Raymond Maufrais - Zielone Pieklo.txt

(356 KB) Pobierz
RAYMOND MAUFRAIS
ZIELONE PIEKŁO
W GUJANIE


Przełożył Zbigniew Stolarek
1966
Tytuł oryginału francuskiego AVENTURES EN GUYANE,
Okładkę projektował JERZY JAWOROWSKI
Cena zł 9.













Paryż, 17 czerwca 1949

Nareszcie! Bagaże mam spakowane; ważš więcej, i to sporo więcej, niż dwadziecia pięć kilo, do których postanowiłem się ograniczyć w tej wyprawie na Tumuc-Humac. Nie ma mowy, żebym zdołał przejć prawie siedemset kilometrów z takim ciężarem na plecach. Et!... wszystko, co zbędne, zostawię. Tylko co tu zbędnego? Ledwo że najpotrzebniejsze rzeczy; trzeba będzie przebrać jeszcze co nieco w apteczce, w amunicji, w moim kramie dla Indian.
Już pierwsza w nocy.
Niedawno się skończyła pożegnalna kolacja u doktora X.: przy stole modelka od Carvena, jubiler, antykwariusz. Tkwiłem w fotelu samotny, skrępowany, popatrujšc, jak w kieliszku perli się szampan, słuchajšc rozmowy prowadzonej z ożywieniem przez godnych i wytwornych panów: plotki z ulicy Royale, kronika życia towarzyskiego, projekty:
 Pan wróci, prawda?... To będzie przemiłe!
Kaucję, jakiej na żšdanie prefektury w Gujanie domaga się ode mnie Towarzystwo Okrętowe, zapłaci doktor. Nie mam już ani grosza. ]
Czego się spodziewam? Kim jestem? Czyje to myli w mojej łepetynie? Cišgłe wštpliwoci! Dziwaczny ten lęk! Ciekaw jestem, czy inni też mieli takie uczucie?
Niczego mi nie żal opuszczać. Może to skutek ortedryny1, która już na mnie nie działa po dziesięciu dniach kurowania się niš.
Wszystko zakończone. Czy to możliwe?
Wizyta u wydawcy, wizyta w redakcji; ze wszystkich stron okrzyki: Złam kark!, odpowiadam w duchu: Dziękuję... zgodnie ze zwyczajem.
Za bardzo pragnšłem tego wyjazdu. Kiedy w tych dniach opuszczałem dom, wilgotniały mi oczy!
 Z ciebie już mężczyzna!  powiedział mi przyjaciel z lat dziecinnych.
Biedna matka, biedny ojciec  smutne umiechy. Biedni rodzice!
Ostatnie uciski, popieszne odwracanie głowy, jeszcze pieszniejsze zamykanie drzwi za sobš. Ciężko!
Jak tej nocy dłużš się godziny!
Każdy odjazd to walka, każdy przyjazd to ryzyko. Cišgła bieganina za pieniędzmi, od jednych do drugich...
Jaki jednak będę szczęliwy. Póniej. Ze wzišłem wszystkie przeszkody, że czuję się wolny, że żyję.. Oto samolot pomrukuje łagodnie... budzik cyka, Bastylia już blisko... Paryż!


20 czerwca 1949

Nic do zameldowania z pokładu ťGascogneŤ. Wieczór, tańczš, nudzę się.


5 lipca

Port za portem. Póniej Antyle Francuskie, Antyle Angielskie i wreszcie... Gujana.
Niebawem statek zmienia się w perski jarmark. Na pomostach najazd Hindusów, Murzynów, Metysów, Chińczyków.


14 lipca

więto w Cayenne. Na placu Palmistes tłoczno od baraków z wszelkiego rodzaju rozrywkami Nie opodal zatoczki tańczš w kawiarniach.


2 sierpnia

Próbny galop. Dziewięćdziesišt kilometrów przez nie przedeptanš brussę z czterdziestoma kilogramami bagażu na plecach; bez żywnoci. Wszystko w porzšdku; tylko nogi obrzmiałe i atak wštroby.
Widziałem trędowatych! Na co miałbym teraz prawo wyrzekać...
Indianie! ostatni Karaibowie...
Odpoczywajšc w hamaku, pod karbetem2 czerwonoskórego, poczułem się wreszcie u siebie.


15 sierpnia

Przycisnęło mnie do muru; nie mam forsy, żeby jechać dalej. Muszę czekać na okazję. Pewien górnik ma wyruszyć na Maroni, może mnie wemie z sobš?
Goršczka. Ostro pracuję nad opanowaniem dialektów Oyampisów i Rukuyenów.
Kartografia!... I powiedzieć, że zawsze byłem na bakier z przedmiotami przyrodniczo-matematycznymi...
Marszrutę mam już obliczonš; na papierze ładnie to wyglšdać


25 sierpnia

Cayenne. Ta bezczynnoć szybko mi zaczyna cišżyć... Pewna rodzina z metropolii użycza mi gociny; jej serdeczna wyrozumiałoć pomaga mi nie tracić cierpliwoci.
Już w ogóle nie wychodzę z domu; pracuję aż do Otępienia: dialekty, kartografia... trochę marzeń, czasem chandra. Chandra czy strach? Przekonamy się na miejscu.


26 sierpnia

Porażka  rzecz ludzka, jednak nie wolno mi przegrać.
Listy... Od czytelników... Młodzi, bardzo młodzi entuzjaci; jeszcze nie zblazowani. Dzięki! porzšdne z was chłopy...
Deszcz, deszcz... diablo mokra jest ta sucha pora.
Kto opowiedział mi takš, podobnš do wielu innych historię: siedemnastu ludzi wyruszyło w 1938 roku na czele z kapitanem Grelierem z Zarzšdu Lenictwa. Wróciło omiu. Dwukrotnie atakowali ich Indianie. Goršczka, głód, strach.
Jeszcze dobrze, że nie zostawiłem tam głowy, to było piekło
Kierownik wyprawy przeleżał trzy miesišce w szpitalu.
Puszczo, puszczo gujańska, czy będziesz mi wroga? Co trzeba zrobić, żeby cię ułagodzić? Złożyć ofiarę Tupinambie? Tablaquersowi? Bogowie lasów, wód, drzew, nieba i ziemi, pozwólcie przejć samotnemu wędrowcowi!
Każdego wieczoru składa mi w pokoju wizytę nietoperz, nocny goć w uroczycie czarnym i diabolicznym płaszczu... Co za ponurš wróżbę mi przynosi?
Domowa małpa zżera motyle. Katorżnik opowiada o swoim życiu:
 Zabijali nas ot tak, dla zakładu, grali wieczorami w belotę o to, komu przypadnie wykonanie egzekucji. Do roboty wychodziło nas pięćdziesięciu ludzi, a wracało dziesięciu albo też nikt nie wracał...3


30 sierpnia

Ostatnie listy. Już wszystkie mosty spalone. Teraz my dwoje, pani brusso, sam na sam. Ty, ja... piękne widowisko! Tylko kiedy uderzysz, bij mocno, żeby się to prędko skończyło; nie chcę długo cierpieć.


31 sierpnia

Czekajšc, lęczę nad starymi ksišżkami z biblioteki i kuję zawzięcie. Kartki w nich powyrywane, oceny czytelników wypełniajš marginesy, zacierajš tekst. Niczego tam nie brak, nawet wyzwisk! Wandalizm, pretensjonalnoć, głupota, papuzia elokwencja, czcze pochwały!
Biedny Coudreau, żeby ty wiedział, jak cię pokiereszowano... Ale prawdę mówišc, czy ty nie pokiereszował Crevaux...4
Ech! wród wilków kundle nie oszczędzajš rannego przywódcy stada... Bogu jednemu wiadomo, czy nie brak takich i w tym zawodzie. Wierzyłe w Posłannictwo... idże, egoisto,- nie chciałe mówić o uciechach samotnoci. Masz rację; dzielone z innymi stałyby się czym ohydnym. Lepiej więc niech inni wierzš w samozaparcie, w powięcenie; to pozwala bardziej rozsmakować się we własnej, sobkowskiej przyjemnoci.


4 wrzenia

Jeszcze w Cayenne! Wcišż deszcz. Czuję, że moja wola słabnie; jak najprędzej chciałbym już stšd wyruszyć. Nie mogę skończyć reportaży dla popołudniowych gazet. Te dla Sciences et Voyages wysłałem wreszcie wraz z fotografiami.
Sprzedałem winchestera, którym chciałem opłacić wiolarzy. Sprzedałem skórzanš walizkę, tę kupionš w Rio tuż przed wyjazdem do Francji  byłem z niej taki dumny Sprzedałem wiatłomierz; po dowiadczeniach, jakie z nim miałem, mylę, że lepiej zaufać samemu sobie niż temu kaprynemu i delikatnemu instrumentowi, a poza tym... potrzebowałem pieniędzy.
Niemniej jednak w kieszeni nie mam ani grosza więcej. Goszczš mnie ludzie, którzy zaadoptowali mnie jak własne dziecko  czwarte, bo majš ich troje. Robiš wszystko, żebym czuł się dobrze.
Mocno mi jednak doskwiera to nędzarskie położenie. Piekielny zawód Musiałbym mieć fortunę, potężnych przyjaciół, a co najmniej nazwisko Jestem R. MAUFRAIS. I nic ponadto.
Odjazd znowu odłożony do przyszłego czwartku; jestem zdany na łaskę i niełaskę człowieka, który mi uprzejmie zaofiarował przejazd na pokładzie swojej łodzi. Na jego łaskę i niełaskę co do daty odjazdu i trasy. Ach, gdybym miał pienišdze... W ostatniej chwili wcišż się okazuje, że co muszę kupić.
Tysišcfrankowe banknoty dostajš kamfory. Jeszcze tyle bym ich potrzebował! Do Brazylii przyjadę bez grosza.
Nie miem już pójć do dentysty, wykluczone, żebym mógł mu zapłacić. To samo z chińskim fotografem. Nawet korespondencję zawiesiłem na kołku. Niedobrze.
Żeby stšd uciec jak najprędzej! Wcišż kłopoty pieniężne, niewesoło Wydaje mi się, że tracę czas tylko dlatego. Jestem niewolnikiem swojego ubóstwa. Za miesišc skończę już dwadziecia trzy lata!... I co konkretnego zdziałałem? A przecież nie mam prawa narzekać. Bogowie byli mi przychylni. Wprawdzie czas wlecze się w nieskończonoć, zanim który z moich projektów zdoła się urzeczywistnić, ale urzeczywistnia się mimo wszystko,..
To więc?... Więc człowiek zużywa się i zżera. Którego dnia pewna uroczš dama oceniła mnie na trzydzieci pięć lat! Jak będę wyglšdał w tym wieku? Młody starzec!
Cayenne pi. Pierwsza godzina w nocy; wodzę piórem po papierze. Boby drzemie. Biedny Boby, urzędowo zostałe mi przydzielony na towarzysza do Tumuc-Humac; Boby: krótka brudnobiała sierć, różowawy brzuch, czarne plamy na tej nieprzystojnej i chorowitej różowawoci, oko bystre, ale kundli pysk, z którego łyskajš kły raczej nie budzšce przerażenia. Mówiono mi, że umiesz wystawiać aguti5 (albo i pekari), mówiono mi, że jeste dobrym psem podwórzowym. Wczoraj jednak zostawiłe namoczony dla ciebie chleb, ustępujšc miejsca kotu i skamlšc przy tym jak ostatnia łajza. Drżysz przed byle psem. Na polowaniu boisz się lasu, jeste niedojdš w szuwarach, liżesz ręce każdemu obcemu.
Prawda, wypłoszyłe jednego aguti! mimo swej melancholii i niele się trzymasz. Boisz się mnie; tłukłem cię, żeby się nauczył i przychodzić do nogi, warować i zatrzymywać na rozkaz...
Lubię cię, Boby, strasznie mi przykro, gdy widzę, jak niuchasz stronę ogrodowej bramy, jak rozpaczliwie szarpiesz się na sznurku, jak nasłuchujesz za turkotem wozów. Długo nie będziesz Widział swojego poprzedniego pana ani swojego domu, ani swoich i koleżków z placu. Przywykniesz do mnie: razem popróbujemy przygody, po bratersku będziemy się dzielić mannš spadajšcš z nieba i mam nadzieję, że mi będziesz pomagał? Będziesz moim jedynym towarzyszem. Zobaczysz Tumuc-Humac; jeżeli zdechnę, zdechniesz ze mnš; będziesz spał w moim hamaku, razem będziemy pili tę samš wodę i rwali to samo mięsiwo.
No to w drogę, Boby, i proszę cię, mój stary, pomagaj mi znajdować nasz codzienny befsztyk, broń mojego hama...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin