zwyczaju wskakiwać na oślep do
łóżka dopiero co poznanej dziewczyny. Jeżeli więc Sheila tego się spodziewała czy
nawet pragnęła, wybrała nieodpowiedniego faceta. Cóż to za cholerne towarzystwo, w
którym każdego nieco bardziej wstrzemięźliwego mężczyznę natychmiast posądza się
o homoseksualizm.
Być może byłem głupi, biorąc sobie tak mocno do serca tę złośliwą gadaninę
pustych kobiet, ale spojrzenie na siebie oczyma innych bywa zbawienne, skłania do
przyjrzenia się sobie z dystansu. I to właśnie czyniłem, siedząc w samochodzie w
pobliżu Honiton.
3
Krótka charakterystyka: Jeremy Wheale, z dobrego ziemiańskiego rodu o
silnych tradycjach rodzinnych. Wstąpił na uniwersytet, może nie najlepszy, ale
skończył w nim z wyróżnieniem matematykę i ekonomię. Obecnie, w wieku
trzydziestu jeden lat, księgowy wyspecjalizowany w obsłudze komputerów, z dobrymi
perspektywami na przyszłość. Charakter: introwertyk, zamknięty w sobie, ale nie
przesadnie. W wieku 25 lat przeżył płomienny romans, który wyjałowił go uczuciowo.
Obecnie ostrożny w kontaktach z kobietami. Hobby — w zaciszu czterech ścian
rozrywki matematyczne i szermierka, na wolnym powietrzu — nurkowanie z
akwalungiem. Majątek w gotówce, na bieżącym rachunku bankowym 102 funty, 18
szylingów i 4 pensy, papiery wartościowe i akcje o wartości rynkowej 940 funtów. Do
tego przestarzały ford cortina, w którym właśnie siedzi i rozmyśla, jeden zestaw hi-fi
wysokiej klasy, jeden komplet sprzętu do nurkowania w bagażniku samochodu.
Pasywa — własna osoba.
I cóż w tym złego? Pomyślmy raczej, co w tym wszystkim dobrego? Może Sheila
miała rację, określając mnie jako szarego człowieka, ale tylko w pewnym sensie.
Spodziewała się Seana Connery'ego przebranego za Jamesa Bonda, a dostała mnie —
po prostu dobrego, staroświeckiego, przeciętnego człowieka.
Sprawiła jednak, że spróbowałem spojrzeć na siebie obiektywnie, a to, co
zobaczyłem, nie napawało optymizmem. Patrząc w przyszłość tak daleko, jak tylko
potrafiłem, widziałem siebie, jak układam coraz bardziej skomplikowane programy
do coraz bardziej skomplikowanych komputerów na żądanie ludzi, którzy zrobili
majątek. Bezbarwna perspektywa, by nie określić tego nadużywanym już słowem —
szara! A może wpadłem w rutynę i przejąłem zachowanie typowe dla ludzi w średnim
wieku, zanim jeszcze nadszedł mój czas?
Wyrzuciłem przez okno niedopałek trzeciego papierosa i uruchomiłem silnik.
Nie sądziłem, żebym mógł wiele zmienić, i czułem się całkiem zadowolony ze swojego
losu. Chociaż już może nie tak szczęśliwy i zadowolony jak przedtem, zanim Sheila
wsączyła we mnie swą truciznę.
Z Honiton do farmy w pobliżu Totnes jest około półtorej godziny jazdy, jeśli
wyjedzie się wcześnie rano, by uniknąć weekendowego tłoku na obwodnicy Exeteru.
Dokładnie po 90 minutach zatrzymałem się, tak jak to zawsze robiłem, na poboczu
przy Outler's Corner, gdzie teren opadał w dolinę i otwierała się przerwa w wysokim
żywopłocie. Wysiadłem z samochodu i wygodnie oparłem się o ogrodzenie.
Urodziłem się tutaj trzydzieści jeden lat temu, na farmie, która przytulona do
doliny pozostawała z nią w takiej harmonii, jak gdyby była tworem natury, a nie
dziełem człowieka. Wybudował ją Wheale i Wheale'owie mieszkali na niej już ponad
czterysta lat. Zgodnie z rodzinną tradycją najstarszy syn dziedziczył farmę, a młodsi
zaciągali się na statki. Naruszyłem te reguły, oddając się interesom, ale mój brat, Bob,
trzymał się farmy Hay Tree i dbał o ziemię. Nie zazdrościłem mu tego, gdyż był
lepszym farmerem, niż ja mógłbym kiedykolwiek zostać. Nie pociąga mnie ani
hodowla bydła, ani owiec i przy tego rodzaju pracy dostałbym chyba kręćka. Obecnie
cały mój wkład polega na pomocy w prowadzeniu prawidłowej księgowości i
doradzaniu Bobowi w sprawach inwestycji.
Wśród Wheale'ów byłem nietypową jednostką. Na końcu długiej linii łowców
lisów, morderców bażantów, średniorolnych farmerów znaleźliśmy się my, Bob i ja.
Bob podtrzymywał tradycje, dobrze uprawiał ziemię, jak wariat polował na lisy i
największą przyjemność sprawiało mu brutalne strzelanie do celu przez cały dzień, a
ja byłem tym dziwolągiem, który jako chłopiec nie lubił masakrowania królików za
pomocą wiatrówki, a jako mężczyzna za pomocą strzelby. Rodzice, gdy jeszcze żyli,
patrzyli na mnie z zakłopotaniem i chyba stanowiłem duży problem dla ich
nieskomplikowanych umysłów. Nie byłem normalnym dzieckiem, nie psociłem,
4
natomiast przejawiałem nietypową dla Wheale'ów ochotę do czytania książek i
zdolności robienia różnych cudów z cyframi. Często kręcono głową z powątpiewaniem
i mówiono: „Cóż też z tego chłopaka wyrośnie?"
Zapaliłem papierosa i obłok dymu rozsnuł się w rześkim porannym powietrzu.
Uśmiechnąłem się, widząc, że z kominów farmy nie unosi się jeszcze dym. Bob musiał
zaspać. Zdarzało mu się to wtedy, gdy zasiedział się do późnej nocy w którymś ze
swoich ulubionych pubów, w Kingsbridge Inn czy Cott Inn. Ten radosny zwyczaj mógł
się jednak skończyć z chwilą, gdy się ożeni. Byłem zadowolony, bo nareszcie miał
zamiar to zrobić. Trochę się już martwiłem, nie mogąc wyobrazić sobie Hay Tree bez
Wheale'ów, a gdyby Bob umarł jako kawaler, pozostałbym tylko ja, a z pewnością nie
chciałem zajmować się farmerstwem.
Wsiadłem do samochodu, przejechałem jeszcze kawałek, potem skręciłem na
drogę dojazdową do farmy. Bob zniwelował ją i pokrył nową nawierzchnią — zrobił w
końcu coś, o czym mówił od lat.
Zjeżdżałem w dół na luzie obok rozłożystego dębu, który, jak głosiła rodzinna
legenda, zasadził mój pradziadek. Minąłem zakręt wiodący wprost na podwórze
farmy. Raptem przyhamowałem, bo dostrzegłem, że jakiś człowiek leży na środku
drogi.
Wysiadłem z wozu i spojrzałem na niego. Leżał twarzą w dół, z jednym
ramieniem odrzuconym w bok, a gdy uklęknąłem i dotknąłem jego dłoni, okazało się,
że była już zimna jak kamień. Ja też skamieniałem, kiedy obejrzałem tył jego głowy.
Ostrożnie spróbowałem unieść ją, ale nastąpiło już stężenie pośmiertne i musiałem
odwrócić ciało na plecy, by zobaczyć twarz. Odetchnąłem z ulgą, gdy zobaczyłem, że to
obcy człowiek.
Nie miał lekkiej śmierci, ale za to szybką. Świadczyły o tym jego rysy. Usta,
ściągnięte w grymasie bólu, odsłoniły zęby, a otwarte oczy wpatrywały się ponad
moim ramieniem w poranne niebo. Pod nim czerwieniła się spora kałuża na wpół
zakrzepłej krwi pokrywającej również jego pierś. Nikt nie mógłby utracić tyle krwi
powoli, musiała buchnąć nagle silnym strumieniem, przynosząc szybką śmierć.
Uniosłem się i rozejrzałem wkoło. Było bardzo cicho i słyszałem tylko
pogwizdywanie kosa, a żwir, gdy przesunąłem stopę, zachrzęścił nienaturalnie głośno.
Od strony domu dobiegał ponury skowyt psa, potem nieco bliżej rozległo się wściekłe
ujadanie i młody owczarek wypadł zza rogu, obszczekując mnie zajadle. Nie był
jeszcze dorosły, mógł mieć dziewięć miesięcy, więc uznałem, że to jeden ze
szczeniaków starej Jess.
Wyciągnąłem rękę i strzeliłem palcami. Agresywne warczenie przemieniło się w
radosny skowyt i pies, machając ogonem, zbliżył się przymilnym truchtem. Nagle od
strony domu rozległo się wycie drugiego. Odgłos ten zjeżył mi włosy na głowie.
Wszedłem na podwórze i od razu dostrzegłem, że drzwi do kuchni były uchylone.
Delikatnie pchnąłem je i zawołałem: — Bob!
Zasłony były zaciągnięte, więc w pomieszczeniu panował półmrok. Wyczułem
jednak jakiś ruch i usłyszałem groźne warczenie. Otworzyłem drzwi jeszcze szerzej, by
wpuścić więcej światła, i ujrzałem starą Jess, skradającą się do mnie z
wyszczerzonymi kłami.
— Już dobrze, Jess — powiedziałem łagodnie. — Już dobrze, staruszko. —
Znieruchomiała, przyjrzała mi się uważnie i przestała warczeć. Poklepałem się po
nodze. — Chodź tu, Jess.
Nie chciała podejść. Zamiast tego zaskomliła smutno i zniknęła za dużym
kuchennym stołem. Poszedłem za nią i zobaczyłem, jak pochyla się nad ciałem Boba.
Ręce miał chłodne, ale nie trupio zimne, a na nadgarstku wyczułem słaby puls.
Cały przód koszuli nasiąkł świeżą krwią płynącą z okropnej rany na piersi.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin