Rudazow Aleksander - Kreol z Ur 01 - Arcymag.rtf

(1055 KB) Pobierz

Aleksander Rudazow

 

 

Arcymag

 

Przełożyła Agnieszka Chodkowska-Gyurics


 

To powiedziawszy, zawołał donośnym głosem:

„Łazarzu, wyjdź na zewnątrz!” I wyszedł zmarły,

mając nogi i ręce powiązane opaskami,

a twarz jego była zawinięta chustą.

 

Ewangelia wg św. Jana

(tłumaczenie wg Biblii Tysiąclecia)

 

 

Wskrzeszenie martwego to zadanie trudne

i czasochłonne, ale możliwe, jeśli podejdzie się doń

umiejętnie i odprawi wszystkie niezbędne rytuały.

 

Magiczna księga Kreola


Prolog

 

Profesorze, to niesamowite! – zawołał Simon z zachwytem. – Czy to możliwe, że ma pięć tysięcy lat? Wygląda jakby umarł miesiąc temu! Może to wampir?

Profesor Green z pobłażaniem popatrzył na swego pomocnika. Młody Simon był jeszcze studentem, a profesor Green bardzo wątpił, czy kiedykolwiek zakończy studia na uniwersytecie. Co prawda młodzieniec szczerze kochał historię i archeologię, ale w żadnej z tych nauk nie przejawiał ani krzty talentu. Cechował się dziurawą pamięcią, absolutnym brakiem umiejętności skupienia się nad czymś konkretnym dłużej niż pięć minut, a przede wszystkim – niepodatną na żadne wpływy duszą romantyka. Profesora zmęczyło już wyjaśnianie uczniowi, że zawód archeologa zupełnie nie przypomina tego, czym zajmują się, swoją drogą znani, Indiana Jones czy Lara Croft. To przede wszystkim nudne wykopywanie starych kości i czaszek, a potem nie mniej nudne studiowanie ich w ciszy gabinetu. Archeolodzy niezwykle rzadko znajdują skarby, a jeszcze rzadziej mają do czynienia z bandytami, nie mówiąc już o bardziej osobliwych siłach nieczystych. Tym niemniej Simon cały czas nie tracił nadziei.

– Wampiry nie istnieją – dobrodusznie uśmiechnął się profesor. – Masz rację, ten obiekt rzeczywiście zachował się nadzwyczaj dobrze. Obawiam się, że chwilowo nie mogę wyjaśnić tego faktu...

– A wersje? – Asystent natychmiast zaczął kusić profesora. Poznał już dobrze tego starego kozła i dawno przekonał się, że szanowany archeolog najbardziej ze wszystkiego lubi tworzyć różne hipotezy i wyjaśniać to, co niewyjaśnione.

– Jakieś wersje zawsze się znajdą. – Green z zadowoleniem uśmiechnął się pod wąsem. – Po pierwsze, starożytni Sumeryjczycy mogli posiąść tajemnicze umiejętności, pozwalające im zachowywać ciała władców w tak wspaniałym stanie. Coś podobnego do egipskiego balsamowania, tylko znacznie doskonalsze... Jeśli się nie mylę, może to być tematem nowej pracy naukowej, no właśnie... Kiedy wrócę z Meksyku, koniecznie muszę dokładniej zbadać cesarza...

Profesor uśmiechnął się i nalał sobie wody. Przy podobnych rozmyślaniach zawsze chciało mu się pić.

– A po drugie?

– Czyli? – Odciągnięty od przyjemnych myśli Green zmarszczył czoło.

– Powiedział pan „po pierwsze”. A to znaczy, że powinno być „po drugie”. – Simon pozwolił sobie na lekki uśmiech.

– No tak, oczywiście. – Pokiwał głową profesor. – Druga wersja jest zupełnie nieciekawa. Może okazać się, że to zwykły zbieg okoliczności, i w rzeczywistości ten człowiek umarł nie pięć tysięcy lat temu, a na przykład w zeszłym miesiącu. Co prawda, nadal nie wiadomo, jak w takim przypadku dostał się do sarkofagu... No dobrze, jestem przekonany, że sekcja rozwiąże tę zagadkę.

Przytoczona rozmowa dotyczyła ciała w sarkofagu, który przysłano profesorowi z wykopalisk prowadzonych w pobliżu Eufratu. A dokładniej, z miejsca, gdzie kiedyś płynął – w ciągu pięciu tysięcy lat rzeka nieco zmieniła koryto. Sarkofag bynajmniej nie wyglądał na cenny, co więcej, nazwać go sarkofagiem można było tylko z litości – w istocie była to zwykła kamienna trumna, ozdobiona krótkim napisem w języku starosumeryjskim. Jedyne, co mogło zwrócić na niego uwagę, to wielkość. No i oczywiście zagadka zamkniętego w nim ciała.

Profesor nazwał zmarłego „cesarzem”. Zrobił to bez namysłu – nie udało się odnaleźć nic, co by wskazywało na to, kim nieboszczyk był za życia. Nawet jego imię nadal stanowiło zagadkę. Chociaż zachował się rzeczywiście bardzo dobrze. Skóra uległa znacznym zniszczeniom, włosy przez tyle lat całkiem się rozłożyły (jeśli tylko za życia nie był łysy), odzież zbutwiała, ale ciało jako takie pozostało nienaruszone. Było to tym dziwniejsze, że profesor nie znalazł żadnych śladów ludzkich działań, żadnych bandaży, spowijających zazwyczaj egipskie mumie i inne tego rodzaju obrzydlistwa.

Za życia nieboszczyk był wysokim mężczyzną, być może o dość miłych rysach twarzy. Teraz wyglądał oczywiście jak prawdziwy potwór, ale nie można wymagać zbyt wiele po upływie pięciu tysięcy lat od śmierci. Z szat zostały tylko żałosne resztki, ale nawet one świadczyły, że kiedyś ten trup zajmował wysoką pozycję w społeczeństwie. Tego samego dowodził grobowiec – zwykłych chłopów nie chowano tak starannie.

– A co znaczy ten napis? – z ciekawością zapytał Simon.

– A tak, napis... – zamruczał profesor z roztargnieniem, wciąż jeszcze pogrążony w myślach. – Coś w rodzaju pośmiertnej modlitwy, oczywiście, jeśli nie pomyliłem się podczas tłumaczenia... To przecież nie jest nawet starosumeryjski, a powiedzmy... przedstarosumeryjski. Same zaczątki cywilizacji.

– Profesorze, napis! – Simon przechylił głowę z miną pełną wyrzutu.

– Tak, przepraszam – skrzywił się Green. – Tu napisano „Niech będzie sławiony przez wieki Marduk Potężny Topór, Władca Dziewięciorga Niebios! Weź i zachowaj moją duszę, dopóki nie nadejdzie czas oddać ją z powrotem. Jeśli taka będzie twoja wola, zakończę to, co ty zacząłeś”. Najprawdopodobniej zwyczajna nagrobna inskrypcja, związana z religią. Być może ten człowiek był kapłanem Marduka. Sądzę, że warto to zbadać dokładniej...

Profesor przeszedł przez laboratorium, na chwilę zatrzymał się obok półki z nowymi eksponatami. Wraz z tajemniczą trumną przysłano jeszcze kilka przedmiotów znalezionych w tym samym grobowcu – parę ceramicznych czarek, miedziany nóż, glinianą tabliczkę z nierozszyfrowanym tekstem i malutką kamienną szkatułkę. Obojętnie dotknął naczyń i noża, z pewnym zainteresowaniem uchylił wieczko szkatułki i rzucił przelotne spojrzenie na tabliczkę.

– To też całkiem ciekawy przedmiot – powiedział w zamyśleniu. – To samo pismo co na sarkofagu, ale nie ma w tym żadnego sensu. Po prostu zbiór przypadkowych znaków.

– Szyfr? – zasugerował Simon.

– Może. A może nieznany mi dialekt. Trzeba będzie poprosić doktora Rewersa, żeby rzucił na to okiem. Ale to potem, potem...

Profesor omiótł roztargnionym wzrokiem laboratorium, upewnił się, że biurko jest porządnie zamknięte i zaczął wkładać płaszcz. Październik nie jest najcieplejszym miesiącem w roku, nawet w przepięknym San Francisco, a profesor nie cieszył się końskim zdrowiem.

– Proszę. – Green dobrodusznie przepuścił ucznia przodem. – Ustępuję miejsca młodości...

– Do poniedziałku, profesorze! – Simon pomachał mu ręką, schodząc po schodach.

Green odprowadził go zamyślonym spojrzeniem. Młodość, młodość... Oddałby wszystko, żeby cofnąć się o jakieś czterdzieści lat.

Zamykając za sobą drzwi laboratorium, profesor zamarł, nasłuchując niepewnie. Wydawało mu się, że usłyszał jakiś niezwykły dźwięk, podobny do cykania zegara. Stał przez chwilę, ale nic więcej nie usłyszał.

Zgasił więc światło i przekręcił klucz w zamku. Rozległ się stłumiony odgłos jego kroków na korytarzu i wszystko ucichło.

Gdyby profesor Green miał lepszy słuch albo lepiej znał się na anatomii, mógłby rozpoznać usłyszany dźwięk. Było to uderzenie serca, pierwsze i niezwykle głośne. Nie ma się czemu dziwić – to serce milczało przez całe pięć tysięcy lat.

 

Rozdział 1

 

Kreol otworzył oczy. Z początku przez kilka minut nic nie widział – oczom potrzeba było czasu, zanim znów przystąpiły do pracy. Jeszcze więcej czasu potrzebowały płuca, by zacząć oddychać, i serce, aby znowu bić. Krew wolno popłynęła wyschniętymi przez tysiąclecia żyłami. Gęsta ciecz, którą tylko przy dużej dozie dobrej woli można nazwać krwią, nie miała ochoty przemieszczać się tak, jak nakazuje przyroda i tylko niezwykle silna wola Kreola pchała ją naprzód.

Minęła ponad godzina, nim eksnieboszczyk był w stanie poruszyć dużym palcem u nogi. Minęło jeszcze dwadzieścia minut i zdołał podnieść rękę. Profesor Green przewracał się już na drugi bok we własnym łóżku, gdy Kreolowi w końcu udało się wyleźć z trumny.

Nieboszczyk z ogromnym trudem stanął na nogi. Wyglądał teraz trochę lepiej niż wtedy, gdy leżał nieruchomo, ale nie była to wielka poprawa. Jego wyschniętą skórę nadal można było z łatwością przebić palcem, mętne oczy przypominały szklane paciorkowate oczka lalki, zaschnięte gardło świszczało przy każdym oddechu, serce biło nierówno, choć bardzo głośno. Do tego poruszał się z trudem, ledwie powłócząc nogami.

Kreol spróbował coś powiedzieć, ale z wyschniętych ust wydobyło się tylko chrypienie. Ze świstem wciągnął nosem powietrze i pokuśtykał w stronę półki, na której profesor ułożył pozostałe przedmioty. Ręką ze sztywnymi palcami niezgrabnie schwycił szkatułkę i podniósł ją do oczu. Druga ręka zagarnęła tabliczkę z napisem. Kreol przyjrzał się jej i rozciągnął usta w żałosnej imitacji uśmiechu – oba tak niezbędne przedmioty były tu, obok niego, nikt ich nie ukradł.

Szkatułkę odstawił na miejsce, a tabliczkę ujął mocno obiema dłońmi i spróbował przeczytać napis głośno. Źle mu poszło. Potężna magia zabezpieczyła go przed działaniem czasu, ale nawet ona nie była w stanie ochronić go całkowicie. Żałosny strzęp, jaki pozostał z języka, nie był w stanie poradzić sobie z wymówieniem choćby dwóch zrozumiałych słów, nie wspominając już nawet o kilku linijkach.

Zamyślony Kreol usiadł na brzegu sarkofagu. Dosłownie rwał się do dzieła – tak wiele spraw chciał załatwić teraz, gdy znowu był żywy. Ale przede wszystkim trzeba było odczytać zaklęcie. Po pierwsze, obiecał swemu niewolnikowi, że to zrobi, gdy tylko ożyje, a po drugie, bez tego i tak szybko znowu wyciągnie kopyta. A to znaczyło, że trzeba zmusić język do pracy, chociaż na pół gwizdka.

Ratunek pojawił się pod postacią zapomnianej przez profesora Greena szklanki wody stojącej na stole. Bezcenny płyn, bez którego na Ziemi nie byłoby ani jednej żywej komórki, lekko zmiękczył wyschnięte gardło Kreola. Trzymał w ustach każdy łyk przez kilka minut, zanim posłał go głębiej. Gdy poczuł, że język nadaje się znów do użytku, szybko zaczął czytać.

 

Boże, nie wiedziałem – sroga jest twoja kara.

Łatwo jest złożyć wielką przysięgę.

Zapomniałem o twoim prawie, zaszedłem daleko,

W nieszczęściu zniszczyłem twoje dzieło...

Grzechy me są liczne – jak to zrobiłem – nie wiem.

Boże, zabierz, odpuść, uspokój zło, co kryje się w sercu...

 

Spętane me ciało, męczy mnie pragnienie,

Powodzenie minęło, minęło szczęście,

Siła osłabła, skończyły się zyski,

Smutek i bieda zasłoniły twarz.

 

Ale to, czego pragnę niezmiennie,

na pewno otrzymam.

Poprzednia ochrona wróci po modlitwie.

Dżinn Hubaksis zjawi się na stanowczą prośbę,

Zjawi się przed właścicielem,

by znowu wiernie mu służyć.

 

Kreol znów rozciągnął usta w uśmiechu, czując, że jego umęczone ciało się regeneruje. Oczywiście nie całkiem, ale teraz przynajmniej mógł się nie obawiać, że serce nagle przestanie bić w najmniej odpowiednim momencie. Wróciły mu także słuch i mowa. Oczy, dotychczas mętne, napełniły się czerwienią i miękko zaświeciły w ciemnościach.

Nagle szkatułka niedbale odstawiona na półkę przez profesora Greena, otwarła się sama i wyleciało z niej dziwne stworzenie. Dżinn. Najprawdziwszy dżinn. Nie miał nóg, ale całkiem dobrze zastępowała je para umieszczonych na plecach błoniastych skrzydeł. Ręce dżinna były dobrze umięśnione, a do tego każda wyposażona w sześć haczykowatych palców z zakrzywionymi pazurami. Oko miał tylko jedno, za to nad nim wyrastał najprawdziwszy róg w kolorze kości słoniowej, wywinięty do góry. Niżej połyskiwała pełna zębów złośliwie wyszczerzona paszcza. Ogólnie rzecz biorąc, stwór ten mógłby wzbudzić u każdego strach i szacunek, gdyby nie jeden mały, malusieńki drobiazg – dżinn, który wyleciał ze szkatułki, był tylko trochę większy od zwykłej myszy.

Hubaksis służył Kreolowi czterdzieści lat z górą. Plus, oczywiście, te pięć tysięcy, które obaj spędzili w głębokiej śpiączce, niewiele różniącej się od śmierci. Dżinnowi znacznie łatwiej jest dokonać takiego wyczynu niż człowiekowi, dlatego Hubaksis odrodził się praktycznie w identycznej postaci, jaką miał przedtem.

Tak, tak... Hubaksis był dość żałosnym dżinnem – jednym z najsłabszych w całym chanacie dżinnów i ifritów. Do tego przestępcą. Kreol w czasie ich znajomości nie dopytywał się zbytnio, czym tak rozsierdził Wielkiego Chana, ale właśnie z tego powodu dżinn zaprzedał mu się w niewolę. Zgodnie z prawem dżinnów, niewolnik nie należy do siebie i jakiego by nie popełnił przestępstwa, nie można go ukarać. Przynajmniej dopóki żyje jego pan.

Prawdę mówiąc, Hubaksis niespecjalnie przejmował się swoją sytuacją. Kreol był nie najgorszym panem, a dla dżinna niewola bynajmniej nie jest tak przykra jak dla człowieka. A co najważniejsze – był bezpieczny.

Ale potem Kreol zaczął się starzeć. Cała jego sztuka magiczna była bezsilna wobec nieubłaganego upływu czasu. O nie, nie bałby się zwyczajnej śmierci! Na szczęście istniały sposoby, żeby odłożyć ją na dowolnie długi czas (jakiż to problem dla maga?). Niestety, nie mógł skorzystać z żadnego z nich. Jakiś czas temu Kreol... zawarł pewną umowę. Dość pochopną, niestety. A kiedy nadszedł czas zapłaty, najbanalniej na świecie wystraszył się. Nadzwyczaj drogo przyszłoby zapłacić... I wtedy to Hubaksis zaproponował swemu panu, by posłużyć się dawno zapomnianym sposobem oszukania wierzycieli, a przy okazji zyskać nieśmiertelność. Metodą trudną i pokrętną, ale skuteczną.

Kreol pewnie nie skorzystałby z tej propozycji. Cały czas miał nadzieję jakoś inaczej wybrnąć z kłopotów. Ostatecznie, o tym, że trzeba posłuchać dżinna przekonała go pewna... znajoma. Mieli z magiem wspólne sprawy... A także pewnego rodzaju umowę, choć nieco inną. Wspólna sprawa. Zrealizować jej w starożytnym Sumerze było nie sposób – musieli poczekać co najmniej kilka tysiącleci. Czy warto wspominać, że śmiertelny człowiek, nawet mag, nie ma żadnej szansy, by przeżyć taki szmat czasu?

Przez długie dwa lata pan i jego sługa szykowali się do podwójnego rytuału, po którym obaj powinni pogrążyć się w długim śnie, praktycznie nieróżniącym się od śmierci. Kreol stracił większą część majątku i zamęczył niejedną setkę niewolników, budując grobowiec zdolny przetrwać pięć tysięcy lat – właśnie tyle potrzeba było, by wygasł kontrakt, który Kreol podpisał własną krwią. Dziwnym zrządzeniem losu amerykańska wyprawa archeologiczna odnalazła grobowiec na kilka tygodni przed dniem ożywienia.

Początkowo Kreol zamierzał postąpić na odwrót – Hubaksis miał ożyć jako pierwszy, a dopiero potem obudzić swego pana. Ale potem wrodzona nieufność zmusiła maga do zmiany decyzji – obawiał się nieco, że dżinn naruszy przysięgę i pozostawi go w postaci trupa. Nie, wiedział, że dżinn nie może złamać przysięgi, ale mimo to postanowił dodatkowo się zabezpieczyć.

Nie można powiedzieć, że Hubaksis był jakimś szczególnie cennym nabytkiem. Jak już wspominano, był dżinnem dość żałosnym. Ale dżinn pozostaje dżinnem, nawet jeśli jest tak malutki i słaby. Magiczne możliwości tego narodu wielokrotnie przewyższają ludzkie, dlatego bardzo trudno jest znaleźć dżinna, który nie umiałby wykonać chociażby kilku magicznych sztuczek. Hubaksis nie był wcale taki najgorszy.

Po pierwsze, na liście jego talentów znajdowało się kilka przydatnych umiejętności naturalnych dla dżinnów jako dla szlachetnego gatunku. Były wśród nich: zdolność przechodzenia przez ściany, możliwość zwiększania i zmniejszania rozmiarów (w tym akurat Hubaksis okazał się dość upośledzony), zmiany zewnętrznego wyglądu (tu też nie był prymusem), a ponieważ Hubaksis był w jednej czwartej ifritem, dochodził do tego ognisty oddech (prawdę mówiąc, gdyby w tej dyscyplinie organizowano zawody sportowe, przegrałby nawet ze zwyczajną zapalniczką). I jeszcze kilka drobiazgów. Co do indywidualnych magicznych zdolności miniaturowy dżinn mógł pochwalić się co najwyżej iluzjami. O, to umiał robić świetnie, chociaż znowu w dość ograniczonej skali. Gdyby sławny Ali ad-Din natknął się na Hubaksisa, a nie na Dżinna Lampy, jego ambitne plany raczej nie zostałyby zrealizowane. Ale jak już wspomniano wyżej, na bezrybiu i rak ryba – nie wszystkim udaje się zdobyć na służbę nawet takiego niedorobionego dżinna jak Hubaksis.

– Ho, ho! – zapiszczał maleńki dżinn. – A więc, mimo wszystko udało nam się tego dokonać!

Nam? – Kreol uniósł brwi. – Przypomnij mi, niewolniku, w czym tu twoja zasługa?

– Udzielałem rad, panie – odparł nieporuszony Hubaksis, miarowo machając skrzydełkami. – Przy okazji muszę zauważyć, że nie wyglądasz najlepiej.

Kreol z przerażeniem obmacał twarz. W poprzednim życiu bardzo dbał o wygląd, dzięki czemu do dziewięćdziesiątki zachował wspaniałą formę.

– Lustro, lustro... potrzebuję lustra – wymamrotał, rozglądając się na boki.

– Według mnie, oto i ono – usłużnie poinformował Hubaksis, zawisając obok niewielkiego lustra umieszczonego nad umywalką.

Kreol skwapliwie skorzystał ze wskazówki dżinna. Wlepił oczy w swe odbicie i powoli opadła mu szczęka. Ręce gorączkowo obmacywały łysą czaszkę Pięć tysięcy lat temu Kreol szczycił się gęstą czupryną, bujnymi wąsami i kędzierzawą brodą. Oczywiście, wraz z wiekiem jego włosy pokryły się szacowną siwizną, ale to tylko dodało mu urody. Nie mógł uwierzyć, że jest praktycznie całkiem łysy. Kilka cudem ocalałych włosów nie mogło go uspokoić. Co prawda zostawała nadzieja, że teraz włosy zaczną mu odrastać...

Ale jeszcze bardziej przygnębił Kreola wygląd skóry. Kiedyś był smagły, prawie czarnoskóry i bardzo mu to odpowiadało. Teraz zrobił się martwo blady, wręcz biały jak ściana. A jego oczy stały się czerwone... O ubraniu w ogóle starał się nie myśleć – łachmany, w które się zmieniły jego eleganckie szaty, budziły w próżnym magu głęboką odrazę.

– Tym niemniej... – westchnął Kreol, przyklękając na jedno kolano. – Tym niemniej, dziękuję ci Marduku, za zesłane mi powodzenie. Przysięgam poświęcić tę wojnę tobie, i tylko tobie!

– Jaką znowu wojnę, panie? – Hubaksis od razu się najeżył. – Nic mi nie...

– Milcz, niewolniku! – podniósł głos mag. – Nie twoja sprawa! To dotyczy tylko mnie i Najczystszej Inanny.

– Wcale nie miałem zamiaru. – Hubaksis obojętnie wzruszył ramionami, rozglądając się na boki. – Wiesz, panie, myślałem, że obudzimy się w twoim grobowcu. Ale wygląda na to, że przenieśli nas w inne miejsce.

– Słusznie. – Kiwnął głową Kreol, odwracając się od lustra. – Jak sądzisz, komu to mogło być na rękę? Myślałem, że dobrze się ukryłem...

– Może to Troy? – zasugerował Hubaksis.

– Nie opowiadaj głupot, niewolniku! – prychnął mag. – Gdyby ten wyrzutek naszego rodu odnalazł moją mogiłę, nie zawracałby sobie głowy przenosinami, tylko po prostu spalił to, co ze mnie zostało! Nie, jestem pewien, że Troy sam od dawna leży w grobie. I dzięki niech będą bogom, bo okropnie mi się już znudziły ataki tego hołaj li...

– Panie – pisnął z wyrzutem dżinn. – Nie złość bogów!

– Zazdrośnika – poprawił się Kreol. – Powiedz, skąd oni się biorą? Tymi rękami wysłałem do Lengu czterech arcymagów, próbujących mnie zabić, a oni i tak nie przestali! Taj-Kera musiałem zabijać dziewięć razy! Na łono Tiamat, do tej pory nie rozumiem, jak mu się udało? A w ogóle popatrz, jakie ciekawe zwierciadło... Ze szkła? Czyżby to było możliwe?

– Tak wyraźnie odbija... – zaświszczał dżinn, kokieteryjnie kręcąc się przed lustrem. – To dobre lustro, panie.

– Dobre... Popatrz, kubek też jest ze szkła! Wygląda na to, że mieszka tutaj jakiś bogacz.

– A to co takiego? – Dżinn wzbił się pod sufit, oglądając żyrandol. – Popatrz, panie, jaka ciekawa rzecz! Klnę się na wielkiego Tammuza, to prawdziwe brylanty!

Trzeba wyjaśnić, że żyrandol profesora był zrobiony ze zwykłych szklanych wisiorków, jakimi dość często ozdabia się tego typu wyroby, ale niedoświadczone oko starożytnego dżinna nieprzyzwyczajonego do takiego nagromadzenia szklanych przedmiotów, jak w naszych czasach, bez trudu mogło ulec złudzeniu i wziąć je za prawdziwe kamienie szlachetne!

– To nie brylanty – z pogardą odrzucił tę sugestię Kreol, przyglądając się dokładniej żyrandolowi. – Za duże. Gdyby to były prawdziwe brylanty, ten przedmiot byłby wart tyle, co połowa skarbów władców Babilonu. Wiesz, niewolniku, wygląda na to, że świat bardzo się zmienił, gdy spaliśmy...

– I to jak...! – zawył dżinn, który zdążył w międzyczasie wsunąć się za żaluzje.

Mag również podszedł do okna i aż westchnął ze zdziwienia. Panorama San Francisco w nocy, oglądana z dwudziestego szóstego piętra, sprawiła, że obaj dosłownie osłupieli.

Trzeba dodać, że jako laboratorium profesor wykorzystywał niewielkie mieszkanko wynajmowane w prywatnym domu. Jeśli chodzi o badania naukowe, profesor był prawdziwym paranoikiem i żył w ciągłej obawie, że koledzy z uniwersytetu ukradną mu jedno z jego genialnych odkryć. Dlatego zawsze pracował tutaj, w swej kryjówce, o której wiedział tylko Simon. Przynajmniej tak sądził profesor Green...

– Czyżby to było miasto, panie? – z czcią zapytał Hubaksis.

– Nie wiem... – Kreol wolno pokiwał głową. – Na łono Tiamat! Rzeczywiście za długo spaliśmy... Trzeba będzie szybko nadrobić zaległości, jeśli znowu mam zająć miejsce Pierwszego Maga Sume... Na Marduka, a czy Sumer jeszcze istnieje?! Czy chociaż o nim jeszcze pamiętają? Przeklęty Troy, gdyby nie on, nie musiałbym pogrzebać się w takiej tajemnicy...

– Jeszcze Eligor, panie.

– Tak, oczywiście, Eligor.

– I Meszen’Ruz-ah...

– Ten pomiot żmii i krokodyla! Mam nadzieję, że męczył się przed śmiercią!

– I sakim Siódmego Cesarstwa.

– Gdyby nie był teściem Lugalbandy, dawno bym go...

– I nasz Wielki Chan.

– Brrr... Nie przypominaj mi nawet.

– I...

– Zamilkniesz w końcu?! – krzyknął mag, opryskując Hubaksisa śliną. – Wiem, ilu wrogów... miałem! Ha, niewolniku, teraz wszystkich gryzą robaki!

– Nie byłbym taki pewny – zapiszczał dżinn wstrętnym głosikiem. – Wielki Chan na własne oczy widział Wielki Potop, więc mógł z łatwością dożyć do tych czasów. No i Eligora trudno wykończyć...

– Wykończę go – obiecał mag posępnie. – I jego, i jego pana, i wszystkich pozostałych, ilu ich tam zostało... Niech no tylko odzyskam siły.

Kreol z mrocznym wyrazem twarzy zaczął spacerować po pokoju, zatrzymując się na długo obok każdego nieznanego przedmiotu. To znaczy koło każdego. Szczególnie zainteresował go zegarek elektroniczny, spokojnie migoczący na biurku.

– Magiczny napis, panie! – zachwycił się Hubaksis, zaglądając magowi przez ramię.

– Gdybym jeszcze wiedział, co znaczy. Prostokąt, pałeczka, dwie kropki, krzywa kreska, prostokąt... Hmm... drugi prostokąt też zmienił się w pałeczkę...

– Czy to są litery?

– Nie wiem! – Kreol zmarszczył się ze złością. – Jedno jest jasne – trafiliśmy do siedziby maga.

– No nie wiem... – powątpiewał dżinn.

– Nie ma żadnych wątpliwości, niewolniku! Kto jeszcze mógłby mieć w domu takie rzeczy?! Oczywiście, że to mag – kto inny ustawiłby na środku komnaty sarkofag z martwym ciałem?

– Mała jakaś ta komnata...

– Być może to biedny mag. – Kreol wzruszył ramionami. – Chociaż z drugiej strony... Nie wygląda na siedzibę maga, gdy się dobrze przyjrzeć. Nie czuję tu magii. Cała magia tutaj... to ja i ty. No i oczywiście jeszcze mój sarkofag.

– I moja szkatułka – dodał dżinn.

– Tak, oczywiście, szkatułka – z roztargnieniem zgodził się Kreol. – Nie widzisz gdzieś w pobliżu moich narzędzi?

– Jakich narzędzi, panie?

– Takich narzędzi! – Postukał się w głowę mag. – Moich! Magicznych! Tych, które wzięliśmy ze sobą do grobowca! Bez których trudno mi czarować... znaczy trudniej. Magiczny ruszt... – Kreol zaczął zaginać palce –...kociołek do przygotowywania wywarów z ziół, rytualny nóż do kreślenia znaków i składania ofiar, magiczny samowydłużający się łańcuch do związywania wrogich demonów, magiczna laska – ta, którą tak lubię cię okładać, gdy mnie rozzłościsz, amulet uprzedzający o niebezpieczeństwie... to chyba wszystko. Nic więcej nie zmieściło się w trumnie. Gdzie to wszystko jest, niewolniku?!

– A czemu mnie pytasz, panie? – obraził się Hubaksis, który wcale nie był pozbawiony poczucia własnej godności. – Ja ich nie zabrałem! Może ten mag, który wykradł cię z grobowca, gdzieś to wszystko schował?

Kreol zamyślił się, pokręcił głową, a potem zdecydowanie odrzucił tę wersję.

– Nie, swoje narzędzia wyczułbym na ligę. Wiesz, jak długo je robiłem?

– Akurat to wiem... – wymamrotał dżinn.

– No?

– Co, panie?

– Nie wyprowadzaj mnie z równowagi, niewolniku. Teoretycznie jesteś moim duchem-doradcą. Więc doradzaj!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin