142 - Ulman Anatol - Polujący z brzytwą.pdf

(569 KB) Pobierz
...Ewa wzywa 07...Ewa wzywa 07...
Trzecia nagroda w konkursie ,,Iskier’’ na opowiadanie sensacyjno-
kryminalne
Anatol Ulman
POLUJĄCY Z BRZYTWĄ
ISKRY — WARSZAWA — 1988
825871494.001.png
I
— Pani Lusiu, niech mi pani pożyczy trzy tysiące.
— Na przykład dlaczego?
Zawsze pytam klientki o wszelką przyczynę. One to lubią. To znaczy, lubią
opowiadać.
Włożyła głowę w okienko mojej budki. Twarz zrozpaczona, jakby przed chwilą
Zochna obejrzała w TV dwadzieścia odcinków nieszczęść Stefanii Harper i jeszcze z
dziesięć o Isaurze.
— Wszystko zabrał mi Kwartalnik — szepnęła z przerażeniem. Pół godziny temu.
Przestałam łapać oczka w rajstopach doktorowej Gretz. Cieniutkich, paryskich,
pachnących.
— Właź do środka — powiedziałam do Zochny Mimośród.
Po chwili siedziała we wnętrzu budki na bujanym fotelu, który trzymam dla
opowiadających lub tych, które muszą załatać maj ty ekspresowo. Rozbeczała się dosyć
głośno.
— Ile zabrał?
— Ponad osiemnaście. I fałszywe kolczyki podobne do złotych.
— I zerżnął cię?
Kiwnęła głową i zaniosła się szlochem.
Przypatrywałam się Zochnie uważnie i chłodno. Cztery miesiące temu prawie podobną
historyjkę wcisnęła mi Irena Czepigska. W trzy dni wykryłam, że zrabowane przez
Kwartalnika dwa pierścionki, bransoletę oraz dziewięćdziesiąt dolarów sprzedał w Poznaniu
współżyjący z dyrektorową kierowca jej męża. Był drogim kochankiem, za cały ten szmal
dał starszej kobiecie sześć miesięcy miłości.
— No, opowiadaj — zachęciłam Zochnę. — Pożyczę ci pięć, ale chcę znać szczegóły.
— Cholera — powiedziała Zochna płacząc. — Ten skurwysyn mnie zabije!
Mąż Zochny, kurduplowaty śmierdziel o żółtej skórze, żył ideą, że jego żona puszcza
się z każdym mężczyzną, który mija ją na ulicy i przypadkowo spostrzega.
Koniuszki uszu Zochny nosiły ślad nagłego zrywania kolczyków. Płaszcz miała
zapięty na niewłaściwe guziki, a rajstopy nie wygładzone po wciągnięciu.
— Na szóstą i siódmą lekcję — zaczęła poszłam z dzieciakami grabić opadłe liście w
parku Wielkich Bohaterów. Te klonowe, cholera, i z buków orzeszki. Wiatr piździł i
wszystko roznosił po trawnikach. Puściłam klasę do domów. Gdybym, cholera, grabiła z
nimi dłużej... Kwartalnik najpierw uchwycił mnie ręką pod gardło i powiedział: „Trzymaj
cicho mordę, dzidzia, bo obetnę ci ucho". Błysnął mi przed oczyma dziwnym, sinym nożem.
W tych dwóch ostatnich zdaniach zgadzały się aż cztery szczegóły: chwyt
uniemożliwiający przerażonej ofierze wszelki krzyk, nie znana Zochnie brzytwa i
pieszczotliwy zwrot o dzidzi. Oraz ucho. Kwartalnik obciął już dwa.
— Po kolei — powiedziałam. — Przede wszystkim: gdzie?
— Pod tym dębem od ulicy Bliźniaczej. W krzewach śnieguliczki. Szłam dróżką, on
zjawił się nagle, objął ramieniem mój kark i wciągnął pod drzewo. Wiatr, pusto, a ja
zdrętwiałam ze strachu. „Kochana dzidzia" — powiedział i kopnął mnie kolanem w brzuch,
bo nagle wierzgnęłam, choć nie chciałam wierzgać.
— Widziałaś jego twarz?
— Twarz? Był w takim granatowym kominie na głowie. Z dziurami na oczy.
— A ubrany?...
— W ciemny płaszcz za kolana. Taki zwykły płaszcz. Na stopach adidasy.
— Wysoki?
— Wysoki chyba.
— W stosunku do ciebie?
— Wyższy. Z dziesięć centymetrów. Nie gruby. Muskularny.
Zochna miała tych centymetrów sto sześćdziesiąt sześć.
— Kolor oczu?
— Nie wiem. Wiał wiatr, latały liście i tylko latały liście.
Mogłam jej powiedzieć, co było potem. Kazał jej odwrócić się tyłem i dłońmi oprzeć
o drzewo, gdyż nie było tam ściany żadnego budynku. Dotychczas działał w budynkach. I
pochylić się, wypiąć pośladki.
— Potem zadarł do góry płaszczyk, spódnicę, halkę — zapłakała znów Zochna. — I
opuścił na łydki wszystko, co pod spodem. Nie czułam tego zimnego wiatru ani kropel
deszczu. Cholera. Nie dałam nigdy nikomu oprócz mojego żółtka, a ten wziął sam. Cholera,
jak długo on to robił. Jakbyśmy byli w łóżku i jutro była niedziela. Ale bez wyczucia. Potem
przeszukał torebkę i spokojnie zabrał pieniądze. „Tanio płacisz za przyjemność, dzidzia" —
powiedział. I kazał mi tak dalej stać z gołą pupą, póki nie przepowiem sobie po cichu „Ody
do młodości" albo „Deszczu jesiennego", albo „Zaczarowanej dorożki". Dopiero potem
mogłam się drzeć. Inaczej by wrócił i odciął mi ucho tym składanym nożem. A ja wtedy
pamiętałam tylko „Pieśń panny dwunastej" i fraszkę „Na lipę". Więc przepowiedziałam
sobie po cichu i ubrałam się, bo po co krzyczeć na wiatr i jeszcze innym pokazywać
siedzenie.
— I pobiegłaś na komendę?
— Nie, pani Lusiu — rzekła stanowczo. — W żadnym wypadku. Gdyby się mój
żółtek dowiedział, musiałabym umierać. I dzieciaki chyba pozabijać. Bo on mówi, że
dzieciaki są nie jego. Jak na milicję, to dopiero gdy mnie zgwałcą po rozwodzie.
Już siedem razy omawiałyśmy jej hipotetyczny rozwód.
— Rozumiem — powiedziałam, gdyż wolno mi rozumieć. — A co, jeśli będą jakieś
skutki tej miłości pod drzewem?
— Chytrze zdradziłam mojego żółtka — powiedziała ponuro Zochna. — Ledwo pod
tym dębem skończyłam mówić wierszyki, zaczął mi się okres.
Pożyczyłam jej zielonego Szopena. Zostało mi czterysta złotych na tak zwane życie.
— Jeszcze jakiś szczegół o Kwartalniku, Zochno — poprosiłam. — Coś, co kobieta
może zauważyć.
— Ma piękny głos. Taki aktorski. Mówi jak Łapicki. Sympatyczny głos skurwysyna.
Zmyłam jej rozmazany makijaż i zrobiłam nowy swoimi kosmetykami. Zochna była
ładną pulchną blondynką, jak tutejsze piękności. Okrągła, niewysoka, ze świeżą cerą, mimo
że liczyła sobie już trzydzieści pięć lat. Byłaby podobna do mnie, gdyby nie to, że ważę pięć
pudów. Ale nie powiem, ile to jest pud.
— Przepytuje mnie pani jak detektyw — zaskoczyła nagle Zochna. — Niech pani
złapie to bydlę i wypali mu oczy kwasem solnym.
Oczy kwasem. Nasunęło mi to pewną myśl.
— Za to, że ci obejrzał?
— Tak — potwierdziła.
Oczywiście nie jestem detektywem. Wielu łobuzów nie pozwoliłoby mi uprawiać
takiego zajęcia. Prowadzę punkt repasacji wewnątrz Centralnego Domu Towarowego,
Między stoiskami drewniana buda, a w środku pięć żywych pudów. Lubię zagadki i
rozwiązałam już kilka. Pozostaję czasem na nieoficjalnych usługach u pań naprawiających
pończochy, skarpety i rajstopy. Zochna Mimośród znała to moje hobby. Wykryłam, że jej
pięcioletnia córeczka Kamila wypalała dziury w ubraniach ojca tlącymi się papierosami.
Dziecko lubiło, gdy ojciec bił matkę.
Kiedy Zochna odeszła do swoich żółtych spraw, najpierw naprawiłam do końca
fikuśne pończochomajtki doktorowej Gretz. Potem wywiesiłam na budce informację, że
repasacja jest chora. Następnie udałam się do gmachu Prokuratury Rejonowej. Wysoki
parter, pokój dwanaście.
— Kwartalnik — powiedziałam wywoławczo. — Co słychać u tego Don Juana?
— Czyżby cię dopadł? — spytał Tadek Krągajłło. — I jesteś zazdrosna o inne?
Znałam Tadka ze studiów. On, oczywiście, uczył się prawa, a nie filozofii, tak
pomocnej w naprawianiu babskich majtek.
— Odczuwam silną potrzebę fizycznego kontaktu z mężczyzną, i to wyłącznie od tyłu
— powiedziałam poważnie. — Dlatego proszę o adres faceta.
— Ba — mruknął Tadek. — Ale to chyba człowiek niewłaściwy. Bo niezbyt wydolny.
Dwanaście stosunków w ciągu trzech lat... Raz na kwartał.
— O tylu wiecie?
— Niezłe pytanie — rzekł Tadek.
Siedzieliśmy w ciemnym, ponurym gabinecie prokuratorskim, w którym nawet
patologia społeczna mogła się zniechęcić do życia.
W sprawach o gwałt wiele poszkodowanych nigdy się do nas nie zgłasza. Nawet gdy
przestępstwo połączone jest z drugim, z rabunkiem. Ale mieliśmy także delikwentki nigdy
przez nikogo nie tknięte, które skarżyły Kwartalnika o utratę wianka. Wielokrotnie
prolongowane dziewice. Pożądały zbliżenia pod ścianą i pod groźbą ostrej brzytwy. Kobiety
lubią różne przyjemności.
— Co wiadomo o łobuzie?
— Dwie rzeczy: że jest mężczyzną i że wystrzega się schwytania.
— To wiecie, jak zwykle, dużo. A tak mniej dowcipnie: z zeznań dwunastu kobiet
musiał powstać jakiś portret. Przecież jesteśmy takie spostrzegawcze, my kobiety, gdy
chodzi o mężczyznę.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin