Francis Dick - Powrót.doc

(1285 KB) Pobierz
DICK FRANCIS

DICK FRANCIS

Powrót

Z angielskiego przełożył Leszek Kamiński

Książka i Wiedza

 

 

1

Nazywam się Peter Darwin.

Każdy od razu zadaje to samo pytanie, więc z góry odpowiadam, że nie, nie jestem spokrewniony z Karolem.

Tak naprawdę urodziłem się jako Peter Perry, ale John Darwin, który ożenił się z moją owdowiałą matką, gdy miałem dwanaście lat, dał mi, obok wielu innych rzeczy, nowe życie, nowe nazwisko i nową tożsamość.

Dwadzieścia lat pokryło już mgłą niepamięci moje dzieciństwo w Gloucestershire i teraz ja, Peter Darwin, jestem adoptowanym synem dyplomaty, mam trzydzieści dwa lata i sam też pracuję w dyplomacji.

Ponieważ miejsca pracy mego ojczyma, a później i moje własne zależne były od woli Ministerstwa Spraw Zagranicznych, spędziłem te dwadzieścia lat - rozbite na trzy - lub czteroletnie okresy czasem ciekawe, czasem nudne - pomiędzy Caracas a Limą, Moskwą, Kairem a Madrytem, zawsze w służbowych mieszkaniach, czasem jednopokojowych w blokach, czasem w wytwornych willach. Prawdziwego domu nie miałem nigdzie.

Wszystkie moje przyjaźnie trwały krótko. Miejscowi zostawali w kraju. Inni dyplomaci i ich dzieci pojawiali się i znikali. Byłem nomadą bez korzeni, przywykłem do takiego życia i polubiłem je.

- Wpadnij do nas, jeśli kiedyś trafisz na Florydę - powiedział zdawkowo Fred Hutchings opuszczając Tokio, by objąć konsulat w Miami. - Gdybyś tamtędy przejeżdżał, zajrzyj na dzień czy dwa.

Ten dzień czy dwa, pomyślałem kwaśno, to całkiem dobry miernik naszych wzajemnych uczuć, chłodnych i obojętnych.

- Dzięki - odparłem.

Skinął głową. Pracowaliśmy razem miesiącami - w dość miłej atmosferze. Nie traktował zaproszenia poważnie. Była to tylko wyćwiczona zawodowa uprzejmość, jaka cechowała nas wszystkich.

Rok później zostałem niespodziewanie skierowany na posadę do Anglii. Do Whitehall, do Ministerstwa Spraw Zagranicznych.

- Co takiego? - Mój ojczym w Mexico City aż zachichotał z radości, gdy przekazałem mu tę wiadomość przez telefon.

- Sekretarz ministra! A to nowina! Pensja kiepska. Ale przedtem dostaniesz jakiś urlop. Wpadnij do nas. Matka za tobą tęskni.

Spędziłem z nimi prawie miesiąc, a potem ruszyłem do Anglii via Miami. I tak się właśnie złożyło, że po spóźnionym przylocie i straconym połączeniu musiałem jakoś zagospodarować dwadzieścia cztery godziny, i wtedy przypomniałem sobie o zaproszeniu Freda Hutchingsa. Czemu nie, pomyślałem. Szybko zdobyłem jego numer i zadzwoniłem.

Jego głos brzmiał naprawdę gościnnie. Wyobraziłem go sobie na drugim końcu linii - pulchny czterdziestolatek, piegowaty, żwawy, z czołem zraszającym się potem, gdy choć trochę się zdenerwuje. Moja sympatia do niego ulotniła się od razu, ale na odwrót było już za późno.

- To wspaniale - mówił serdecznie. - Zaprosiłbym cię na noc, ale dzieci akurat chorują. A może pójdziemy razem na kolację? Przyjedź taksówką Pod Nurkującego Pelikana na 18 ulicy, North Miami Beach. Będę czekać o ósmej. Co ty na to?

- Świetnie - powiedziałem.

- Bardzo dobrze. To miło spotykać starych przyjaciół.

- Powtórzył adres restauracji. - Jadamy tam od czasu do czasu. I wyobraź sobie - w jego głosie zabrzmiał entuzjazm

- para naszych przyjaciół też leci jutro do Anglii! Spodobają ci się. Może będziecie w jednym samolocie. Przedstawię ci ich.

- Serdeczne dzięki - odparłem powściągliwie.

- Cała przyjemność po mojej stronie. - Czułem przez słuchawkę jego promieniejącą życzliwość. - A zatem do zobaczenia.

Z westchnieniem odwiesiłem słuchawkę. Wynająłem na jedną noc pokój w hotelu przy lotnisku, rozpakowałem się i pojechałem taksówką na umówione miejsce.

Restauracja Pod Nurkującym Pelikanem, dyskretnie oświetlony budynek na końcu rzędu ciemnych sklepów, wydawała się mniej ekscentryczna niż jej nazwa. Wokół nie było zbyt wielu śladów życia, ale jakieś dwadzieścia miejsc parkingowych przed wejściem było już zajęte. Otworzyłem drzwi i wszedłem do niewielkiego holu, gdzie młoda kobieta przywitała mnie z takim uśmiechem, jakbyśmy znali się od lat.

- Jak się pan miewa?

- Świetnie - odpowiedziałem i wymieniłem nazwisko Freda. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Fred już był. Wyglądało na to, że jest tu lubianym gościem.

Siedział sam przy okrągłym stole nakrytym kremowym koronkowym obrusem. Sztućce z nierdzewnej stali, różowe serwetki, wytworne kieliszki, małe lampki oliwne, czerwony goździk w wazoniku, całkiem elegancko. Salka była niezbyt duża i sympatycznie zatłoczona. Nigdzie nie było widać pelikana - ani nurkującego, ani żadnego innego.

Fred podniósł się, żeby uścisnąć mi dłoń, a uśmiechnięta pani odsunęła krzesła, podała jadłospis w lśniących okładkach i w zawodowym uśmiechu pokazała trzonowe zęby.

- Wspaniale, wspaniale - powtarzał Fred. - Przepraszam że przyszedłem sam, ale Meg nie chciała zostawiać dzieci. Mają ospę wietrzną.

Mruknąłem współczująco.

- Biedne maluchy są całe w strupach - opowiadał. - Chcesz trochę wina?

Najpierw, amerykańskim zwyczajem, zjedliśmy sałatę i wypiliśmy trochę niezłego czerwonego wina. Na moją prośbę Fred opowiedział o pracy w swoim konsulacie. Przede wszystkim, wyjaśnił, ma do czynienia z turystami, którzy zgubili dokumenty, kradzieżami oraz zaginionymi kochankami.

- Wszyscy jak jeden mąż myślą tylko o tym, jak cię wykiwać - mówił. - W kółko powtarzają takie same łzawe historie. - Popatrzył na mnie z szelmowskim uśmiechem. - Tacy ludzie jak ty, eleganccy pierwsi sekretarze przywykli do życia w ambasadach, z miejsca daliby się nabrać na te wszystkie wyciskacze łez. Połowa z nich pragnie tylko wyłudzić darmowy bilet powrotny do domu.

- Zrobiłeś się cyniczny, Fred.- Tylko doświadczony.

Zawsze bądź przygotowany na kłamstwa, mówił mój ojczym, wprowadzając mnie w tajniki swego zawodu. Politycy i dyplomaci, twierdził, to łgarze, nawet jeśli nie ma na to dowodów. Ty też? - spytałem skonsternowany, a on uśmiechnął się z zawodową uprzejmością i wyjaśnił: Nie okłamuję ciebie ani twojej matki. Ty nie będziesz okłamywał nas. Gdy usłyszysz, że mówię nieprawdę publicznie, trzymaj gębę na kłódkę i zastanów się, dlaczego to robię.

Od samego początku dobrze się rozumieliśmy. Nie pamiętałem swego ojca: zmarł, gdy byłem jeszcze małym dzieckiem - i nie przeszkadzało mi, że ktoś zajmuje jego miejsce. Chciałem mieć ojca jak inni chłopcy i nagle pojawił się ten wielki, sypiący żartami nieznajomy, który wtargnął jak burza w życie samotnej matki i jej jedynaka i zanim zdążyliśmy się opamiętać, zabrał nas gdzieś pod równik. Dopiero później uświadomiłem sobie, że nieodwracalnie wpłynął na moje życie i że wygrałem los na loterii.

- Dokąd cię posyłają po urlopie? - spytał Fred.

- Nigdzie. To znaczy Anglia. Sekretarz ministra.

- Szczęściarz z ciebie! - W jego głosie słychać było odrobinę zazdrości z powodu mojego awansu.

Pomyślałem, że choć zgryźliwie wypowiadał się o młodych eleganckich pracownikach ambasad, to przecież sam był kiedyś jednym z nich.

- Może za to później poślą mnie do Ułan Bator - pocieszyłem go. Ułan Bator to było ostateczne dno. Mówiło się, że zamiast samochodu ambasador dostaje tam służbowego jaka.

- Szczęście nie może trwać wiecznie.

Fred obdarzył mnie smutnym uśmiechem, przyznając się w ten sposób do uczucia zazdrości, i z ogromnym apetytem rzucił się na nasze frutti di mare. Polecał je jako specjalność szefa kuchni. Namówił mnie na spróbowanie i przekonałem się, że dobrze zrobił.

W połowie posiłku rozległy się nagle oklaski i Fred zastygł z widelcem w powietrzu, wprost emanując zadowoleniem.

- O właśnie - oznajmił z dumą - to Vicky Larch i Greg Wayfield. Przyjaciele, o których ci wspomniałem. Jutro lecą do Anglii. Mieszkają tuż obok.

Vicky Larch i Greg Wayfield byli więcej niż przyjaciółmi - byli piosenkarzami. Weszli do restauracji bez fanfar, przez kurtynę na końcu sali, ona miała na sobie białą tunikę wyszywaną cekinami, on - dopasowaną marynarkę, oboje jasne spodnie. Tak naprawdę to zaskoczył mnie ich wiek. Byli, określając to delikatnie, dojrzali, a ich sylwetki dawno przestały być szczupłe.

Pomyślałem z niechęcią, że zapewne przez całą drogę do Anglii czeka mnie prawienie komplementów tym starszawym amatorom. Oni tymczasem pomajstrowali chwilę przy sprzęcie nagłaśniającym i popukali w mikrofony, żeby sprawdzić, czy działają. Fred zachęcająco skinął głową w ich stronę, potem w moją i z zadowoleniem powrócił do przystawek.

Uruchomili nagłośnienie i puścili taśmę: cicha słodka muzyczka ze starych musicali, dobrze wszystkim znana, łatwa, świetne tło do posiłku. Greg Wayfield przez kilka taktów nucił coś bez słów i wreszcie zaczął śpiewać. Spojrzałem zaskoczony znad fettucini - nie były to geriatryczne skrzeczenia, ale naprawdę dobry głos, spokojny, męski, stylowy.

Fred dostrzegł moje zaskoczenie i uśmiechnął się z nie ukrywaną satysfakcją. Piosenka dobiegła końca, goście poklaskali, a potem zaczęła się następna taśma. I wtedy, bez zapowiedzi ani specjalnej ceremonii, kobieta zaczęła sentymentalną piosenkę ze smutnym tekstem, nastrojową, wpadającą w ucho, rytmiczną, śpiewaną z wyczuciem i doświadczeniem. O Boże, pomyślałem z ulgą, to zawodowcy. Dobrzy, starzy zawodowcy, którzy do swojej roboty podchodzą z sercem.

Wykonali na zmianę sześć piosenek i zakończyli występ duetem, a potem wśród entuzjastycznych oklasków obeszli salę i przysiedli się do Freda i do mnie.

Fred nas przedstawił. Uniosłem się trochę, uścisnąłem ich dłonie nad koronkowym obrusem i zupełnie szczerze zapewniłem, że bardzo podobał mi się ich występ.

- Jeszcze zaśpiewają - obiecał Fred, nalewając im wina w sposób świadczący o ugruntowanej już tradycji. - To tylko przerwa.

Z bliska wyglądali równie dziarsko i staromodnie jak na scenie, on ciągle przystojny, ona przypominająca młodą śpiewaczkę uwięzioną w ciele babci.- Śpiewacie w nocnych klubach? - spytałem, gdy usiadła obok mnie.

- Skąd pan wie? - Jej niebieskie oczy rozszerzyły się ze zdziwienia.

- Jest coś szczególnego w waszej frazie. Coś intymnego, przeznaczonego dla przyćmionych nocnych sal. Jest też coś w ruchu pani głowy...

- To prawda, występowałam w nocnych klubach przez lata. Była ożywiona, mimo swego wieku świadoma mojej fizycznej obecności. Kobieta zawsze pozostanie kobietą, pomyślałem.

Miała białe włosy, ostrzyżone tak, że tworzyły puszysty, dobrze dopasowany hełm, ładną cerę z delikatnym makijażem, a jedyne ustępstwo na rzecz wymogów sceny to ciemne, podwinięte do góry sztuczne rzęsy, stanowiące już jakby naturalną oprawę jej oczu.

- Ale od dawna jestem emerytką - wyznała, spuszczając i unosząc powieki z niegroźną kokieterią. - Miałam gromadkę dzieci, zrobiłam się za gruba. Za stara. Śpiewamy tu tylko dla przyjemności.

Mówiła po angielsku bez regionalnego akcentu, z wyćwiczoną, staranną dykcją. Pomimo żartobliwego nastroju wydawała się spokojna, pogodna i rozsądna. Zmieniłem pesymistyczny pogląd na jutrzejszą podróż. Ze stewardesami mogę pogadać kiedy indziej.

- Moja żona potrafiłaby flirtować z nogą stołową - zauważył pogodnie Greg.

Oboje spojrzeli na mnie pobłażliwie i roześmiali się.

- Nie ufajcie Peterowi - ostrzegł ich z żartobliwą ironią Fred. - To najlepszy łgarz, jakiego znam. A wierzcie mi, znam kilku niezłych.

- Jesteś niesprawiedliwy - nie dowierzała mu Vicky. - Wygląda jak niewinny baranek.

Fred zakrztusił się ze śmiechu, po czym upewnił się, czy rzeczywiście mamy rezerwację na ten sam lot. Nie ulegało żadnej wątpliwości: odrzutowiec British Airways na Heathrow. Wszyscy mieliśmy bilety pierwszej klasy.

- To wspaniale - ucieszył się Fred.

Uznałem, że Greg jest Amerykaninem, ale nie byłem całkiem tego pewien. Człowiek znad Atlantyku - mieszany akcent, amerykańskie ubrania, angielskie rysy twarzy. Jego wygląd pasował jak ulał do Miami, miał prezencję, ale nie wrodzoną sceniczną charyzmę, jak jego żona. Nigdy nie był solistą, stwierdziłem.

- Peter, czy pan też jest konsulem? - spytał.

- Nie w tej chwili. - Zmieszał się, więc wyjaśniłem: - W brytyjskiej służbie zagranicznej posługujemy się tytułem związanym z aktualnym stanowiskiem. Nie wiąże się on z człowiekiem na stałe. Można być pierwszym lub drugim sekretarzem, konsulem lub radcą, konsulem generalnym lub ministrem, wysokim komisarzem lub ambasadorem w jednym kraju, a w innym kraju być kimś zupełnie innym. Tytuł wiąże się z pracą. Do jakiej pracy cię poślą, taki tytuł ci przysługuje.

Fred przytaknął.

- W Stanach jak ktoś już został ambasadorem, to do końca życia. Na zawsze pan ambasador. Nawet jeśli ktoś był ambasadorem tylko kilka lat w jakimś maleńkim kraiku i po powrocie został popychadłem, to ten tytuł nadal mu przysługuje. W Wielkiej Brytanii jest inaczej.

- To przykre - pokręcił głową Greg.

- Ależ nie - zaprotestowałem. - Tak jest lepiej. Nie tworzy się takiej sztywnej hierarchii z nieprzekraczalnymi barierami, przez to mniej bezlitosnej rywalizacji i mniej straconych bezpowrotnie nadziei.

Patrzyli na mnie ze zdumieniem.

- Czy wiecie - zwrócił się do nich Fred z żartobliwą poufałością - że ojciec Petera jest w tej chwili ambasadorem? We dwóch zaliczyli już wszystkie dyplomatyczne stanowiska.

- Moje zawsze były niższe - zastrzegłem z uśmiechem.

- Na pewno jeszcze daleko zajdziesz - pocieszyła mnie Vicky.

Fred roześmiał się.

Greg odsunął nie dopity kieliszek wina i oznajmił, że powinni wrócić do pracy. Spotkało się to z uznaniem publiczności, zawsze skorej do oklasków. Każde z nich zaśpiewało trzy piosenki, a Greg zakończył występ rzewnym Ostatnim pożegnaniem, tęskną pieśnią żeglarza, który musi zostawić swą miłość z mórz południowych i poprzez burze i wojny wracać do Brytanii. Można zamknąć oczy, pomyślałem słuchając go, i uwierzyć, że Greg to właśnie ten młody człowiek. Było to wspaniałe wykonanie, niezwykłe. Kobieta przy sąsiednim stoliku wyjęła chusteczkę i otarła załzawione oczy.

Goście, siedzący nad filiżankami dawno ostygłej kawy, najpierw chwilę milczeli, a dopiero potem okazali Gregowi swe uznanie. Może to i strasznie sentymentalne, pomyślałem, ale od czasu do czasu trzeba się oderwać od codziennych trosk.

Piosenkarze wrócili do naszego stolika, gorąco oklaskiwani po drodze. Tym razem wypili wino bez oporów. Po występie mieli podniesiony poziom adrenaliny, jak to zwykle bywa po wszelkiego rodzaju udanych występach, i potrzebowali chwilki, by się uspokoić. Mówili z ożywieniem, zdradzając wiele szczegółów ze swego osobistego życia i udowadniając jeszcze mocniej, chociaż było to już zbędne, że są dobrymi do szpiku kości, życzliwymi światu ludźmi.

Zawsze uważałem, że dobro jest znacznie bardziej interesujące niż zło, chociaż wiedziałem, że raczej nikt nie podziela tego punktu widzenia. Moim zdaniem więcej pracy i więcej odwagi wymaga bycie dobrym. W tej opinii utwierdzały mnie moje własne wady.

Greg wyznał, że początkowo szkolił się na śpiewaka operowego, ale ze swoim głosem nie miał zbyt wielkiego wyboru ról, a i konkurencja była bardzo silna.

- Najbardziej pomaga włoskie pochodzenie - stwierdził ponuro. - A zresztą kariera operowa udaje się tylko nielicznym. Śpiewałem w chórach. Wtedy prędzej bym umarł z głodu, niż zgodził się zaśpiewać Ostatnie pożegnanie. W młodości nie uznawałem kompromisów, jeśli chodziło o muzykę. - Uśmiechnął się wyrozumiale na myśl o swej młodości. - Tak więc zdecydowałem się na pracę w banku na najniższym stanowisku w dziale kredytów i po jakimś czasie było mnie już stać na bilet do opery.

- Ale przecież nie przestałeś śpiewać - zaprotestowałem. - Nie można śpiewać tak jak ty bez regularnych ćwiczeń.

- W chórach - przyznał. - Czasami w katedrach i tak dalej. Gdzie tylko mogłem. No i oczywiście w łazience.

Vicky wzniosła rzęsy do nieba.

- Teraz oboje śpiewają tutaj dwa albo trzy razy w tygodniu

- poinformował mnie Fred. - Ten lokal padłby bez nich.

- Cicho! - ostrzegła Vicky, rozglądając się w obawie przed oburzonymi gospodarzami, ale na szczęście nie było ich w zasięgu wzroku. - Sprawia nam to wielką frajdę.

Greg powiedział, że jadą do Anglii na miesiąc. Jedna z córek Vicky wychodzi za mąż. Jedna z córek Vicky?

Tak, potwierdziła, wszystkie dzieci są jej. Dwaj chłopcy, dwie dziewczynki. Rozwiodła się z ich ojcem dawno temu. Z Gregiem są razem od niedawna: osiemnaście miesięcy po ślubie.

- Belinda - to moja najmłodsza - wychodzi za weterynarza chirurga - wyznała Vicky. - Zawsze miała fioła na punkcie zwierząt.

Roześmiałem się.

- Naprawdę - powiedziała. - Mam nadzieję, że na jego punkcie też ma fioła. Pracowała dla niego od wieków, ale to się stało zupełnie nagle, parę tygodni temu. Tak czy inaczej, jedziemy do kraju koni. On ma do czynienia głównie z końmi. Jest weterynarzem przy torze wyścigowym Cheltenham.

Wydałem niezbyt głośny gardłowy okrzyk, a oni spojrzeli na mnie pytająco.

- Moi rodzice poznali się na wyścigach w Cheltenham

- wyjaśniłem.

Oczywiście zaczęli się tym zachwycać i wydało mi się trochę za późno wyjaśniać, że właściwie to poznali się tam moja matka i ojczym, więc dałem spokój. Moim prawdziwym ojcem, pomyślałem, i tak jest John Darwin - jedyny ojciec, jakiego znam.

- Czy twój ojciec nie spędził całej młodości na wyścigach?

- przypomniał sobie Fred. - Nie mówiłeś tego w Tokio, kiedy chodziłeś do Japan Club?

- Pewnie tak powiedziałem - zgodziłem się - chociaż była to lekka przesada. Ale wciąż na nie chadza, jeśli tylko ma możliwość.

- Czy ambasadorowie często chodzą na wyścigi? - w pytaniu Vicky wyczułem powątpiewanie.

- Ten konkretny ambasador uważa wyścigi konne za doskonałe miejsce do uprawiania dyplomacji - wyjaśniłem z ironiczną afektacją. - Grube ryby z miejscowego Jockey Club zaprasza na przyjęcia do ambasady, a oni w rewanżu zapraszają go na wyścigi. Twierdzi, że na wyścigach może się dowiedzieć więcej o kraju niż po miesiącu dyplomatycznych rozmów. Ma zresztą rację. Wiecie, że przy torze w Tokio mają specjalny parking dla rowerów?

- Eee... nie rozumiem - odpowiedział Greg.

- Nie tylko parkingi samochodowe - odparłem. - Parkingi dla motocykli i dla rowerów. Całe rzędy. To mówi dużo o Japończykach.

- Na przykład co? - spytała Vicky.

- Że dotrą tam, gdzie chcą, w taki czy inny sposób.

- Mówisz poważnie?

- Oczywiście - potwierdziłem z lekką ironią. - Mają na tych wyścigach też parking dla dzieci. Zostawiasz swojego dzieciaka, żeby się bawił w dużym gumowym Kaczorze Donaldzie, a sama idziesz lekkomyślnie wydawać pieniądze.

- A to co ci mówi? - drażniła się Vicky.

- Ze parking dla dzieci przynosi takie dochody, iż opłaca się go budować.

- Nie przejmujcie się Peterem - wtrącił się Fred uspokajająco. - Myśli w strasznie pokrętny sposób, ale w razie czego można na nim polegać.

- Dziękuję - odparłem sucho.

Greg zaczął pytać o nasz pobyt w Japonii. Na przykład, czy nam się tam podobało. Bardzo, stwierdziliśmy obaj. A czy nauczyliśmy się po japońsku? Tak, nauczyliśmy się. Fred był pierwszym sekretarzem w departamencie handlu i zajmował się oliwieniem kółek w tym mechanizmie. Moim zadaniem było wiedzieć, co najprawdopodobniej wydarzy się na scenie politycznej.

- Peter chodził na obiady i cocktaile - stwierdził Fred. - Głównie pił sake z małych drewnianych pudełek zamiast ze szklanek.

Japońskie obyczaje wciąż jeszcze tkwiły we mnie, lekko tylko zatarte po miesiącu w Mexico City. Kiedy musiałem rozstać się z kulturą, którą przedtem za wszelką cenę usiłowałem zrozumieć, zawsze czułem się przez jakiś czas nieco zagubiony. Nie była to może jeszcze nostalgia, ale na pewno żal i niepewność.

Goście w restauracji zaczęli się pomału rozchodzić, zostaliśmy w końcu sami. Vicky i Greg poszli spakować swój sprzęt, a my z Fredem podzieliliśmy rachunek między siebie do ostatniego centa.

- Chcesz swoją część dostać w jenach? - spytałem.

- Na litość boską, czy nie wymieniłeś ani trochę na lotnisku? Wymieniłem. Z nawyku. Fred wziął banknoty i wydał mi resztę drobnymi, które schowałem do kieszeni. Ministerstwo Spraw Zagranicznych nigdy nie cierpiało na nadmiar gotówki i nasza podstawowa pensja nawet w przybliżeniu nie odpowiadała potrzebom reprezentacji i odpowiedzialności, jakich od nas wymagano. Nie skarżyłem się. Nie po to szło się do służby dyplomatycznej, żeby zbić fortunę. Fred wspaniałomyślnie oznajmił, że odwiezie mnie na lotnisko, żebym nie musiał znowu płacić za taksówkę. Bardzo ładnie z jego strony.

Wrócili Vicky i Greg. Ona niosła dużą białą torebkę wysadzaną kolorowymi kamykami, zawieszoną na cienkim białym pasku, on miał na ramieniu wielką wygniecioną torbę. Wszyscy razem wyszliśmy z restauracji i zatrzymaliśmy się na chwilę w drzwiach, żeby się pożegnać. Vicky i Greg umawiali się ze mną na jutrzejsze spotkanie na lotnisku.

Na ścianie przy drzwiach w szklanej gablotce wisiało menu i dwie czarno-białe fotografie piosenkarzy, zrobione najwyraźniej dawno temu.

Vicky zorientowała się na co patrzę, i przybrała filozoficzną minę. Jej podobizna, piękny teatralny fotos, na którym miała lekko pochyloną głowę i ramiona, gwiazdy w oczach, jasne światło na czole, a uwydatniający się podwójny podbródek taktownie ukryty w cieniu, musiała pochodzić sprzed co najmniej dwudziestu lat. Zdjęcie Grega, z jego bezpośrednim uśmiechem, było trochę nieostre, wyglądało jak powiększenie mniejszego, też niezbyt ostrego. Ono także ukazywało Grega sprzed lat, szczuplejszego, męskiego, przystojnego, z ciemnym wąsikiem, którego teraz już nie nosił.

Charakteru Vicky z jej zdjęcia nie dawało się odgadnąć, podobizna Grega mówiła parę rzeczy o nim. Dość inteligentny, zadowolony z sukcesu, chcący się podobać, optymista.

Raczej nie z tych, którzy mówią o kimś brzydkie rzeczy za plecami.

Pożegnanie. Vicky podsunęła mi policzek do pocałunku. Proszę bardzo, nie miałem nic przeciwko temu.

- Nasz samochód stoi tam - wskazała.

- Mój tam - odparł Fred, wskazując w drugą stronę. Skinęliśmy sobie głowami na pożegnanie i rozeszliśmy się.

Wieczór się skończył.

- To bardzo mili ludzie - stwierdził Fred z zadowoleniem.

- Tak - zgodziłem się.

Wsiedliśmy do jego samochodu i przepisowo zapięliśmy pasy. Uruchomił silnik, wyjechał tyłem z parkingu i ruszył w kierunku lotniska.

- Stój! - wrzasnąłem gwałtownie, usiłując rozpiąć oporny pas, który tak łatwo się zapinał.

- Co!? - spytał Fred wciskając instynktownie hamulec, ale nie rozumiejąc zupełnie, o co chodzi. - Co się, u diabła, dzieje?

Nie odpowiedziałem. Udało mi się wreszcie wyplątać z tego przeklętego pasa. Otworzyłem drzwi i wyskoczyłem z samochodu, startując do biegu, jeszcze zanim dotknąłem stopami ziemi.

W strumieniu światła padającym z reflektorów samochodu Freda dostrzegłem daleki błysk wysadzanej cekinami tuniki Vicky. Zauważyłem też, że walczy, szarpie się z ciemną postacią, która na wpół zakrywała ją przed moimi oczami, napastnikiem mającym niewątpliwie złe zamiary.

Pędziłem tam, skąd dobiegał jej krzyk.

Sam wrzeszczałem: - Vicky, Vicky! - w nadziei, że to przestraszy napastnika, ale on jakby się do niej przykleił. Leżała na ziemi, kopiąc go, a on st...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin