Wacław Gołembowicz - Przygody chemiczne Sherlocka Holmesa.rtf

(680 KB) Pobierz
WACŁAW GOŁEMBOWICZ

 

 

WACŁAW GOŁEMBOWICZ

 

 

 

PRZYGODY CHEMICZNE SHERLOCKA HOLMESA


WSTĘP

 

Podobno za granicą istnieją kluby wielbicieli Sherlocka Holmesa. Szkoda, że u nas nie ma takiego, bo chętnie bym się do niego za­pisał. Trudno nie podziwiać wielkiego talentu Conan Doyle'a, który stworzył postać genialnego detektywa, tak żywą i powszech­nie znaną.

Zresztą mam ku temu jeszcze inne, osobiste powody. Przecież Holmes byt moim kolegą po fachu, chemikiem. Doktor Watson zapoznał się z nim w laboratorium chemicznym, gdzie Sherlock przeprowadzał rozmaite doświadczenia. Jak twierdzi Conan Doyle, młody jeszcze wówczas detektyw wynalazł nawet własną metodą wykrywania hemoglobiny.

A później, gdy już zamieszkali razem z Watsonem, czy Holmes nie miał na Bakerstreet swego kącika chemicznego? Czy Watson nie biadał nad stołami pogryzionymi przez kwasy i poplamionymi przez barwniki? A wreszcie - gdzie przebywał Holmes w owych ciężkich czasach, kiedy musiał ukrywać się przed groźnym Moriartym? Czyż nie w laboratoriach uniwersytetu w Montpelier!

Tak, nie ulega wątpliwości, że Sherlock Holmes był chemikiem. A jednak, mimo że znam wszystkie jego przygody, mało wśród nich znalazłem przypadków, kiedy korzystał ze swej wiedzy che­micznej. To po prostu dziwne i niezrozumiale. Dlaczego Conan Doyle na każdym kroku podkreśla u swego bohatera bystrość, spostrzegawczość, umiejętność dedukcji, natomiast nie dba o to, aby została wykorzystana jego wiedza chemiczna? Może nie znalazł dla niego godnego partnera wśród chemików?

Martwiła mnie ta luka w przygodach Holmesa. Korciło mnie, aby je uzupełnić, i długo sią wahałem, czy podjąć to zadanie. Skromność doradzała, abym sią nie porywał z motyką na słońce, a znów z drugiej strony pokusa była zbyt wielka. W końcu odwa­żyłem sią i oto „Chemiczne przygody Sherlocka Holmesa” leżą przed wami. Ich akcja odbywa sią w początkach wieku bieżącego.

Conan Doyle od dawna już nie żyje, nie mam możności prosić go o przebaczenie za mą śmiałość. Mam jednak nadzieją, że gdyby żył nie potąpiłby mnie zbytnio - przecież starałem sią tylko iść w jego ślady. Nie umiem ocenić, czy mi sią to udało; mam nadzieją, że czytelnik lepiej to potrafi.


BRYLANTY LORDA SANDWICH

 

Unieszkodliwienie pułkownika Morana[1] było jednym z ostatnich wyczynów mego genialnego przyjaciela. Zebrawszy niewielki fun­dusz, który mu zabezpieczył spokojne życie, Sherlock Holmes cał­kowicie poświęcił się swemu dawnemu zamiłowaniu do badań chemicznych. Dość często ukazywały się w pismach fachowych no­tatki i artykuły o jego pracach, które podpisywał pseudonimem Hollock. Sherlock uważał bowiem, że jego głośne w świecie prze­stępców nazwisko nie licuje z powagą laboratoriów i bibliotek. Przez długi czas nic nie mąciło jego naukowej pracy i Holmes zapewne nigdy by nie powrócił do kariery detektywa, gdyby na naszej drodze nie stanął jeden z najgroźniejszych przestępców, jakich wydały ostatnie czasy - Karol Braunheld. Był on profe­sorem jak słynny Moriarty*, ale przewyższał tego złoczyńcę za­równo szatańskim sprytem, jak i umiejętnością stosowania swej wielkiej wiedzy naukowej do zbrodniczych celów. Słusznie bo­wiem powiedział kiedyś Sherlock Holmes, że gdy człowiek oddaje swą inteligencję na usługi zbrodni, można się po nim spodziewać największej podłości.

Doskonale sobie przypominam chwilę, kiedy ten niepospolity zbrodniarz po raz pierwszy wszedł w nasze życie. Było to pewnego pochmurnego poranka jesiennego roku 1901, kiedy obaj z Holmesem wygrzewaliśmy się przy kominku w naszym mieszkaniu przy Bakerstreet. Rozparłszy się wygodnie w fotelu, z nieodłączną fajka w ustach, mój przyjaciel czytał jakąś książkę naukową, ja zaś dopijałem herbatę i przerzucałem gazety poranne.

W owym czasie opinia publiczna podniecona była tajemniczym zniknięciem brylantów lorda Sandwicha, a w pismach pełno było szczegółów i komentarzy na ten temat. Muszę przyznać, że sprawa ta istotnie była niezwykła i niezrozumiała. Mogła ona w najwyższym stopniu zaciekawić nie tylko zawodowego detektywa, lecz również zwykłego człowieka, z dala stojącego od kryminalistyki.

Oto pokrótce jak wyglądały fakty.

Lord Sandwich, ostatni potomek starej i arystokratycznej ro­dziny, utracjusz i hulaka o jak najgorszej sławie, posiadał ko­lekcję brylantów wartości miliona funtów szterlingów. Miał się w niej znajdować ów słynny kamień niebieski, który swego czasu zdobił koronę królów francuskich, a później zaginął podczas Wielkiej Rewolucji. Nie brakło tam również wielu innych słynnych i olbrzymich brylantów; liczne z nich dawniej należały do nababów i książąt hinduskich. Przodkowie lorda Sandwicha zdobyli je podczas wypraw orężnych lub też nabywali za olbrzymie sumy. Widziałem kiedyś fotografie tej kolekcji, było to naprawdę coś wspaniałego.

Sandwich ukrywał ten skarb w podziemiach swego pałacu przy Grosyenor Square, gdzie jedno z pomieszczeń zamieniono w wa­rownię, opancerzoną betonem i stalą. Strzegł swych brylantów zazdrośnie i rzadko komu je pokazywał, jednak nadszedł dzień, kiedy musiał się z nimi rozstać na pewien czas. Potrzebne mu były pieniądze, a bank Braci Carterów, którego był klientem, zgodził się udzielić pożyczki w wysokości stu tysięcy funtów jedynie pod odpowiednią gwarancją. Nie mając innego wyjścia Sandwich z cięż­kim sercem musiał dać w zastaw swe brylanty.

Przy zachowaniu wszelkich środków ostrożności i pod silną stra­żą przeniesiono szkatułę z brylantami do skarbca bankowego i zło­żono ją tam w niedostępnej pancernej skrytce. Lord Sandwich umieścił swe pieczęcie na drzwiach i otrzymał klucz od jednego z jej zamków. Klucz od drugiego zamku, po uprzednim nałożeniu swoich pieczęci, otrzymał dyrektor banku Archibald Carter. To postępowanie miało na celu zapewnienie bezpieczeństwa obu stro­nom. Bank zyskał pewność swego zastawu, lord Sandwich zaś mógł być pewny, że w jego nieobecności nikt nie tknie brylantów.

Pożyczka miała być spłacona po upływie pół roku, ale już w dwa miesiące po zdeponowaniu brylantów Sandwich doszedł do wniosku, że nie znajdzie na to środków i że musi sprzedać część swego skarbu. W dość szybkim czasie znalazł kupca, którego sprowadził do banku, by mu pokazać swą kolekcję.

Carterowie nie mieli nic przeciwko temu. Wraz z lordem oraz sprowadzonym przez niego kupcem udali się do skarbca, gdzie przy zachowaniu odpowiednich formalności przystąpiono do otwar­cia skrytki. Przede wszystkim obejrzano pieczęcie, a po stwier­dzeniu, że są one oryginalne i nienaruszone, Sandwich otworzył jeden z zamków swoim kluczem, drugi zaś zamek otworzył Ar­chibald Carter. Szkatułka z brylantami leżała nietknięta dokładnie w tym samym miejscu, gdzie ją złożono. James Carter wyjął ją ze skrytki, podniósł wieko i wtedy z ust lorda Sandwicha wyrwał się okrzyk przerażenia wraz z potwornym przekleństwem - za­miast bezcennych niebieskawobiałych brylantów w szkatułce leżały żółte świecidełka szlifowane na kształt diamentów.

Po ochłonięciu z pierwszego wrażenia Archibald Carter przyjrzał się im dokładniej. Zastanowiło go, że z wyjątkiem koloru zewnętrznie niczym się nie różniły od oryginalnych brylantów Sandwicha. Były zupełnie tej samej wielkości i kształtu, leżały zupełnie na tych samych miejscach co brylanty oryginalne. Wyjął jedno z tych świecidełek i zauważył, że jest ono zimne w dotyku. To go zastanowiło, wiedział bowiem, że szkło jako zły przewodnik ciepła daje zupełnie odmienne wrażenie. Podejrzewając, że świecidełko wykonane jest z innego materiału niż szkło pociągnał nim po swym lusterku kieszonkowym – utworzyła się wyraźna rysa. Sprawa stawała się coraz bardziej tajemnicza. Czyżby imitację ko­lekcji Sandwicha sporządzono z diamentow? Przypuszczenie to początkowo wydawało się niewiarygodne, lecz dalsze badania cał­kowicie je potwierdziły. Ze skarbca bankowego zostały skradzione brylanty Sandwicha i zamiast nich pozostawiono brylanty podobne do oryginalnych, lecz żółte i tanie.

Policja zabrała się energicznie do badań. Przede wszystkim do­konano dokładnych oględzin skrytki. Jednakże ani na drzwiczkach, ani też na jej pancerzu nie znaleziono żadnego śladu cięcia czy innego uszkodzenia. Również badanie odcisków palców nie dało żadnego wyniku. Na szkatułce z brylantami i na drzwiczkach skrytki znajdowały się jedynie ślady palców Sandwicha raz braci Carterów. Widocznie złoczyńca musiał działać w rękawiczkach. Lecz jeśli włamanie było wykluczone, to w jaki sposób dostał się do skrytki, jak podrobił pieczęcie i klucze? Przesłuchano strażni­ków skarbca i wszystkich urzędników bankowych, lecz żaden z nich nie potrafił wnieść do sprawy nic nowego. Nikt nie zauważył, aby do skarbca wchodził ktoś obcy lub niepowołany. Wysłano zapytania do policji całego świata, czy nie wpadła na trop sprze­daży niezwykle cennych brylantów. Okazało się, że nie stwier­dzono takiego wypadku.

Policja stanęła wobec tajemnicy nie do rozwiązania. Dla mnie osobiście była to również jedna z najbardziej nie wyjaśnionych za­gadek, chociaż współpracując z Holmesem zetknąłem się z niejedną.

Lord Sandwich zaskarżył Carterów do sądu o odszkodowanie. Żądał miliona funtów szterlingów, czyli sumę, na którą oszacowano jego zastaw. W wywiadach z dziennikarzami ze zwykłą sobie brutalnością rzucał najgorsze oszczerstwa na Carterów. Twierdził, że albo sami dokonali kradzieży, albo też w jakiś sposób są w to zamieszani. Czyż trudno im było, mówił, podrobić pieczęcie tak dokładnie, że nikt tego nie poznał? Nie sprawiało im również wielkiej trudności zdobycie drugiego klucza do zamku, od którego klucz posiadał Sandwich. A wreszcie któż, jeśli nie Carterowie, miał w każdej chwili łatwy dostęp do skarbca?

W odpowiedzi na te wywody Carterowie zaskarżyli lorda o zniesławienie. W wywiadach dla prasy zwracali uwagę, że Sandwich równie dobrze mógł podrobić ich pieczęcie, dopasować klucz dorugiego zamku i, nie zauważony przez nikogo, wyjąć z niej swoje brylanty. Nie oskarżali go jednak o to. Ich zdaniem w ogóle nie było włamania ani kradzieży. Po prostu brylanty w niepojęty sposób same przez się zżółkły w czasie przechowywania. To, co znaleziono w skrytce po jej otwarciu, wcale nie było imitacją. Był to zżółkły depozyt złożony przed dwoma miesiącami.

Te bajeczki opowiadane przez Carterów wydawały mi się po prostu śmieszne i oburzające: nie mieściło mi się w głowie, że ktoś mógł je wygłaszać zupełnie serio. Jubilerzy i szlifierze, których o to pytano, wyśmiewali się z przypuszczenia, że brylanty mogłyby samoistnie zżółknąć. Oświadczyli, że jest to wykluczone, nie zanotowano jeszcze takiego wypadku jak świat światem.

A jednak było sporo osób powodowanych niechęcią do Sandwicha, które dawały posłuch Carterom. Gazeta „Sunday Dispatch”, którą właśnie miałem w ręku, posunęła się nawet tak daleko, że w tajemniczej przemianie brylantów dopatrywała się cudu. Miała to być kara niebios za rozwiązłe życie lorda.

Podsunąłem ten artykuł Holmesowi.

- Przeczytaj tylko, jakie brednie wypisują na temat brylantów Sandwicha - rzekłem. - To naprawdę niepojęte, co ludzie potrafią wymyślić.

Sherlock pobieżnie rzucił okiem na wskazany artykuł, pyknął kilka razy z fajki i z krótkim - hm - powrócił do przerwanej lektury.

- Swoją drogą, nie rozumiem tego wszystkiego - podjąłem nie zrażony milczeniem mego przyjaciela. - Jeśli sprawcami nie byli Carterowie, to po co złodziej zadał sobie trud sporządzenia dokładnej imitacji brylantów Sandwicha, i to właśnie z diamentu? Po co podrzucił ją i dlaczego starał się wszystko tak urządzić, aby poza rzekomym zżółknięciem nie było żadnego śladu zamiany?

Jeśli założyć, że zamiany dokonali Carterowie, to sprawa staje się jasna. Tylko im mogło zależeć na pozostawieniu w skrytce możliwie dokładnej imitacji, bo to dawało im podstawę do ba­jeczki o samoistnym zżółknięciu brylantów. Przypuśćmy, że sąd w nią uwierzy. Nie będą wtedy musieli płacić odszkodowania Sandwichowi, a brylanty zostaną im prawie za darmo. Jeśli na­tomiast trzeba będzie zapłacić odszkodowanie, to cóż - zapłacą jedynie ich wartość. Czysty interes bez ryzyka.

- Zupełnie słuszne - mruknął Holmes

Spojrzałem na niego nie wiedząc, czy mówi serio, czy też kpi ze mnie, ale nie potrafiłem nic odczytać z jego spokojnej i nie­ruchomej, jak zwykle, twarzy.

- Dałbym bardzo dużo, gdybym się mógł dowiedzieć, jak oni to zrobili - westchnąłem. - Przecież musieli mieć jakichś wspól­ników, jakiś grawer musiał podrobić pieczęcie Sandwicha, ślusarz drugi klucz, a zdolny szlifierz brylantów wykonać imitację. Nie­możliwe również, aby absolutnie nikt ich nie dostrzegł, gdy ma­nipulowali koło skrytki z brylantami.

A jednak mimo usilnych badań, mimo przesłuchania przez po­licję setek świadków nie zdobyto żadnej nici przewodniej, żadnego śladu osób zamieszanych w to przestępstwo. Nic, absolutnie nic.

- Ano, cóż, mój drogi - odpowiedział Holmes z ironicznym uśmiechem - nie pozostaje nic innego, jak zgodzić się z „Sunday Dispatch".

- I uwierzyć w cudy? - wykrzyknąłem.

- A może komuś zależy, aby w nie uwierzono? - zauważył Sherlock zagadkowo.

Chciałem go zapytać, jak mam rozumieć te słowa, ale mi przeszkodził gwałtowny dzwonek u drzwi. Usłyszeliśmy w korytarzu kroki naszego lokajczyka Billa, który pobiegł, aby je otworzyć, a tuż potem czyjś donośny głos zapytał o Sherlocka Holmesa. Nie wiem, co się dalej działo w korytarzu. Jedyne, co zdołałem uchwy­cić, to gwałtowny protest Billa, który wpadł do naszego pokoju odwrócony tyłem i z wyciągniętymi przed siebie rękoma. Tuż za nim w otwartych drzwiach zjawił się jakiś wysoki, barczysty męż­czyzna z laską wysoko wzniesioną do uderzenia.

- Mister Holmes - wołał nasz Bill przeraźliwym głosem - ten pan...

- Wynoś się, drabie - grzmiał na niego nieznajomy - bo ci gnaty połamię.

Niezwykły ten widok nie wywarł na moim przyjacielu żadnego wrażenia.

- Dziękuję ci, Bill, możesz odejść - rzekł spokojnie do lo­kaja, po czym zwracając się do intruza, wskazał mu ręką krzesło:

- Witam pana, lordzie Sandwich, proszę spocząć.

Teraz i ja go poznałem. Był zupełnie taki sam, jak na licznych ilustracjach, które ostatnio ukazywały się w pismach. Potężnie zbu­dowany, z czerwoną, nalaną twarzą i wyłupiastymi jasnoniebie­skimi oczyma, w których czaiła się wściekłość, sprawiał wrażenie byka, w każdej chwili gotowego do stratowania wszystkiego, co mu stanie na drodze. Worki pod oczami i grube, wywinięte wargi jeszcze bardziej czyniły odrażającą tę twarz, na której można było odczytać hulaszcze życie, z jakiego słynął.

Sandwich nie uznał za potrzebne ani przywitać się z nami, ani też wytłumaczyć swego gwałtownego postępowania z Billem. Mi­mo zaproszenia Holmesa nie usiadł na wskazanym mu krześle, lecz stojąc nieruchomo bacznie wpatrywał się w mego przyjaciela.

- Nie było tu jeszcze tego starego złodzieja? - zapytał wresz­cie chrapliwym głosem.

- Ma pan zapewne na myśli dyrektora Archibalda Cartera? - odparł Holmes z wyszukaną i niezrozumiałą dla mnie uprzejmo­ścią. - Nie, nie miałem jeszcze przyjemności gościć go u siebie.

- Do diabła z taką przyjemnością - warknął lord. - Skąd u licha pan mnie zna?

- Nic dziwnego - uśmiechnął się Holmes - wszak i pan mnie zna. Jesteśmy obydwaj znakomitościami.

Nie spodziewałem się po Holmesie takiej finezji, nie wywołała ona jednak na Sandwichu żadnego wrażenia.

- Kto jest ten tutaj? - wskazał na mnie palcem. - Niech wyjdzie!

Tego miałem już dość. Od pierwszej chwili poczułem niechęć do tego gbura, ale teraz jego chamstwo przepełniło miarę. Krew we mnie zakipiała, gotów byłem porwać draba za kołnierz, otwo­rzyć nim drzwi i z kopniakiem na drogę zrzucić go ze wszystkich schodów.

- Ten pan to mój przyjaciel, doktor Watson - rzekł Sherlock nie tracąc spokoju. - Zostanie w tym pokoju albo jeśli pan koniecznie żąda, aby wyszedł, bardzo mi przykro - nasza rozmowa nie dojdzie do skutku.

- Do stu tysięcy diabłów! - wrzasnął Sandwich, ale Holmes nie dał się wyprowadzić z równowagi tym wykrzyknikiem. Pociągając fajeczkę, bawił się leżącym na stole nożykiem i spokojnie przyglądał się gościowi.

- Dobrze, niech i tak będzie - poddał się w końcu Sandwich, siadając na krześle. - Nie lubię tracić słów, panie Holmes. Sprawę pan zna. Przyszedłem powiedzieć, że dam panu trzy razy więcej, niż zaproponuje Carter.

- Prawdziwie lordowski gest - lekko przymrużył oczy Holmes. - Nie wiem tylko, czy dyrektor Carter w ogóle wystąpi z jakąś propozycją.

- Nie strugaj pan wariata - krótko uciął Sandwich. - Ten stary szubrawiec na pewno tu przybiegnie. Co pan sądzi o tym wszystkim?

- Nie mam jeszcze wyrobionego zdania w tej sprawie - uchylił się Holmes od odpowiedzi.

- Ho, ho, hę, hę, hę - zarechotał lord. - Wielki Sherlock Holmes nie ma zdania w słynnej na cały świat sprawie. Zresztą jak pan chce - zaczął poważnie. - Mnie tam wszystko jedno, kto ukradł. Znajdź pan złodzieja - to grunt. Ale powiadam panu, tu mi włosy wyrosną - wskazał na swą dłoń - jeśli oni tego nie zrobili.

Holmes wsunął się głębiej w fotel, oparł o niego głowę, przy­mknął oczy i splótłszy dłonie zastygł w milczeniu. Była to jego zwykła poza, kiedy się nad czymś głęboko zastanawiał.

- Dobrze - rzekł energicznie, ocknąwszy się z zamyślenia - zajmę się pańską sprawą.

Byłem zdumiony. Od szeregu lat nic nie mogło skłonić Holmesa, aby powrócił do zawodu detektywa. Dlaczego teraz zainteresował się sprawą, która jeszcze pół godziny temu zupełnie go nie obchodziła? Mimo tylu lat i zażyłości wciąż go nie znałem.

- Muszę jednak postawić jeden warunek, lordzie Sandwich – dodał Holmes po chwili. - Odpowie mi pan na kilka pytań.

- Pytaj pan, byle krótko.

- Jaki pan ma wzrok?

- A cóż to pana obchodzi! - wybuchnął lord.

- Obiecał pan odpowiadać na moje pytania - nie tracił spo­koju Sherlock.

- No więc jestem krótkowidzem, ale niech mnie wilki zjedzą, jeżeli rozumiem, na co panu ta wiadomość.

- A teraz drugie pytanie - ciągnął niewzruszony detektyw. - Ma pan w krawacie piękną szpilkę z perłą. Czy wolno wiedzieć, gdzie ją pan kupił?

- Kpiny, słowo daję, czyste kpiny. Do stu tysięcy diabłów, mam dość tych głupich pytań - znów uniósł się Sandwich.

- Niestety, muszę obstawać przy tym pytaniu, mylordzie.

Bacznie obserwowałem Sandwicha przez cały ten czas i widzia­łem, jak narasta w nim wściekłość. Czerwona twarz jeszcze bardziej mu spurpurowiała, wytrzeszczył wściekłe oczy na Holmesa i zdawało się, że jeszcze chwila, a rzuci się na niego z pięściami.

Widocznie jednak obawa zrażenia sobie Holmesa zwyciężyła nad wściekłością lorda, bo wysapawszy przez kilka sekund swą złość, warknął:

- W Brukseli.

- Dziękuję. Jeszcze jedno, ostatnie pytanie. W jakim wieku jest pański służący i czy lubi zaglądać do kieliszka? - zapytał Holmes z lekkim uśmieszkiem.

Sandwich znów spojrzał na niego nienawistnie, ale tym razem szybko się opanował i wyjaśnił, niezwykle jak na niego dokładnie, że ma trzydziestoletniego lokaja, który nie gardzi kieliszkiem ginu, ale nade wszystko lubi porter.

Holmes podziękował mu uprzejmie i oświadczył, że nie ma więcej pytań, co sprawiło lordowi wyraźną ulgę. Sięgnął do kie­szeni, wyjął z niej książeczkę czekową i spytawszy krótko: ile? - zamierzał wypisać czek.

- Proszę schować książeczkę, mylordzie. Nie biorę pieniędzy, póki nie wiem za co - wyjaśnił Sherlock.

- Jak pan chce - wzruszył Sandwich ramionami. Rzucił krótkie - żegnam - i obróciwszy się na pięcie, wyszedł nie oglądając się na nas.

- Co za ohydny typ - wybuchnąłem, gdy tylko drzwi się za nim zamknęły. - Podziwiam twoją anielską cierpliwość. Jak mogłeś znosić jego impertynencje? Ja bym go już dawno wyrzucił za drzwi.

- Masz rację, mój drogi - uśmiechnął się Holmes. - Zamiast studiować jego charakter, raczej należało dać mu poznać swój własny.

Zamilkłem zawstydzony. Sherlock dość często pozwalał sobie na drwiny w stosunku do mnie, ale tym razem należała mi się słuszna nauczka.

- Musisz jednak przyznać - podjąłem po chwili - że pytania, które mu zadawałeś, były dość niezwykłe. Co on sobie na przykład pomyślał, gdy go zapytałeś o stan jego wzroku?

- Nie wiem, co sobie pomyślał. Widzę tylko, że twojej uwadze uszedł bardzo ważny fakt, chociaż skwapliwie czytałeś wszystko, co pisano o zniknięciu bryla...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin