Palmer Diana Panna z Charlestonu.rtf

(255 KB) Pobierz
DIANA PALMER

DIANA PALMER

PANNA Z CHARLESTONU

ROZDZIAŁ PIERWSZY

W pierwszej chwili po obudzeniu Mandelyn poczuła, że nadal huczy jej w głowie. Gdy ból przybrał na sile, usiadła i zerknęła na budzik. Zauważyła na świecącej tarczy, że jest pierwsza w nocy. Nie wyobrażała sobie, żeby ktoś budził ją o tej porze bez powodu. Wyskoczyła z łóżka i przesunęła ręką po gęstych wspaniałych ciemnych włosach.

Założyła długi szlafrok.

- Kto tam? - zapytała miękkim głosem z południowym akcentem, charakterystycznym dla Charlestonu, gdzie się wychowała.

- Jake Wells, proszę pani - usłyszała.

To był zarządca Carsona Wayne'a. Nie potrzebowała żad­nego wyjaśnienia, by się domyślić, co się stało i dlaczego została obudzona w środku nocy.

Otworzyła drzwi i zerknęła porozumiewawczo na wyso­kiego bruneta.

- Gdzie on jest? - zapytała. Przybysz zdjął kapelusz i odpowiedział:

- W miasteczku. W barze „Rodeo”.

- Czy jest pijany? - zapytała z rezerwą.

Jake się zawahał. Uniósł lekko kąciki ust w grymasie. W końcu powiedział:

- Tak, proszę pani.

- To już po raz drugi w ciągu dwóch ostatnich miesięcy.

- westchnęła ze smutkiem w szarych oczach.

Jake wzruszył ramionami. W dłoniach nerwowo obracał kapelusz.

- Może znowu krucho u niego z pieniędzmi? - podpo­wiadał.

- Już nieraz tak bywało. Przecież jest wyjście z tej sy­tuacji - zawyrokowała. - Znalazłam kupca na czterdzie­ści akrów jego ziemi, ale on nawet nie chce o tym roz­mawiać.

- Zna pani jego zdanie na temat nowoczesnej architektury - przypomniał jej. - Ta ziemia należy do jego rodziny od czasów wojny secesyjnej.

- Ma przecież tysiące akrów! - krzyknęła ze złością Mandelyn. - Nawet nie zauważy braku tych czterdziestu!

- Ale na tych czterdziestu akrach stoi stary fort.

- Mało prawdopodobne, żeby ktoś z niego korzystał - odparła jadowicie.

Jake tylko wzruszył ramionami, więc poszła się ubrać. Po kilku minutach pojawiła się w żółtym swetrze i markowych dżinsach. Włożyła zamszową kurtkę i wsiadła do czarnego pikapa z logo firmy hodowlanej należącej do Carsona.

- Dlaczego nigdy nie wzywacie kogoś innego? - zapytała z ukrywanym oburzeniem.

Jake spojrzał na nią, uśmiechając się.

- Ponieważ jest pani jedyną osobą w dolinie, która się go nie boi.

- Mógłbyś razem z chłopakami odwieźć go do domu - zaproponowała.

- Już raz próbowaliśmy. Rachunki za pomoc lekarską stały się za wysokie. - Uśmiechnął się szeroko. - On pani nie uderzy.

To była prawda. Carson jej pobłażał, choć był szorstki. Często wybuchał gniewem. Mieszkał jak pustelnik w znisz­czonym budynku, który nazywał domem. Nienawidził sąsia­dów i był najbardziej nieokrzesanym mężczyzną, jakiego Mandelyn kiedykolwiek znała. Jednak od początku czuł do niej sympatię. Ludzie twierdzili, że to dlatego, iż pochodziła z Charlestonu, z Południa i była damą. Czuł potrzebę chro­nienia jej, ale to była tylko częściowa prawda. Mandelyn wiedziała, że lubi ją także dlatego, bo ma podobnie jak on nieokiełznaną duszę i nie boi mu się przeciwstawić.

Jechali krętą drogą w kierunku autostrady. Było na tyle widno, że mogli podziwiać olbrzymie kaktusy saguaro, wznoszące majestatycznie ramiona ku niebu. Na horyzoncie majaczyły ciemne sylwetki gór. Arizona była tak piękna, że nawet po ośmiu latach mieszkania tu, oglądane krajobrazy ciągle jeszcze zapierały jej dech w piersiach. Przyjechała z Karoliny Południowej, kiedy miała osiemnaście lat. Była zdruzgotana osobistą tragedią. Sądziła, że ta jałowa ziemia będzie doskonałym odzwierciedleniem jej własnych uczuć. Jednak już pierwsze spojrzenie na góry Chiricahua spowo­dowało, że zmieniła zdanie. Od tej pory pokochała ten zu­pełnie odmienny krajobraz. Z czasem zatarło się wspomnie­nie o zielonym wybrzeżu Karoliny. Zastąpił je majestat ol­brzymich saguaro i widoki wspaniałych krzewów, które ba­jecznie kwitły w porze deszczowej.

Szlachetne pochodzenie Mandelyn nadal było widoczne w dumnej postawie i w głosie z miękkim południowym akcentem; czuła się jednak prawdziwą mieszkanką Arizony.

- Dlaczego on to robi ? - zapytała. Dojeżdżali do miasteczka Sweetwater.

- Nie zastanawiam się nad tym. - Usłyszała w odpowie­dzi. - Może czuje się samotny i zmęczony życiem.

- Ma dopiero trzydzieści osiem lat - uściśliła. - Jeszcze za wcześnie na dom opieki.

Jake popatrzył na nią wnikliwie.

- Jest sam - powiedział. - Kłopoty nigdy nie są tak wiel­kie, kiedy się je z kimś dzieli.

Westchnęła. Dobrze to znała. Po śmierci swojego wuja cztery lata temu, poczuła, co to samotność. Już dawno opu­ściłaby Sweetwater, gdyby nie agencja nieruchomości, której była właścicielką. Pomogła jej też praca w licznych organi­zacjach charytatywnych.

Jake zaparkował samochód przed barem „Rodeo”. Mandelyn wysiadła, zanim zdążył otworzyć jej drzwi.

Właściciel czekał przy wejściu. Jego łysina błyszczała w świetle latarni, a ręce nerwowo mięły fartuch.

- Dzięki Bogu - powiedział zdenerwowany. Zerknął za siebie. - Jakiś kowboj uciekł przed Carsonem na drzewo.

Mandelyn zatrzymała się i zamrugała oczami ze zdziwie­nia.

- Co zrobił?

- Jeden z pracowników z rancza Lazy X zdenerwował go, mówiąc coś, Bóg jeden wie, co. Carson siedział cicho przy stole i opróżniał butelkę whisky. Nikogo nie zaczepiał, a ten głupi kowboj... - westchnął zniecierpliwiony właści­ciel. - Carson znowu rozbił mi lustro. Potłukł również sześć butelek whisky. Kowboj musiał jechać do szpitala, żeby zadrutowali mu szczękę.

- Chwileczkę - powiedziała Mandelyn, unosząc dłoń. - Powiedziałeś, że kowboj siedzi na drzewie...

- Kowboj ze złamaną szczęką miał przyjaciół. - Wes­tchnął właściciel baru. - Trzech. Jeden leży nieprzytomny na podłodze. Drugiego Carson powiesił za kurtkę na haku. Ostatni siedzi na drzewie, a Carson, zadowolony, szeroko się uśmiecha i mówi, że na niego czeka.

Carson nigdy się szeroko nie uśmiechał, chyba że był wściekły jak cholera i żądny krwi. Mandelyn westchnęła.

- Co z szeryfem?

- Jako człowiek obdarzony zdrowym rozsądkiem, polecił swojemu zastępcy przyprowadzić Carsona.

Mandelyn uniosła delikatne brwi.

- I...?

- Zastępca został zamknięty w szafie - odpowiedział barman. - Bardzo głośno domaga się, żeby go wypuścić.

- Dlaczego go nie wypuścisz? - dopytywała się.

- Carson ma klucz od szafy - odpowiedział barman. Jake opuścił nisko kapelusz i powiedział:

- Poczekam w pikapie.

- Lepiej przygotuj kasę na kaucję - powiedział ponuro barman.

- Po co zawracać sobie głowę? - zapytał Jake. - Szeryf Wilson nie wstanie z łóżka, by aresztować szefa, a Danny siedzi zamknięty w szafie. Sądzę, że jest już po wszystkim.

- Ktoś musi zapłacić - stwierdził barman.

- On ci zapłaci. Zawsze to robi. Barman wydał dziwny odgłos.

- To nie załatwi sprawy. Trzeba zamówić lustro. Kiedyś to się zdarzało raz na kilka miesięcy, kiedy zbliżał się termin płacenia podatków. Teraz Carson robi to co miesiąc. Co go gryzie?

- Chciałabym to wiedzieć. - Mandelyn westchnęła. - Le­piej już pójdę do niego.

- Życzę powodzenia - powiedział szorstko barman. - Uważaj. Może mieć broń.

- Może będzie mu potrzebna. - Uśmiechnęła się zimno. Przeszła przez bar do tylnych drzwi. Zdążyła usłyszeć końcówkę serii obrazowych przekleństw. Autorem ich był wysoki mężczyzna w kożuchu. Złowrogo patrzył na trzęsą­cego się chudego chłopaka siedzącego na drzewie.

- Pani Bush! - zawodził kowboj z rancza Lazy X. - Po­mocy!

Carson miał na głowie nisko opuszczony, ciemny kowboj­ski kapelusz. Zasłaniał on szczupłą, nieogoloną twarz, a mi­mo to widać było, że postrzępione włosy wymagały inter­wencji fryzjera. W ręku trzymał pistolet. Sam jego widok przeraziłby niejednego.

- No, dalej, strzelaj, zabij mnie! - prowokowała go Mandelyn. - A wtedy będę cię nawiedzała. Ty złośniku z Ari­zony!

Przykucnął i oddychał powoli. Przyglądał się jej.

- Jeśli nie zamierzasz użyć pistoletu, to czy możesz mi go oddać? - zapytała.

Carson przez chwilę stał nieruchomo. Potem po prostu podał jej pistolet.

Podeszła i odebrała mu broń delikatnie. Carson był nie­przewidywalny, kiedy był w takim nastroju, ale miała z nim do czynienia od dawna. Wystarczająco długo, żeby wiedzieć, jak z nim postępować. Ostrożnie opróżniła magazynek. Schowała go do jednej kieszeni, a naboje do drugiej.

- Dlaczego ten facet siedzi na drzewie? - spytała.

- Zapytaj go - burknął Carson.

Spojrzała na chudego kowboja. Wyglądał bardzo młodo i był sponiewierany. Wreszcie go rozpoznała. Widywała go często w sklepie spożywczym.

- Co zrobiłeś, Bobby? Młody kowboj westchnął.

- Uderzyłem go w plecy krzesłem. Dusił Andy'ego. Ba­łem się, że zrobi mu krzywdę.

- Czy będzie mógł zejść, jeśli cię przeprosi? - zapytała Carsona, który stał niepewnie na nogach.

Zastanowił się przez chwilę.

- Chyba tak.

- Przeproś go, Bobby! - zawołała.

- Przepraszam, panie Wayne! - Natychmiast usłyszeli odpowiedź.

Carson zerknął na drzewo.

- W porządku, ty...

Mandelyn zacisnęła zęby, kiedy usłyszała stek niecenzu­ralnych przekleństw. Potem Carson pozwolił zejść z drzewa trzęsącemu się ze strachu kowbojowi.

- Dziękuję - powiedział szybko Bobby i uciekł, zanim Carson mógłby zmienić zdanie.

Mandelyn westchnęła. Przyjrzała się surowej twarzy Car­sona. Musiała unieść głowę. Był wysoki, miał szerokie ra­miona - mógł się podobać każdej kobiecie. Był jednak obcesowy i nieokrzesany, więc nie wyobrażała sobie takiej, która zamieszkałaby z nim pod jednym dachem.

- Czy Jake jest z tobą? - zapytał podejrzliwie.

- Tak. Jak zwykłe. - Przysunęła się bliżej i powoli ujęła go za rękę. Dłoń była silna i ciepła. Poczuła mrowienie, kiedy jej dotknęła. To była dziwna reakcja, ale się nad nią nie zastanawiała. - Jedźmy do domu.

Pozwolił się prowadzić, stał się łagodny jak baranek. Nie po raz pierwszy zastanawiała się nad tą jego łagodno­ścią. Zaatakowałby każdego mężczyznę, który stanąłby mu na drodze. Jednak z jakiegoś powodu tolerował Mandelyn. Była jedyną osobą, do której zwracali się o pomoc jego pracownicy.

- Wstydź się... - wymamrotała.

- Zamknij się! - syknął. - Kiedy będę potrzebował kaza­nia, to wezwę kaznodzieję.

- Każdy kaznodzieja padłby na twój widok trupem - od­wzajemniła się. - Nie wydawaj mi rozkazów, nie lubię tego.

Nagle się zatrzymał. Ponieważ nadal trzymała go za rękę, i ona zatrzymała się gwałtownie.

- Dzika kotka - powiedział nieoczekiwanie, a jego oczy błyszczały w przyciemnionym świetle. - Pomimo całej tej ogłady i manier jesteś harda jak miejscowe kobiety.

- Oczywiście, że jestem - odpowiedziała. - Muszę taka być, żeby poradzić sobie z takim dzikusem jak ty.

Jego oczy spochmurniały. Nagle odwrócił ją i gwałtownie podniósł. Nogami nie dotykała ziemi.

- Postaw mnie, Carson! - zażądała surowo i uderzyła go mocno w ramię.

Zignorował jej próby uwolnienia się. Przesunął jedną rękę tak, że mógł chwycić tył jej głowy i długie ciemne włosy i spojrzał na jej twarz.

- Mam dość tego zrzędzenia. Prowadzisz mnie jak byka z kółkiem w nosie - powiedział półgłosem. - Znoszę ze spo­kojem to, że nazywasz mnie dzikusem. Jeśli naprawdę tak uważasz, może nadeszła pora, żebym zapracował na tę repu­tację.

Trzymał ją mocno i było to bolesne, więc tylko częściowo koncentrowała się na jego słowach. Potem, co Mandelyn kompletnie zaskoczyło, przyciągnął ją gwałtownie, pochylił głowę i pocałował jej rozchylone usta.

Zesztywniała, czując smak jego ust i zapach whisky w od­dechu. Miała szeroko otwarte ze zdziwienia oczy. Spojrzała na gęste ciemne rzęsy, które ozdabiały jego powieki. Z gardła wydobył mu się dziwny dźwięk. Zaczął ją mocniej całować. Pocałunek stawał się bolesny.

Sprzeciwiła się, odpychając go z całej siły.

Usta Carsona pozostały rozchylone, a oczy miały taki sam wyraz zaskoczenia, jaki malował się w jej wzroku. Spoglądał na wargę Mandelyn, którą lekko skaleczył zębami w nagłym przypływie namiętności.

Naraz zupełnie wytrzeźwiał. Postawił ją delikatnie na zie­mi i z wahaniem ujął za ramiona.

- Przepraszam - powiedział powoli.

Dotknęła rozciętej wargi i raptem straciła ochotę do walki.

- Skaleczyłeś moją wargę - wyszeptała. Drżącym palcem dotknął jej ust. Ciężko oddychał. Odsunęła się. Jej ciało przeszył elektryzujący dreszcz.

Miała teraz niepewne spojrzenie. Opuścił rękę.

- Nie wiem, dlaczego to zrobiłem - wydukał.

Nigdy przedtem nie zastanawiała się nad jego życiem. Ten pocałunek wytworzył pomiędzy nimi pewną intymność. Na­gle była ciekawa jego tajemnic w sposób, który ją zanie­pokoił.

- Lepiej chodźmy - powiedziała. - Jake będzie się dener­wował.

Ruszyła przed siebie. Nie pozostało mu nic innego, jak pójść za nią. Wiedział, że teraz nie zniosłaby jego dotyku, bo czuła się urażona.

Jake otworzył drzwi. Kiedy zauważył wyraz jej twarzy, zmarszczył brwi i zapytał:

- Nic się pani nie stało?

- Odpoczywam po bitwie - powiedziała z ironią. Wsiad­ła do pikapa. Przesunęła się trochę, kiedy do samochodu wsiadał przygnębiony Carson.

- Ruszaj - powiedział, nie patrząc na Jake'a.

Dla Mandelyn był to okropny powrót. Czuła się niepew­nie. Podczas burzliwej znajomości z Carsonem, nigdy nie myślała o nim w sensie fizycznym. Był zbyt nieokrzesany, żeby stać się obiektem pożądania. Całkowicie nie pasował do portretu jej wymarzonego mężczyzny. Przysięgła sobie, że nigdy więcej nikogo nie pokocha. Będzie żyła wspomnie­niem dawno utraconej miłości. A teraz Carson wyrwał ją z tego odrętwienia, jednym jedynym pocałunkiem. Pozbawił ją spokoju. Dzisiaj zmienił bez żadnego ostrzeżenia reguły. Poczuła się zdradzona i odrobinę przestraszona.

Kiedy Jake podjechał pod jej dom, czekała niespokojnie, aż Carson wysiądzie.

- Dziękuję - wyszeptał Jake. Spojrzała na niego i powiedziała surowo:

- Następnym razem nie pojadę.

Nie odezwała się ani słowem do Carsona. Zostawiła go bez dalszego wyjaśnienia. Wyskoczyła z szoferki i zdecydo­wanie pomaszerowała do domu. Kiedy zamykała drzwi, usły­szała jak pikap odjeżdża z wyciem silnika. Wtedy się roz­płakała.

ROZDZIAŁ DRUGI

Kiedy świt rozświetlił dolinę, Mandelyn ciągle jeszcze nie spała. Gdyby nie spuchnięta dolna warga, wydarzenia z ubie­głej nocy mogły być dziwacznym snem.

Siedziała na werandzie. Patrzyła pustym wzrokiem na wysokie góry. Była wiosna i pomiędzy skąpą jeszcze roślin­nością zakwitały polne kwiaty. Ale nie była świadoma piękna wczesnego poranka.

Wróciła wspomnieniami do dnia, kiedy po raz pierwszy zobaczyła Carsona. Miała wtedy osiemnaście lat i dopiero się przeprowadziła ze swoim wujkiem Danem do Sweetwater. Wybrała się do miejscowej restauracji po wodę mineralną, a Carson siedział na stołku przy barze.

Pamiętała swoje pierwsze wrażenie, kiedy go zobaczyła. Serce zaczęło jej szybciej bić, ponieważ nigdy wcześniej nie widziała kowboja. Carson był szczupły i ogorzały. Włosy miał w nieładzie, twarz nieogoloną, a jego jasne oczy patrzy­ły na nią bezczelnie.

Na początku udawało się jej go ignorować, lecz kiedy zwrócił się do niej i zapytał, czy nie wybrałaby się z nim do miasta, dał znać o sobie jej szkocko - irlandzki temperament.

Nawet teraz pamiętała wyraz zdziwienia na twarzy Car­sona, kiedy odwróciła się w jego kierunku i spojrzała na niego zimnymi szarymi oczami. Wyglądała bardzo elegancko w białym kostiumie.

- Nazywam się Mandelyn Bush, a nie „rozkoszny króli­czek” - poinformowała go stanowczo. - Nie szukam wrażeń, a nawet gdybym ich szukała, to na pewno nie z takim dziku­sem jak ty.

Zdziwiony, uniósł brwi, a potem się roześmiał.

- Coś podobnego, Mała Piękność się obraziła? Skąd jesteś kochanie?

- Z Charlestonu - odpowiedziała chłodno. - To miasto w Południowej Karolinie.

- Miałem dobre stopnie z geografii - bąknął.

- A więc potrafisz czytać? - odrzekła z sarkazmem.

To wywołało burzę. Język, którego Carson używał, spo­wodował, że zrobiła się czerwona ze wstydu, ale wcale się nie wycofała.

Ignorując spojrzenia przypadkowych widzów,...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin