Dickson Gordon R. - Childe 03 - Żołnierzu nie pytaj.pdf
(
764 KB
)
Pobierz
Gordon R
Gordon R. Dickson
Żołnierzu, nie pytaj
Cykl: Dorsaj tom 3
ŻOŁNIERZU, NIE PYTAJ, ni jutro, ni dziś,
Dokąd idą na wojnę sztandary.
Do walki z Anarchem co dzień trzeba iść.
Uderz i nie znaj w ciosach miary!
I sława, i honor, i chwalą, i zysk -
Igraszki miedziaka nie warte.
Pełń swą powinność i nie złota błysk,
Lecz życie swe postaw na kartę!
Troska i krew, cierpienie aż po kres
Przypadły nam wszystkim w udziale.
W pierś wroga wymierz obnażony miecz,
Nim padniesz w bitewnym zapale!
Taki Żołnierzy nasz Pańskich jest los,
Gdy staniem u podnóży Tronu,
Ochrzczonym krwią własną rozkaże nam Glos,
Wejść samym do Bożego Domu.
Rozdział 1
Menin aejede thea Pelejadec Achileos - tymi słowami rozpoczyna się Homerowa Iliada i zawarta w niej opowieść sprzed trzech i pół
tysiąca lat.
Oto jest opowieść o gniewie Achillesa. A oto jest opowieść o m o i m gniewie. O tym, jak ja, Ziemianin, stawiłem czoło ludom dwóch
światów, światów zwanych Zaprzyjaźnionymi, sam przeciwko poborowym, fanatycznym i czarno odzianym żołnierzom Harmonii i
Zjednoczenia.
I nie jest to opowieść o umiarkowaniu w gniewie. Gdyż i ja, jak Achilles, jestem Ziemianinem.
Nie robi to na was wrażenia? Nie? Nie w dzisiejszych czasach, kiedy synowie młodszych światów są wyżsi, silniejsi, bardziej uzdolnieni
od nas ze światów starszych?
Jeśli tak, to jakże mało wiecie o Ziemi i jej synach! Opuśćcie swe młodsze światy i powróćcie na Ojczystą Planetę, by choć raz bodaj
dotknąć jej stopą. W dalszym ciągu istnieje i w dalszym ciągu się nie zmienia. W dalszym ciągu słońce odbija się w wodach Morza
Czerwonego, które rozstąpiły się przed synami Izraelowymi. Jak dawniej wiatr wieje pod Termopilami, gdzie Leonidas wraz z trzystu
Spartanami powstrzymał zastępy perskiego króla Kserksesa i zmienił bieg historii. Tu ludzie walczyli ze sobą, tu umierali, tu się mnożyli,
byli chowani i tu wznosili budowle przez ponad pięć tysięcy lat, nim człowiek w ogóle ośmielił się zamarzyć o waszych nowych
światach. Czyż nie sądzicie, że owe pięć tysiącleci, pokolenie za pokoleniem pod tym samym niebem i na tej samej ziemi, wycisnęło swe
piętno na naszych duszach, krwi i kościach?
Niech sobie ludzie z Dorsaj będą wojownikami ponad wszelkie wyobrażenie. Niech sobie Exotikowie z Mary i Kultis będą odzianymi w
togi cudotwórcami, którzy potrafią wywrócić człowieka na nice i sięgnąć po odpowiedzi tam, gdzie nie sięga filozofia. Niech sobie
badacze nauk ścisłych z Newtona i Wenus zgłębiają obszary tak dalece nam, zwykłym śmiertelnikom, niedostępne, że z trudnością
możemy się dziś z tymi naukowcami porozumieć. Lecz my - ludzie z Ziemi, choć nudni, niscy i prości - mamy w sobie coś więcej niż
tamci. Gdyż wciąż jeszcze stanowimy wzorzec pełnej istoty ludzkiej, zasadniczy trzon, którego oni są zaledwie udoskonalonymi
częściami - połyskującymi, wypolerowanymi, ostrymi jak brzytwa częściami. I tylko częściami.
Jeśli jednak należycie do tych, którzy jak mój wuj Mathias Olyn uważają, że zostaliśmy daleko w tyle, wówczas odsyłam was do
Enklawy, utrzymywanej przez Exotików w St. Louis, gdzie czterdzieści dwa lata temu wielki wizjoner, Ziemianin Mark Torre, pierwszy
rozpoczął budowę tego, co za sto lat od dzisiaj stanie się Encyklopedią Finalną. Już za lat sześćdziesiąt okaże się ona zbyt potężna,
delikatna i skomplikowana jak na warunki panujące na powierzchni Ziemi. Zaczniecie jej wówczas szukać na orbicie. A za sto lat stanie
się - lecz nikt nie wie na pewno, czym się wówczas stanie ani co zdziała. Teoria Marka Torre głosi, że Encyklopedia odkryje przed nami
głębię świadomości - jakąś dobrze ukrytą cząstkę duszy podstawowego ziemskiego rodzaju ludzkiego - którą mieszkańcy młodszych
światów utracili, bądź której posiąść nie byli w stanie.
Lecz sprawdźcie sami. Jeszcze dziś pojedźcie do Enklawy St. Louis i dołączcie do pierwszej lepszej tury zwiedzających hale i
pomieszczenia badawcze Projektu Encyklopedii, by w końcu znaleźć się w obszernej, położonej centralnie sali Katalogu, gdzie potężne
zakrzywione ściany już zaczynają być ładowane przesłankami wiedzy stuleci. Gdy za sto lat od dnia dzisiejszego cała przestrzeń tej
wielkiej sfery zostanie w końcu naładowana, połączą się okruchy wiedzy, których do tej pory ludzki umysł nigdy połączyć nie zdołał. A
dysponując tą wiedzą ostateczną ujrzymy - co?
Głębię świadomości?
Ale powiadam wam, nie zaprzątajcie tym sobie teraz głowy. Po prostu odwiedźcie Katalog - to wszystko, o co was proszę. Odwiedźcie go
razem z resztą zwiedzających. Stańcie w samym środku i uczyńcie, co każe przewodnik.
- Posłuchajcie.
Posłuchajcie. Uciszcie się i natężcie słuch. Posłuchajcie - nic nie dosłyszycie. A wówczas przewodnik zmąci wreszcie nieznośną,
nieledwie dotykalną ciszę i powie wam, dlaczego chciał, byście słuchali.
Tylko jeden człowiek na wiele milionów mężczyzn i kobiet w ogóle słyszy cokolwiek. Tylko jeden na wiele milionów - spośród
zrodzonych na Ziemi.
Lecz nikt - absolutnie nikt - spośród wszystkich urodzonych na młodszych światach, którzy kiedykolwiek przyszli tutaj posłuchać, nie
usłyszał ani odrobiny.
Uważasz, że to jeszcze niczego nie dowodzi? W takim razie, przyjacielu, mylisz się. Gdyż wśród tych, którzy usłyszeli - to, co było do
usłyszenia - znalazłem się ja sam i to, co usłyszałem, a świadczą o tym moje czyny, zmieniło bieg całego mojego życia. Zdobyłem wiedzę
o posiadanej mocy, którą później w swojej wściekłości wykorzystałem planując zagładę ludów dwu Zaprzyjaźnionych Światów.
A więc nie śmiejcie się ze mnie, kiedy przyrównuję swój gniew do gniewu Achillesa, samotnego w swej zaciekłości pośród
myrmidońskich okrętów pod murami Troi. Gdyż są między nami i inne zbieżności. Nazywam się Tam Olyn, a moi przodkowie pochodzili
w większej części z Irlandii, lecz po to, by stać się tym, kim jestem, tak jak Achilles wzrastałem na greckim Peloponezie.
W cieniu górujących nad Atenami ruin białego Partenonu nasze dusze sposępniały za sprawą wuja, który nie pozwolił im rozwijać się
swobodnie w słońcu.
Dusze - moja i mojej młodszej siostry Eileen.
Rozdział 2
Był to jej pomysł - mojej siostry Eileen - by owego dnia, korzystając z mojej nowej przepustki podróżnej pracownika Środków Przekazu,
odwiedzić Encyklopedię Finalną. W zwykłych okolicznościach być może bym się zastanowił, dlaczego chciała się tam wybrać. Ale w
chwili kiedy to zaproponowała, perspektywa ujrzenia Encyklopedii trąciła we mnie czułą strunę, niską i mocną niczym nieoczekiwane
uderzenie gongu - poczułem coś, czego nigdy dotąd nie doznałem - coś na kształt strachu.
Ale nie był to zwyczajny strach, nic tak prostego. Uczucie nie było nawet do gruntu przykre. Po większej części przypominało pustkę i
napięcie poprzedzające zwykle moment poddania się jakiejś ważnej próbie. A jednak to było to - ale i w jakiś sposób coś więcej. Uczucie,
jakbym napotkał na swej drodze smoka.
Trwało nie dłużej niż sekundę. Ale sekunda wystarczyła. I jako że Encyklopedia dla zrodzonych na Ziemi reprezentowała teoretycznie
wszelką nadzieję, mój wuj Mathias zaś był dla nas przykładem braku wszelkiej nadziei, skojarzyłem to uczucie z nim i z wyzwaniem,
jakie stanowił dla mnie przez wszystkie lata naszego życia pod jednym dachem. A to spowodowało, że z miejsca zdecydowałem się tam
pójść, nie zważając na jakiekolwiek inne dodatkowe względy.
Co więcej, wyprawa świetnie się nadawała do uczczenia sukcesu. Zwykle nie zabierałem nigdzie Eileen ze sobą - ale właśnie podpisałem
stażową umowę o pracę z Międzygwiezdną Służbą Prasową w ich Jednostce Sztabowej tu, na Ziemi. I to zaledwie w dwa tygodnie po
ukończeniu Genewskiego Uniwersytetu Środków Przekazu. To prawda, uniwersytet ten wyróżniał się wśród wszystkich uczelni tego
rodzaju na czternastu zamieszkanych planetach z Ziemią włącznie, a indeks mych naukowych osiągnięć był najlepszy w całej jego
historii. Niemniej takie oferty pracy trafiają się młodym ludziom prosto po studiach raz na dwadzieścia lat, jeśli nie rzadziej.
Tak więc nie zadałem sobie trudu, by wypytać siedemnastoletnią siostrę, dlaczegóż to mianowicie chce, bym ją zabrał do Encyklopedii
Finalnej w określonym przez nią dniu i godzinie. Tak jak dzisiaj to widzę, przypuszczam, że musiałem sobie wytłumaczyć, iż chciała
jedynie, choćby na jeden dzień, wyrwać się z mrocznego domostwa wuja. Co już samo w sobie było dla mnie dostatecznym powodem.
To właśnie Mathias, brat mojego ojca, przyjął nas do siebie po śmierci naszych rodziców w wypadku samochodowym. I to właśnie on
tłamsił mnie i Eileen przez lata dorastania. Nie żeby kiedykolwiek nas dotknął, przynajmniej w sensie fizycznym. Nie żeby dopuścił się
wobec nas jakiegokolwiek jawnego lub rozmyślnego okrucieństwa. Nie musiał.
Wystarczyło ofiarować nam najzamożniejszy z domów, najwyborniejsze jedzenie, ubranie i opiekę - i dopilnować, byśmy dzielili to
wszystko zn i m, człowiekiem o sercu tak samo pozbawionym słonecznego blasku, jak należąca doń kamienica bez okien, ciemna jak
podziemna jaskinia, która nigdy nie widziała światła dziennego, i o duszy zimnej jak kamień spoczywający na dnie tej jaskini.
Jego biblią były pisma tego starego dwudziestopierwszowiecznego świętego, a może diabła, Waltera Blunta - którego motto brzmiało:
NISZCZYĆ! - i którego Bractwo Chantry dało później życie kulturze Exotików na młodszych światach Mary i Kultis. Nie miało
znaczenia, że Exotikowie odmiennie odczytywali pisma Blunta, upatrując ich przesłanie w. plewieniu chwastu teraźniejszości pod uprawę
kwiatów przyszłości. Nasz wuj Mathias nie sięgał myślą dalej niż plewienie, co też dzień po dniu w swym mrocznym domu wbijał nam
do głowy.
Ale dość już o Mathiasie. Był doskonałością, jeśli chodzi o brak nadziei i wiarę, że młodsze światy już dawno zostawiły nas, Ziemian, w
tyle, na pastwę skarlenia i śmierci, niczym obumarły członek lub uległą atrofii część ciała. Lecz ani Eileen, ani ja nie potrafiliśmy
dorównać mu w tej chłodnej filozofii, mimo że jako dzieci próbowaliśmy ze wszystkich sił. Tak więc każde z nas na swój sposób rwało
się do ucieczki zarówno od owej filozofii, jak od wuja, a szlaki tej ucieczki przywiodły nas oboje do Enklawy Exotików w St. Louis i do
Encyklopedii Finalnej.
Z Aten do St. Louis polecieliśmy wahadłowcem, a z St. Louis do Enklawy dotarliśmy metrem. Airbus przywiózł nas na dziedziniec
Encyklopedii. Pamiętam, że z jakiegoś powodu wysiadłem ostatni. I kiedy stanąłem w betonowym kręgu, poczułem znów owo głębokie
nagłe uderzenie gongu. Zamarłem jak człowiek wprawiony w trans.
- Przepraszam - rozległ się za mną głos - pan należy do grupy zwiedzających, prawda? Zechce pan dołączyć do reszty. Jestem waszą
przewodniczką.
Odwróciłem się gwałtownie i spojrzałem z góry w brązowe oczy dziewczyny w błękitnej szacie Exotików. Stała tam świeża jak blask
słońca padający na nią - ale coś mi w jej wyglądzie nie pasowało.
- Nie jesteś z Exotików! - powiedziałem nagle.
Bo też i nie była. Exotikowie od urodzenia mieli swe pochodzenie wypisane na twarzach. Ich oblicza były spokojniejsze niż twarze
innych ludzi. Ich oczy wpatrywały się we wszystko z większą przenikliwością. Byli jak Bogowie Pokoju, zawsze siedzący z jedną ręką na
uśpionym gromie, niby nieświadomi jego obecności.
- Jestem współpracownicą - odparła. - Nazywam się Liza Kant. I masz rację. Nie jestem z prawdziwych Exotików.
Nie wyglądała na zaniepokojoną moją próbą wyjaśnienia, dlaczego okrywa ją szata Exotików. Była niższa od mojej siostry, wysokiej jak
na Ziemiankę, ja też jestem wysoki jak na Ziemianina. Eileen była jasną blondynką, natomiast ja miałem już wtedy ciemne włosy. Kiedy
nasi rodzice zmarli, moja czupryna była tego samego koloru co włosy Eileen, ale pociemniała w miarę upływu lat pod dachem Mathiasa.
Ta dziewczyna, Liza, miała kasztanowe włosy, zgrabną sylwetkę i roześmianą buzię. Zaintrygowała mnie urodą i szatą - ale jednocześnie
nieco zirytowała. Była taka pewna siebie.
Dlatego też nie spuszczałem jej z oka, gdy zajęła się gromadzeniem osób czekających na oprowadzenie po Encyklopedii. Gdy zwiedzanie
już się rozpoczęło, zjawiłem się u jej boku i w przerwie wykładu wszcząłem z nią rozmowę.
Bez wahania opowiedziała mi o sobie. Urodziła się na północnoamerykańskim Środkowym Zachodzie, niedaleko St. Louis. Do szkoły
podstawowej i średniej chodziła w Enklawie i tak stała się zwolenniczką filozofii Exotików. Zaczęła więc pracować wśród nich i żyć na
ich sposób. Pomyślałem, że szkoda na to tak atrakcyjnej dziewczyny i powiedziałem jej to bez ogródek.
- Dlaczego szkoda - odparła z uśmiechem - skoro daję w ten sposób upust całej nagromadzonej we mnie energii, i to w dobrej sprawie?
Uznałem, że pewnie się ze mnie śmieje. Nie podobało mi się to - nawet w tamtych czasach nie lubiłem, by się ze mnie śmiano.
- Cóż to za dobra sprawa? - zapytałem najbardziej obcesowo, jak umiałem. - Kontemplacja własnego pępka?
Jej uśmiech zniknął i popatrzyła na mnie dziwnym wzrokiem, tak dziwnym, że zapamiętałem to spojrzenie na zawsze.
Było to tak, jak gdyby dopiero teraz uświadomiła sobie moje istnienie, niczym istnienie nieznajomego pływaka unoszonego nocą przez
fale daleko od niewzruszonej opoki brzegu, na którym stała. Wyciągnęła rękę, jakby chciała mnie dotknąć, ale zaraz ją opuściła,
przypomniawszy sobie, gdzie się znajdujemy.
- Jesteśmy tu zawsze - odparła zagadkowo. - Pamiętaj o tym. Jesteśmy tu zawsze.
Odwróciła się i powiodła nas przez niezmontowany kompleks struktur tworzących Encyklopedię.
- Struktury te, po przeniesieniu w przestrzeń okołoziemską - prowadząc nas dalej zwracała się teraz do wszystkich - złożą się, formując
kształt w przybliżeniu kulisty, na orbicie leżącej na wysokości ponad stu pięćdziesięciu mil nad powierzchnią Ziemi. - Powiedziała nam,
jakim ogromnym wydatkiem będzie przeniesienie na orbitę takiej konstrukcji w jednym kawałku. Potem wytłumaczyła, dlaczego koszty
te, chociaż niezmierne, były usprawiedliwione. Otóż w ciągu pierwszych stu lat poczyniono duże oszczędności dzięki temu, że budowę i
ładowanie informacjami wykonano bardziej ekonomicznie na Ziemi. - Encyklopedia Finalna - mówiła - miała być nie tylko magazynem
faktów. Gromadzenie wiedzy to jedynie środek wiodący do celu - celem tym jest odkrycie i ustalenie zależności zachodzących pomiędzy
wszystkimi faktami. Każda porcja wiedzy miała być łączona z innymi porcjami za pomocą drgań energetycznych przenoszących kod
zależności, dopóki połączenia owe nie zostaną przeprowadzone w najwyższym możliwym stopniu i dopóki ogromna masa łączących się
ze sobą informacji, zebranych przez człowieka na temat jego wszechświata i niego samego, nie zacznie w końcu objawiać swego kształtu
jako całości w sposób nigdy jeszcze przez człowieka nie widziany.
Podjęcie budowy Encyklopedii przez Ziemian wiązało się jeszcze z czymś innym, ważniejszym. Była to nadzieja całej Ziemi - wszystkich
ludzi na planecie z wyjątkiem Mathiasa i jemu podobnych, którzy stracili już wszelką nadzieję - że prawdziwą zapłatą za zbudowanie
Encyklopedii będzie możliwość użycia jej jako narzędzia do zbadania słuszności teorii Marka Torre.
A teoria Marka Torre, jak wszyscy powinniśmy wiedzieć, zakładała istnienie w dziedzinie wiedzy człowieka o sobie samym ciemnej
strefy, strefy, gdzie zawsze zawodził wzrok ludzki, tak jak postrzeganie wszelkich urządzeń percepcyjnych zawodzi w ślepej strefie,
strefie, gdzie one same się znajdują. Encyklopedia Finalna - przewidywał Torre - będzie mogła zbadać tę ślepą strefę człowieka drogą
wnioskowania z kształtu i masy całkowitej poznanej wiedzy. A w strefie tej - mówił Torre - znajdziemy coś - nieznaną jakość,
umiejętność lub siłę - co posiada tylko i wyłącznie podstawowy szczep ludzki z Ziemi, coś, co zostało odebrane lub nigdy nie było dane
odpryskom rasy ludzkiej na młodszych światach, które tylko pozornie prześcignęły w szybkim tempie nasze rodzicielskie plemię pod
względem siły ciała i umysłu.
Słuchając tego wszystkiego, przyłapałem się na tym, że z jakiejś przyczyny rozpamiętuję zagadkowe spojrzenie i dziwnie brzmiące słowa,
które wcześniej skierowała do mnie Liza. Rozglądałem się po niezwykłych, wypełnionych ludźmi pomieszczeniach, gdzie nawet w czasie
naszego zwiedzania bez przerwy toczyły się wszelkiego rodzaju prace, od budowlanych po laboratoryjne, i znowu zaczęło mnie ogarniać
to dziwne, nieco straszne uczucie. Nie tylko powróciło, ale zagnieździło się na dobre i jęło się wzmagać, aż poczułem, że cała
Encyklopedia stała się jednym wielkim żywym organizmem, ze mną w samym środku.
Instynktownie wydałem temu uczuciu walkę, gdyż zawsze najbardziej na świecie pragnąłem w życiu wolności - tego, by żadna siła ludzka
czy mechaniczna nie mogła mnie do niczego zmusić. Lecz w dalszym ciągu narastało we mnie i nie przestało narastać, gdy dotarliśmy
wreszcie do sali Katalogu, która w kosmosie miała znaleźć się w samym centrum Encyklopedii.
Sala miała kształt ogromnej kuli, tak rozległej, że gdy do niej weszliśmy, cała przeciwległa ściana ginęła w mroku, migotały jedynie słabe
świetliki, sygnalizujące doprowadzenie nowych faktów i ich skojarzeń do czułego materiału rejestrującego na wewnętrznej powierzchni,
nieskończonej powierzchni, która zakrzywiając się wokół nas stanowiła jednocześnie sufit, podłogę i ściany.
Całe przestronne wnętrze tej ogromnej sferycznej sali było puste, nie licząc ustawionych na rusztowaniach pochylni wychodzących do
góry z otworów wejściowych i śmiałym łukiem sięgających ogromnej platformy zawieszonej w powietrzu w geometrycznym środku
komory.
Teraz Liza poprowadziła nas jedną z pochylni w górę, aż doszliśmy do platformy mającej nie więcej niż sześć metrów średnicy.
- ...Tu, gdzie teraz jesteśmy - powiedziała Liza, gdy stanęliśmy na platformie - znajduje się to, co kiedyś znane będzie jako Punkt
Przejścia. W kosmosie wszystkie połączenia przeprowadzone będą nie tylko naokoło ścian sali Katalogu, ale również doprowadzone do
tego punktu centralnego. I stojąc w tym właśnie punkcie przyszli zawiadowcy Encyklopedii spróbują wykorzystać ją do sprawdzenia
teorii Marka Torre i zobaczą, czy uda im się wywieść na światło dzienne wiedzę ukrytą w głębi umysłu ziemskiego człowieka.
Przerwała i okręciła się, by sprawdzić, gdzie stoją wszyscy uczestnicy wycieczki.
- Proszę się ścieśnić - rzekła.
Przez sekundę nasze oczy się spotkały - i nagle, bez żadnego ostrzeżenia, fala uczuć, które wywoływała we mnie Encyklopedia, wezbrała
pianą. Przeniknęło mnie zimne uczucie przypominające strach i stanąłem nieruchomo jak słup soli.
- A teraz - kontynuowała, kiedy przysunęliśmy się bliżej - proszę was wszystkich o zachowanie przez sześćdziesiąt sekund absolutnego
bezruchu oraz o natężenie słuchu. Po prostu zamieńcie się w słuch i zobaczymy, czy coś usłyszycie.
Ucichły rozmowy i zamknęła się wokół nas panująca w komorze nieprzenikniona cisza. Owinęła nas szczelnie i nagle odezwał się w
moim mózgu dzwonek alarmowy. Nigdy dotąd nie cierpiałem na lęk wysokości ani lęk przestrzeni, lecz oto teraz spadła na mnie obłędna
świadomość wielkiej pustki pod platformą i ogromu otaczającej nas przestrzeni. Poczułem bicie serca i zawroty głowy.
- A co mamy usłyszeć? - odezwałem się głośno, nie dlatego że mnie to interesowało, ale po to, by otrząsnąć się z zaczynających ogarniać
mnie mdlących sensacji. Mówiąc to stałem prawie za plecami Lizy. Odwróciła się i spojrzała na mnie. W jej oczach znów gościł cień
owego zagadkowego spojrzenia, którym obrzuciła mnie przedtem.
- Nic - odparła. A potem zawahała się, wciąż dziwnie na mnie patrząc. - A może... coś, chociaż szansa na to jest jak jeden do miliarda.
Dowiesz się, kiedy usłyszysz, a ja wytłumaczę wszystko po upływie sześćdziesięciu sekund. - Proszącym gestem położyła mi rękę na
ramieniu. - Teraz bądź łaskaw być cicho ze względu na innych, nawet jeśli sam nie chcesz posłuchać.
- Och, posłucham - przyrzekłem.
Odwróciłem się. I nagle, ponad jej ramieniem, za nami, w oddali przy wejściu, którym dostaliśmy się do sali Katalogu, zobaczyłem moją
siostrę, już nie w naszej grupie.
Z tej odległości rozpoznałem ją tylko po jasnych włosach i wysokim wzroście. Rozmawiała z ciemnowłosym, szczupłym mężczyzną,
ubranym na czarno, którego, choć stał obok niej, nie mogłem poznać z tak daleka.
Byłem zaskoczony, a w chwilę potem poirytowany. Obraz chudego mężczyzny w czerni był dla mnie niczym policzek. Sam fakt, że moja
siostra opuściła grupę po to, by porozmawiać z zupełnie dla mnie obcym człowiekiem i to rozmawiać z takim przejęciem, sądząc po
widocznym spięciu sylwetki i drobnych ruchach rąk, wydał mi się niegrzecznością, urastającą do rangi zdrady. W końcu to ona błagała
mnie o przyjście tutaj.
Włosy stanęły mi dęba na karku i wezbrała we mnie fala zimnego gniewu. To śmieszne - z tej odległości nawet człowiek obdarzony
najlepszym słuchem nie zdołałby podsłuchać ich rozmowy, lecz przyłapałem się na tym, że wysilam się, by przeniknąć otaczającą nas
ciszę ogromnej komnaty, próbując dowiedzieć się, o czym też mówią.
I wówczas, najpierw z ledwością, a potem coraz lepiej, zacząłem słyszeć. Coś.
Nie głos mojej siostry i nie głos nieznajomego, kimkolwiek był, ale jakiś dochodzący z daleka, chrapliwy głos mężczyzny. Mówił
językiem podobnym nieco do łaciny, lecz opuszczał samogłoski i grasejował, co zmieniało jego przemowę w pomruk podobny
gwałtownemu przetaczaniu się letniego gromu towarzyszącemu błyskawicy. Głos narastał, stając się nie tyle głośniejszy, co bliższy - a
potem usłyszałem drugi głos, odpowiadający pierwszemu.
I jeszcze jeden głos. I jeszcze jeden. I jeszcze jeden.
Rycząc, wrzeszcząc, zbliżając się jak lawina, głosy nagle opadły mnie ze wszystkich stron, ich liczba wściekle narastała, podwajając się i
potrajając - wszystkie głosy we wszystkich językach całego świata, wszystkie głosy, jakie kiedykolwiek były na tym świecie - i jeszcze
więcej. Jeszcze - i jeszcze - i jeszcze.
Wrzeszczały mi do ucha paplając, płacząc, śmiejąc się, przeklinając, rozkazując, tłumacząc - lecz nie stapiały się, jak można by się
spodziewać po takiej mnogości, w jeden potężny, ale przynajmniej nie rozbity na głosy grom wywołany rykiem wodospadu. Coraz
bardziej wzmagały się, lecz wciąż pozostawały rozdzielone. Słyszałem wszystkie! Każdy z milionów i miliardów kobiecych i męskich
głosów krzyczał mi z osobna do ucha.
I w końcu tumult ten uniósł mnie jak piórko pochwycone przez czoło huraganu, okręcił mną gdzieś w górze i porwał poza granice
przytomności we wściekłą kataraktę nieświadomości.
Rozdział 3
Pamiętam, że nie chciałem się obudzić. Wydawało mi się, że wróciłem z dalekiej podróży i przez dłuższy czas byłem nieobecny. Lecz
kiedy w końcu otwarłem z wielką niechęcią oczy, leżałem na podłodze komory, a Liza Kant pochylała się nade mną. Tylko ona -
niektórzy z naszej grupy jeszcze nie zdążyli się obrócić, by zobaczyć, co się ze mną stało.
Liza uniosła moją głowę z podłogi.
- Słyszałeś! - powiedziała przynaglająco ściszonym głosem, prawie na ucho. - Co takiego słyszałeś?
- Słyszałem?
Potrząsnąłem głową w oszołomieniu, przypominając sobie to wszystko i spodziewając się prawie tego, że nieprzebrane morze głosów
zatopi mnie po raz wtóry. Lecz tym razem słychać było tylko ciszę, a w powietrzu wisiało pytanie Lizy.
- Co słyszałem? - powtórzyłem.
- Ich.
- Ich?
Zmrużyłem oczy przeszyty jej spojrzeniem i nagle przejaśniło mi się w głowie. W jednej chwili przypomniałem sobie moją siostrę i
zerwałem się na równe nogi, usiłując z tej odległości dojrzeć wejście, obok którego widziałem Eileen stojącą z czarno ubranym
mężczyzną. Ale ani w wejściu, ani w jego okolicy nikt nie stał. Nie było ani jej, ani jego. Nie było żadnego z nich.
Pozbierałem się do kupy. Byłem wstrząśnięty, rozbity i zupełnie pozbawiony pewności siebie przez kaskadę głosów, pod którą mnie
wepchnięto i której dałem się ponieść. Tajemnica mojej siostry i jej zniknięcie odebrały mi zdrowy rozsądek. Zostawiłem Lizę bez
odpowiedzi i puściłem się biegiem w dół pochylni, ku wejściu, gdzie po raz ostatni widziałem Eileen rozmawiającą z nieznajomym w
czarnym ubraniu.
Choć byłem szybki i miałem dłuższe nogi, Liza była jeszcze szybsza. Nawet w swoich błękitnych szatach mogła iść o lepsze z asami
bieżni. Dogoniła mnie, wyprzedziła i stanęła w drzwiach, tarasując je w chwili, gdy do nich dobiegłem.
- Dokąd idziesz? - zawołała. - Nie możesz odejść - jeszcze nie teraz! Jeśli coś słyszałeś, muszę zabrać cię do Marka Torre. Życzy sobie
rozmawiać osobiście z każdym, kto kiedykolwiek coś usłyszy!
Jej słowa ledwo do mnie docierały.
- Z drogi - burknąłem i odepchnąłem ją niezbyt delikatnie na bok.
Dałem nura do wejścia i znalazłem się w okrągłym pomieszczeniu narzędziowni. Pracowali tam technicy w kolorowych bluzach, czyniąc
niepojęte rzeczy z nieprawdopodobnymi łamańcami szkła i metalu - ale ani śladu Eileen i człowieka w czerni.
Przemknąłem przez pokój do znajdującego się za nim korytarza. Ale i tu było pusto. Pobiegłem korytarzem i skręciłem w pierwsze
napotkane drzwi na prawo. Kilku czytających i piszących podniosło na mnie wzrok znad stołów i ławek i popatrzyło ze zdumieniem, lecz
Eileen ani nieznajomego nie było wśród nich. Spróbowałem w następnym pokoju, a potem w jeszcze jednym, wszędzie bez powodzenia.
Przy piątym pokoju Liza ponownie mnie dogoniła.
- Stój! - rozkazała. I tym razem chwyciła mnie naprawdę z siłą zdumiewającą jak na tak niepozorną dziewczynę. - Zatrzymasz się
wreszcie i pomyślisz przez chwilę? Co się stało?
- Stało się! - wrzasnąłem. - Moja siostra...
I wówczas zatrzymałem się i ugryzłem w język. Nagle dotarło do mnie, jak idiotycznie zabrzmiałoby, gdybym zdradził Lizie cel moich
poszukiwań. To, że siedemnastoletnia dziewczyna odłącza się od grupy i rozmawia z kimś, kogo nie zna jej starszy brat, nie jest
najszczęśliwszym wytłumaczeniem powodu szaleńczej pogoni i późniejszych gorączkowych poszukiwań - przynajmniej w dniu
dzisiejszym obecnego stulecia. Nie miałem bynajmniej zamiaru robić Lizie wykładu na temat braku ciepła w nieszczęśliwym okresie
naszego dorastania, mojego i Eileen, w domu wuja Mathiasa.
Stanąłem bez słowa.
Plik z chomika:
Mayat
Inne pliki z tego folderu:
Dickson Gordon R. - Childe V - Gildia orędowników.rtf
(1426 KB)
Dickson Gordon R. - Childe III - Młody Bleys.pdf
(1241 KB)
Dickson Gordon R. - Childe IV - Inny.pdf
(1403 KB)
Dickson Gordon R. - Childe 05 - Zaginiony Dorsaj.pdf
(379 KB)
Gordon R. Dickson - Childe 04 - Dorsaj.pdf
(570 KB)
Inne foldery tego chomika:
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin