PIERRE BOULLE
«LE PONT DE LA RIVIERE KWAI»
Przełożył Juliusz Kydryński
To nie było zabawne, raczej tragiczne; był on doskonałym przykładem ofiar Wielkiego Żartu. Ale ponieważ świat stoi na żarcie, więc w gruncie rzeczy jest on godny szacunku. A poza tym był to ktoś, kogo można by nazwać dobrym człowiekiem.
Joseph Conrad
Być może, że niezgłębiona przepaść, która - w pojęciu wielu osób - istnieje między duchem Zachodu a Wschodu, jest tylko wynikiem złudzenia. Być może, jest ona tylko konwencjonalnym wyrazem nie uzasadnionego niczym mniemania, które pewnego dnia przetworzono perfidnie w uszczypliwe twierdzenie, nie oparte w swym założeniu na żadnej wiarygodnej przesłance. Może podczas tej wojny konieczność „ratowania twarzy” była sprawą życia lub śmierci tak dla Brytyjczyków, jak i dla Japończyków? Może kierowała ona - bez ich świadomości - postępowaniem jednych również ściśle i z równym fatalizmem, z jakim rządziła drugimi, a także bez wątpienia przedstawicielami wszystkich innych narodów? Być może, posunięcia każdego z dwóch wrogów, pozornie przeciwstawne, były przejawami różnymi, ale w sposób nieistotny, tej samej niematerialnej rzeczywistości? Może mentalność japońskiego pułkownika Saito była w gruncie rzeczy taka sama jak mentalność jego jeńca, pułkownika Nicholsona?
Takie pytania zaprzątały myśli majora - lekarza Cliptona. On także był jeńcem, podobnie jak pięciuset innych nieszczęśników zagnanych przez Japończyków do obozu nad rzeką Kwai. Podobnie jak sześćdziesiąt tysięcy Anglików, Australijczyków, Holendrów i Amerykanów, których skierowano grupami do jednego z najmniej cywilizowanych zakątków świata, do dżungli burmańsko - syjamskiej, aby zbudowali tam linię kolejową, łączącą Zatokę Bengalską z Bangkokiem i Singapur. Clipton odpowiadał sobie czasem twierdząco, przyznając, że ten punkt widzenia miał wszelkie cechy paradoksu i wymagał wzniesienia się ponad oczywiste fakty. Aby go przyjąć, trzeba było w szczególności odmówić wszelkiego istotnego znaczenia zarówno obelżywym słowom, uderzeniom kolb, ciosom kijów i innym, bardziej niebezpiecznym oznakom brutalności, poprzez które wypowiadała się dusza japońska, jak i manifestowaniu dostojnej godności, z której pułkownik Nicholson uczynił swój główny atut w walce o uznanie wyższości rasy brytyjskiej. Jednakże Clipton ulegał tej opinii w momentach, gdy postępowanie szefa doprowadzało go do takiej wściekłości, że ulgę przynosiło mu jedynie abstrakcyjne i gorliwe poszukiwanie początkowych przyczyn tego stanu rzeczy.
Niezmiennie więc dochodził do wniosku, że zespół cech składających się na osobowość pułkownika Nicholsona (do owej szacownej kolekcji zaliczał bez ładu i składu: poczucie obowiązku, sentyment dla cnót przodków, poszanowanie autorytetu, opętanie przez dyscyplinę i pasję, aby dobrze wywiązać się z powierzonego zadania) najlepiej dałby się określić słowem „snobizm”. W okresach owych gorączkowych dociekań uważał go za snoba, za doskonały typ snoba wojskowego, którego wzór powoli rozwijał się i dojrzewał od czasów epoki kamiennej, a tradycja gwarantowała jego trwanie.
Clipton był zresztą z natury obiektywny i posiadał rzadką umiejętność rozważania problemu z wielu, bardzo różnych punktów widzenia. Ów wniosek uspokajał nieco burzę rozpętaną w jego mózgu przez pewne posunięcia pułkownika; czuł się nagle skłonny do pobłażliwości i, niemal z rozrzewnieniem, uznawał wysoką wartość jego zalet. Przyznawał, że jeśli składały się one na pojęcie snoba, to posuwając się nieco dalej należałoby prawdopodobnie - zgodnie z logiką - zaliczyć do tej samej kategorii najpiękniejsze uczucia, a wreszcie i w miłości macierzyńskiej można by się dopatrzyć najdoskonalszego przejawu snobizmu na świecie.
Waga, jaką pułkownik Nicholson przywiązywał do dyscypliny, była niegdyś słynna w rozmaitych częściach Azji i Afryki. Można to było stwierdzić raz jeszcze w roku 1942 w Singapur, podczas klęski, jaka nastąpiła po inwazji na Półwysep Malajski.
Gdy naczelne dowództwo wydało rozkaz złożenia broni, grupa młodych oficerów z jego pułku opracowała plan przedarcia się do wybrzeża, zdobycia okrętu i popłynięcia do Indii Holenderskich. Pułkownik Nicholson - aczkolwiek podziwiał ich zapał i odwagę - unicestwił ten projekt wszelkimi środkami, jakie miał do dyspozycji.
Z początku próbował ich przekonać. Tłumaczył im, że takie przedsięwzięcie stoi w wyraźnej sprzeczności z otrzymanymi instrukcjami. Skoro naczelny dowódca podpisał kapitulację całych Malajów, żaden poddany Jego Królewskiej Mości nie może uciekać nie popełniając tym samym aktu nieposłuszeństwa. Jeśli idzie o niego, widział tylko jeden możliwy sposób postępowania: oczekiwać na miejscu, aż przybędzie wyższy oficer japoński, aby przyjąć ich kapitulację, i to zarówno kadry oficerskiej, jak i tych kilkuset żołnierzy, którzy uniknęli masakry ostatnich tygodni.
- Jakiż to przykład dla wojska - mówił - jeśli dowódcy uchylają się od spełnienia swego obowiązku!
Argumenty swoje wspierał przenikliwą siłą, jakiej w ciężkich sytuacjach nabierał jego wzrok. Oczy Nicholsona miały barwę Oceanu Indyjskiego w okresie ciszy, a twarz, wiecznie spokojna, była wyraźnym obrazem duszy, której obce są rozterki wewnętrzne. Nosił jasne, rudawe wąsiki spokojnych bohaterów, a różowe zabarwienie skóry świadczyło o czystym sercu, które kontroluje niczym nie zakłócone, regularne krążenie krwi, Clipton, który towarzyszył mu podczas całej kampanii, co dzień zdumiewał się obserwując, jak w jego oczach, w sposób niemal cudowny, brytyjski oficer armii indyjskiej - istota, którą zawsze uważał za legendarną, a która teraz potwierdzała swoje realne istnienie ową skrajnością, wywołującą w nim bolesne ataki irytacji, to znów wzruszenia - jak ów oficer brytyjski przybierał kształty żywego człowieka.
Clipton bronił sprawy młodych oficerów. Pochwalał ich i powiedział mu to. Pułkownik Nicholson surowo go zganił, wyrażając bolesne zdziwienie wobec faktu, że człowiek w wieku dojrzałym, zajmujący odpowiedzialne stanowisko dzieli chimeryczne nadzieje bezrozumnych młodzików i popiera awanturnicze pomysły, z których nigdy nie wynika nic dobrego.
Wyjaśniwszy swe racje, wydał dokładne i surowe rozkazy. Wszyscy oficerowie, podoficerowie i szeregowcy mają pozostać na miejscu i oczekiwać przybycia Japończyków. Kapitulacja nie była ich sprawą osobistą, dlatego w żadnym wypadku nie powinni się czuć upokorzeni. On sam dźwiga ten ciężar na swoich barkach - w imieniu całego pułku.
Większość oficerów usłuchała, gdyż siła jego perswazji była wielka, autorytet ogromny, a nie podlegające dyskusji męstwo nie pozwalało przypisywać takiego postępowania innym względom, jak tylko poczuciu obowiązku. Kilku odmówiło jednak posłuszeństwa i uszło w dżunglę. Pułkownikowi Nicholsonowi sprawiło to prawdziwy ból. Ogłosił ich za dezerterów i z tym większą niecierpliwością oczekiwał przybycia Japończyków.
W przewidywaniu tego wydarzenia obmyślił sobie ceremoniał noszący piętno powściągliwej godności. Postanowił po namyśle, że nieprzyjacielskiemu pułkownikowi, który będzie przyjmował jego kapitulację, wręczy - jako symbol poddania się zwycięzcy - rewolwer, który nosił u boku. Wielokrotnie wypróbował ten gest i był pewien, że łatwo wyciągnie broń z kabury. Włożył swój najlepszy mundur i polecił, aby żołnierze dokonali starannej toalety. Następnie zarządził zbiórkę, kazał ustawić broń w kozły i sprawdził ich wyrównanie.
Pierwsi pojawili się prości żołnierze, nie znający żadnego cywilizowanego języka. Pułkownik Nicholson nie ruszył się z miejsca. Potem nadjechał ciężarówką podoficer i rozkazał Anglikom na migi, aby złożyli broń na platformie samochodu. Pułkownik zabronił swym żołnierzom wykonać jakikolwiek ruch. Zażądał widzenia się z wyższym oficerem. Nie było jednak oficera, ani niższego, ani wyższego, a Japończycy nie rozumieli jego żądania. Wpadli w złość. Żołnierze przybrali groźną postawę, podczas gdy podoficer wydawał ochrypłe wrzaski wskazując na broń w kozłach. Pułkownik rozkazał swym ludziom pozostać na miejscu i nie ruszać się. Skierowano na nich pistolety maszynowe, a pułkownika popychano grubiańsko. Pozostał niewzruszony i ponowił swoje żądanie. Anglicy zaczęli okazywać niepokój, a Clipton zastanawiał się, czy dowódca pozwoli ich wszystkich zmasakrować przez miłość dla swych zasad i dla form, gdy wreszcie pojawił się samochód pełen japońskich oficerów. Jeden z nich nosił dystynkcje majora. W braku kogoś lepszego pułkownik Nicholson postanowił poddać się jemu. Kazał swym ludziom stanąć na baczność. Sam zasalutował przepisowo i odpiąwszy od pasa kaburę z rewolwerem podał ją szlachetnym gestem.
Major, przestraszony tym podarunkiem, najpierw cofnął się o krok, potem wydał się bardzo zakłopotany; na koniec wybuchnął długim, barbarzyńskim śmiechem, który podjęli zaraz jego towarzysze. Pułkownik Nicholson wzruszył ramionami i przybrał wyniosłą postawę. Pozwolił jednak swym żołnierzom złożyć broń na ciężarówkę.
Okres spędzony w obozie jeńców niedaleko Singapur pułkownik Nicholson poświęcił utrzymaniu anglosaskiego porządku wobec bezładnych i bałaganiarskich poczynań zwycięzców. Clipton, który pozostał przy nim, już wtedy zastanawiał się, czy należało go za to błogosławić, czy przeklinać.
Na skutek rozkazów, jakie wydał, aby swym autorytetem potwierdzić i uzupełnić instrukcje japońskie, ludzie z jego jednostki zachowywali się dobrze i żywili źle. Konserwy i rozmaite produkty, które jeńcy z innych pułków „organizowali” na zbombardowanych przedmieściach Singapur, omijając czujność strażników, a często za ich milczącym przyzwoleniem, były pożądanym dodatkiem do szczupłych racji żywnościowych. Ale pułkownik Nicholson w żadnym wypadku nie tolerował plądrowania. Kazał swym oficerom wygłaszać pogadanki, w których piętnował niegodziwość takiego postępowania i wykazywał, że jedynym sposobem, w jaki żołnierz brytyjski może wzbudzić dla siebie szacunek u swych przejściowych zwierzchników, jest nienaganne sprawowanie się. Wykonywanie tego rozkazu sprawdzał przy pomocy okresowych inspekcji, bardziej surowych niż inspekcje strażników.
Owe pogadanki na temat przyzwoitego zachowania się żołnierza w obcym kraju nie były jedynymi obowiązkami, jakie nałożył na swój pułk. W tym czasie jednostka nie miała zbyt wiele pracy, gdyż w okolicach Singapur Japończycy nie podejmowali żadnych ważniejszych budowli. Przekonany, że próżniactwo jest dla ducha wojska szkodliwe, i pełen niepokoju o stan jego morale, pułkownik ustalił program zajęć dla wypełnienia wolnego czasu. Nałożył na swych oficerów obowiązek czytania i objaśniania żołnierzom całych rozdziałów wojskowego regulaminu; urządzał egzaminy i rozdzielał nagrody w formie podpisanych przez siebie dyplomów. Rzecz zrozumiała, że na tych kursach nie pominięto nauki o dyscyplinie. Podkreślano zwłaszcza, stale i z naciskiem, obowiązek salutowania wyższemu rangą, nawet w obozie jeńców. W ten sposób privates[1], którzy musieli w dodatku salutować wszystkim Japończykom bez względu na stopień, ryzykowali co chwilę, że jeśli zapomną o rozkazie, otrzymają z jednej strony serię kopniaków i uderzeń kolbą od strażników, a z drugiej - napomnienie pułkownika i wyznaczone przez niego kary, dochodzące czasami do kilku godzin stania na baczność w czasie przewidzianym na odpoczynek.
Fakt, że ludzie poddali się owej spartańskiej dyscyplinie, że więc poddali się autorytetowi nie popartemu żadną władzą, lecz pochodzącemu od człowieka, który sam cierpiał udręczenia i grubiaństwa, ten fakt właśnie budził czasem podziw Cliptona. Zastanawiał się, czy ich posłuszeństwo należy przypisać szacunkowi dla osobowości pułkownika, czy też pewnym przywilejom, jakimi cieszyli się dzięki niemu, bo nie można było zaprzeczyć, że jego nieprzejednana postawa dawała wyniki, nawet w stosunku do Japończyków. Bronią pułkownika w postępowaniu z nimi była: stanowczość, nieugiętość w zachowywaniu przyjętych przez siebie zasad, umiejętność obstawania przy jakimś punkcie aż do otrzymania satysfakcji i Podręcznik prawa wojskowego, zawierający postanowienia konwencji genewskiej i haskiej, który ze spokojem podsuwał pod nos synom Nipponu za każdym razem, gdy prawo międzynarodowe zostało przez nich naruszone. Odwaga i całkowita pogarda dla metod gwałtu fizycznego przyczyniły się bez wątpienia w dużym stopniu do podniesienia jego autorytetu. W wielu wypadkach, gdy Japończycy przekroczyli prawa przysługujące zwycięzcy, nie ograniczył się tylko do protestu. Interweniował osobiście. Raz został brutalnie pobity przez szczególnie bestialskiego wartownika, którego żądania były bezprawne. Nie puścił płazem tego incydentu i wreszcie sprawił, że jego prześladowca został ukarany. W ten sposób zaprowadził swój własny regulamin, bardziej tyrański niż wymysły nippońskie.
- Najważniejsze - mówił do Cliptona, gdy ten przedkładał mu, że w tych okolicznościach mógłby ze swej strony okazać nieco łagodności - najważniejsze, żeby chłopcy czuli, że wciąż jeszcze my nimi dowodzimy, a nie Japończycy. Dopóki utrzymamy ich w tym mniemaniu, dopóty będą żołnierzami, a nie niewolnikami.
Clipton, zawsze bezstronny, przyznał, że były to słowa rozsądne i że postępowaniem pułkownika kierują zawsze wzniosłe pobudki.
Miesiące spędzone w obozie pod Singapur jeńcy wspominali teraz jako okres szczęśliwy i wzdychali z żalem, rozmyślając o swojej obecnej sytuacji w tym niegościnnym zakątku Syjamu. Przybyli tu po ciągnącej się bez końca podróży koleją wzdłuż całego Półwyspu Malajskiego i po wyczerpującym marszu, podczas którego, osłabieni przez klimat i brak pożywienia, wyrzucali stopniowo, bez nadziei na ich odzyskanie, co cięższe i co cenniejsze części swego mizernego ekwipunku. Powstająca już legenda na temat linii kolejowej, którą mieli budować, nie nastrajała ich optymistycznie.
Pułkownika Nicholsona i jego jednostkę przewieziono nieco później niż innych i gdy przybyli do Syjamu, prace już się rozpoczęły. Po morderczym marszu pierwsze kontakty z nowymi władzami japońskimi nie były zbyt zachęcające. W Singapur mieli do czynienia z żołnierzami, którzy po pierwszym upojeniu triumfem - poza kilkoma, raczej rzadkimi, wybuchami pierwotnej dzikości - okazali się niewiele więcej barbarzyńscy niż zwycięzcy z Zachodu. Inną zdawała się być mentalność oficerów odkomenderowanych do konwojowania jeńców alianckich wzdłuż całej drogi koleją. Od samego początku zachowywali się jak okrutni dozorcy skazańców, gotowi w każdej chwili zmienić się w wymyślnych oprawców.
Pułkownik Nicholson wraz z resztą swego pułku, którego dowództwem wciąż jeszcze się szczycił, został najpierw przeniesiony do ogromnego ośrodka, służącego za obóz przejściowy dla wszystkich konwojów. Część tego obozu służyła już jednak za kwatery stałe. Przebywali tam niedługo, ale i to wystarczyło, aby sobie zdali sprawę, czego się będzie od nich wymagać i w jakich warunkach będą musieli żyć aż do ukończenia pracy. Nieszczęśliwi pracowali jak juczne zwierzęta. Zadanie, które każdy miał do wykonania, nie byłoby może zbyt ciężkie na siły mocnego, dobrze odżywionego mężczyzny, lecz włożone na barki godnych litości, wynędzniałych istot, jakimi stali się w ciągu niecałych dwóch miesięcy, zmuszało ich do pracy od świtu do zmierzchu, a czasem i przez część nocy. Byli przemęczeni i przygnębieni wyzwiskami i ciosami, które spadały na ich grzbiety za najmniejsze uchybienie; żyli w ciągłej obawie znacznie straszliwszych kar. Ich stan fizyczny wstrząsnął Cliptonem. Malaria, dyzenteria, beri - beri, wrzody były zjawiskiem codziennym, a lekarz obozowy wyznał mu, że obawia się o wiele cięższych epidemii, przeciwko którym nie może zastosować żadnych środków zapobiegawczych. Nie posiadał bowiem najbardziej podstawowych lekarstw.
Co do Nicholsona, to zmarszczył brwi i nic nie powiedział. Nie był w tym obozie „służbowo”, czuł się tu prawie gościem. Raz tylko wyraził swoje oburzenie podpułkownikowi angielskiemu odpowiedzialnemu przed władzami japońskimi: gdy zauważył, że wszyscy oficerowie, aż do stopnia majora, wykonują tę samą pracę co żołnierze, to znaczy kopią i zwożą ziemię jak robotnicy. Podpułkownik spuścił oczy. Wyjaśnił, że zrobił, co mógł, aby nie dopuścić do tego upokorzenia, i ustąpił jedynie wobec brutalnej przemocy chcąc uniknąć represji, od których ucierpieliby wszyscy. Pułkownik Nicholson, niezbyt przekonany, pokiwał głową, a potem zamknął się w wyniosłym milczeniu.
W tym punkcie zbornym pozostali przez dwa dni: otrzymali od Japończyków jakieś nędzne zapasy na drogę oraz trójkąt z grubego płótna ze sznurkiem mającym przytrzymywać je wokół bioder i nazywany przez nich „uniformem do pracy”; wysłuchali także przemówienia generała Yamashita, siedzącego na zaimprowizowanej estradzie, z szablą przy boku i z rękami w jasnoszarych rękawiczkach, który tłumaczył im złą angielszczyzną, że znaleźli się tutaj, pod jego najwyższą komendą, z woli Jego Cesarskiej Wysokości, i wyjaśnił, czego on od nich oczekuje.
Ta gadanina trwała ponad dwie godziny. Przykro jej było słuchać, raniła dumę narodową w równym stopniu co obelgi i uderzenia. Generał mówił, że synowie Nipponu nie chowają urazy do tych, których obałamuciły kłamstwa ich rządu; że będą ich traktować po ludzku dopóty, dopóki będą się oni zachowywać jak „zentlemen”, to znaczy, będą ze wszystkich sił, lojalnie pracować dla wspólnego dobra obszaru południowoazjatyckiego. Wszyscy powinni być wdzięczni Jego Cesarskiej Wysokości, który daje im okazję okupienia ich błędów poprzez udział we wspólnym dziele budowy kolei żelaznej. Yamashita wyjaśnił następnie, że dla wspólnego dobra będzie musiał zastosować ścisłą dyscyplinę i nie zniesie żadnego nieposłuszeństwa. Lenistwo i niedbalstwo będzie uważane za przestępstwo. Wszelka próba ucieczki będzie karana śmiercią. Oficerowie angielscy będą przed Japończykami odpowiedzialni za postępowanie swych ludzi i za ich stosunek do pracy.
- Choroby nie będą żadnym usprawiedliwieniem - dorzucił generał Yamashita. - Racjonalna praca wspaniale utrzymuje ludzi w formie fizycznej, a dyzenteria nie ośmiela się zaatakować kogoś, kto podejmuje codzienny wysiłek, aby wypełnić swój obowiązek wobec cesarza.
Zakończył optymistycznym tonem, który słuchaczy przyprawił o wściekłość.
- Pracujcie radośnie i z zapałem - rzekł. - Oto moja zasada. Od dzisiaj powinna być ona i waszą. Ci, którzy będą według niej postępować, nie muszą niczego się obawiać na przyszłość ani z mojej strony, ani ze strony oficerów wielkiej armii Nipponu, pod której opieką się znajdujecie.
Następnie grupy jeńców rozproszono, kierując każdą do przydzielonego jej rejonu. Pułkownika Nicholsona i jego pułk skierowano do obozu nad rzeką Kwai. Obóz ten znajdował się dość daleko, o parę mil zaledwie od granicy Burmy Jego komendantem był pułkownik Saito.
Pierwsze dni spędzone w obozie nad rzeką Kwai zaznaczyły się kilkoma przykrymi incydentami. Zapanowała więc od początku atmosfera wroga i naładowana elektrycznością.
Powodem pierwszych niepokojów była proklamacja pułkownika Saito, obwieszczająca, że wszyscy oficerowie mają pracować razem ze swoimi ludźmi i w tych samych warunkach. Spowodowała ona uprzejmy, lecz energiczny protest pułkownika Nicholsona, który ze szczerym obiektywizmem wyraził swój punkt widzenia, dodając na zakończenie, że zadaniem brytyjskich oficerów jest wydawanie rozkazów swoim żołnierzom, a nie manewrowanie łopatą czy oskardem.
Saito wysłuchał protestu do końca, nie okazując zniecierpliwienia, co pułkownikowi wydawało się bardzo dobrą wróżbą. Następnie kazał mu odejść mówiąc, że musi się nad tym zastanowić. Pełen dobrych myśli, pułkownik Nicholson wrócił do nędznego bambusowego baraku, który zajmował razem z Cliptonem i dwoma innymi oficerami. Tam, dla własnej satysfakcji, powtórzył niektóre argumenty, jakich użył, aby ugiąć Japończyka. Wszystkie wydawały mu się niezbite, ale za najważniejszy uważał ten: dodatkowa robota, wykonywana przez kilku ludzi nie nawykłych do pracy fizycznej, jest bez znaczenia. Nieocenione natomiast znaczenie posiada zachęta ze strony kompetentnych zwierzchników. W interesie samych Japończyków i dla dobra sprawy byłoby więc znacznie lepiej utrzymać prestiż i autorytet oficerów, co stanie się niemożliwe, gdy zmusi się ich do pracy na równi z żołnierzami. Pułkownik w podnieceniu rozwijał jeszcze raz tę tezę wobec swych oficerów.
- Wreszcie: mam słuszność czy nie? - spytał majora Hughesa. - Czy pan, przemysłowiec, może sobie wyobrazić właściwe wykonanie tego rodzaju przedsięwzięcia bez hierarchii odpowiedzialnych zwierzchników?
Wskutek strat poniesionych w tragicznej kampanii sztab Nicholsona składał się teraz tylko z dwóch oficerów, nie licząc lekarza Cliptona. Udało mu się zatrzymać ich przy sobie od czasu Singapur, ponieważ cenił ich rady i lubił, zanim powziął jakąś decyzję, poddać swe poglądy krytycznej ocenie we wspólnej dyskusji. Obydwaj oficerowie byli rezerwistami. Pierwszy z nich, major Hughes, był w cywilu dyrektorem towarzystwa górniczego na Malajach. Został przydzielony do pułku Nicholsona, a ten poznał się od razu na jogo zdolnościach organizacyjnych. Drugi, kapitan Reeves, był przed wojną inżynierem robót publicznych w Indiach. Przydzielony do saperów, w czasie pierwszych walk odłączył się od swojej jednostki i został przygarnięty przez pułkownika, który zrobił go swym doradcą. Nicholson lubił otaczać się specjalistami. Nie był tępym wojskowym. Lojalnie przyznawał, że pewne instytucje cywilne używają czasami metod, które armia może pożytecznie wykorzystać, i nie zaniedbywał żadnej okazji, żeby się czegoś nauczyć. Cenił zarówno techników, jak organizatorów.
- Z pewnością ma pan słuszność, Sir - odpowiedział Hughes.
- Takie jest i moje zdanie - rzekł Reeves. - Budowa linii kolejowej i mostu (sądzę, że idzie tu o zbudowanie mostu na rzece Kwai) nie może się oprzeć na pośpiesznej improwizacji.
- Prawda, pan jest przecież w tych sprawach specjalistą! - głośno przypomniał sobie pułkownik. - Widzicie więc - zakończył - spodziewam się, że wlałem nieco oleju w ten pusty łeb.
- Ponadto - dorzucił Clipton wpatrując się w swego dowódcę - gdyby ten rozsądny argument nie wystarczył, istnieje przecież jeszcze Podręcznik prawa wojskowego i umowy międzynarodowe.
- Istnieją jeszcze umowy międzynarodowe - zgodził się pułkownik Nicholson. - Zachowałem je sobie na następną rozmowę, jeśli będzie potrzeba.
Clipton mówił z odcieniem pesymistycznej ironii, ponieważ mocno się obawiał, że apel do zdrowego rozsądku nie wystarczy. W obozie, w którym zatrzymali się w czasie marszu przez dżunglę, dotarły do niego pewne pogłoski na temat charakteru Saito. Przystępny czasem głosowi rozsądku, kiedy był trzeźwy, japoński oficer stawał się - jak mówiono - najordynarniejszym chamem po pijanemu.
Pułkownik Nicholson wniósł swój protest rankiem pierwszego dnia. Dzień ten był przeznaczony na ulokowanie jeńców w na pół zdemolowanych barakach obozu. Saito - tak jak obiecał - zastanowił się nad tym protestem. Wywody Nicholsona wydały mu się podejrzane i - dla rozjaśnienia umysłu - zaczął pić. Stopniowo doszedł do przekonania, że pułkownik Nicholson kwestionując}ego rozkazy okazał się niedopuszczalnie bezczelny. I niepokój Saito przekształcił się w zimną furię.
Na krótko przed zachodem słońca, doprowadziwszy się do paroksyzmu wściekłości Saito postanowił natychmiast umocnić swój autorytet i zarządził generalną zbiórkę. Także i on miał zamiar wygłosić przemówienie. Już po pierwszych jego słowach wiadomo było, że nad rzeką Kwai zgromadziły się złowrogie chmury.
- Nienawidzę Brytyjczyków…
Zaczął od tego zdania i wtrącał je potem co pewien czas zamiast interpunkcji. Mówił dobrze po angielsku, ponieważ pracował kiedyś w krajach brytyjskich jako attache wojskowy, zanim musiał opuścić to stanowisko z powodu pijaństwa. Kariera jego kończyła się żałośnie na obowiązkach więziennego strażnika; nie mógł spodziewać się awansu. Jego niechęć do jeńców pogłębiało jeszcze upokorzenie, jakiego doznawał na myśl, że nie brał bezpośredniego udziału w wojnie.
- Nienawidzę Brytyjczyków - zaczął pułkownik Saito. - Znajdujecie się tutaj, pod moją wyłącznie komendą, aby wykonać pracę potrzebną dla zwycięstwa wielkiej armii Nipponu. Pragnę wam zapowiedzieć raz na zawsze, że nie zniosę najmniejszego dyskutowania moich rozkazów. Nienawidzę Brytyjczyków. Przy pierwszej próbie protestu ukarzę was w straszliwy sposób. Dyscyplina musi być zachowana. Jeśli niektórzy z was zamierzają się opierać, przypominam im, że mam nad wami wszystkimi władzę życia i śmierci. Nie zawaham się przed użyciem tej władzy, aby zapewnić solidne wykonanie robót powierzonym przez Jego Cesarską Wysokość. Nienawidzę Brytyjczyków. Nie wzruszy mnie śmierć kilku jeńców. Nawet śmierć was wszystkich jest drobiazgiem dla wyższego oficera wielkiej armii Nipponu.
Stał na stole, tak jak to uczynił generał Yamashita. I podobnie jak on uznał za stosowne włożyć parę jasnoszarych rękawiczek i lśniące buty zamiast sandałów, w których widziano go przed południem. Miał oczywiście szablę u boku i co chwilę uderzał w nią, aby dodać wagi swym słowom czy też może po to, by się podniecić i utrzymać w stanie wściekłości, który uważał za nieodzowny. Był groteskowy. Wykonywał nieopanowane ruchy głową jak marionetka. Był pijany. Upił się wódką europejską, whisky i koniakiem, zagrabionymi w Rangunie i w Singapur.
Słuchając tej mowy, boleśnie działającej mu na nerwy, Clipton przypomniał sobie radę daną mu niegdyś przez przyjaciela, który długo przebywał wśród Japończyków: „Jeśli będzie pan miał z nimi do czynienia, niech pan nigdy nie zapomina, że ten naród uważa swoje boskie pochodzenie za pewnik nie podlegający dyskusji.” Jednak po chwili namysłu doszedł do wniosku, że żaden naród na świecie nie żywi najmniejszej wątpliwości co do swego boskiego pochodzenia w bliższej czy dalszej przeszłości. Szukał więc innych powodów tej drapieżnej zarozumiałości. Co prawda, zaraz przyznał, że wiele zasadniczych elementów mowy Saito wypływało z pewnych cech umysłowości wspólnych dla Wschodu i dla Zachodu. W zdaniach eksplodujących na wargach Japończyka Clipton rozpoznał i powitał rozmaite wpływy: dumę rasową, mistykę władcy, lęk przed tym, że można nie być potraktowanym poważnie, dziwny kompleks, który kazał Saito błądzić podejrzliwym i niespokojnym wzrokiem po twarzach jeńców, jakby obawiał się, że zobaczy na nich uśmiech. Saito przebywał niegdyś w Wielkiej Brytanii. Musiał wiedzieć, jak bardzo kp...
flamenco108