Cooper James Fenimore - Sokole Oko 03 - Tropiciel śladów.pdf

(1449 KB) Pobierz
Cooper James Fenimore - Sokole
James Fenimore Cooper
TROPICIEL ŚLADÓW
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ołtarzem — zieleń pachnącej murawy,
Świątynią, Panie — twój przestwór
łaskawy,
Mą kadzielnicą — wonie, co z gór płyną,
A ciche myśli — modlitwą jedyną.
MOORE
Wzniosłość, która cechuje widok rozległych przestrzeni, dobrze jest znana każdemu.
Najgłębsze, najbardziej dalekosiężne, a być może i najszlachetniejsze myśli przepełniają
wyobraźnię poety, kiedy spogląda w otchłań bezkresnego pustkowia. Rzadko się zdarza, by
nowicjusz patrzał obojętnie na przestwór oceanu, a umysł, nawet wśród mroku nocy,
odnajduje w sobie odpowiednik owej wielkości nieodłącznej od obrazów, których zmysłami
objąć nie sposób.
Z uczuciem pokrewnym podziwowi i grozie — dziecięciu wzniosłości — spoglądały osoby
otwierające akcję niniejszego opowiadania na widok, który się przed nimi roztaczał. Było ich
razem czworo — dwóch mężczyzn i dwie kobiety — a wspięli się ma stos pni drzewnych
wyrwanych przez burzę, chcąc objąć wzrokiem okolicę.
Do dziś istnieje w naszym kraju zwyczaj nazywania takich miejsc pokosami. Wpuszczając
światło dnia do ciemnych i wilgotnych ostępów, tworzą one coś na kształt oaz w uroczystym
mroku dziewiczych lasów Ameryki. Pokos, o którym tu mowa, znajdował się na szczycie
łagodnego wzniesienia i choć niewielki, otwierał rozległy widok — rzecz nader rzadką dla
podróżnika w puszczy — tym, co zdołali wydostać się na jego górny skraj. Nauka nie określiła
dotąd, czym jest siła, która tak często czyni podobne spustoszenia; jedni je przypisują trąbom
powietrznym wzbijającym słupy wody na oceanie, inni znów — nagłym i gwałtownym
strumieniom elektrycznego fluidu. Jednakże ich skutki w lasach są wszystkim dobrze znane.
Przy wyższym skraju owej przesieki niewidzialna moc spiętrzyła drzewo na drzewie w taki
sposób, że dwaj mężczyźni nie tylko mogli wspiąć się na wysokość około trzydziestu stóp
nad poziom ziemi, lecz także, przy odrobinie starania i zachęty, nakłonić mniej śmiałe
towarzyszki, by poszły za ich przykładem. Olbrzymie pnie, złamane i uniesione potęgą
wichru, leżały jeden na drugim niby słomiane kukły, a ich gałęzie, wciąż jeszcze wydzielające
woń zwiędłych liści, splątane były z sobą tak, iż stanowiły wystarczające oparcie. Jedno z
drzew wyrwane zostało z korzeniami i jego dolny koniec, oblepiony ziemią, sterczał w górę,
tworząc coś w rodzaju platformy dla czworga poszukiwaczy przygód.
W opisie wyglądu owej grupki czytelnik nie powinien spodziewać się żadnych znamion
ludzi lepszej kondycji. Byli to wędrowcy po puszczy; choćby zaś nawet nimi nie byli, ani ich
dawniejsze obyczaje, ani obecna pozycja społeczna nie mogłyby w nich wyrobić
przyzwyczajenia do rozlicznych zbytków wyższego stanu. Dwie bowiem z owych osób,
mężczyzna i kobieta, należały do naturalnych właścicieli tych ziem, będąc Indianami ze
słynnego plemienia Tuskarorów, towarzyszyli im zaś: mężczyzna, którego cechowały
osobliwości właściwe człowiekowi, co strawił życie na oceanie, a którego ranga nie
przekraczała najprawdopodobniej stopnia prostego marynarza, oraz dziewczyna nie
należąca do wiele wyższej sfery, aczkolwiek młodość, słodycz lica i skromny, choć bystry
wyraz przydawały jej owej inteligencji i subtelności, tak pomnażającej urodę osób płci pięknej.
W tej chwili duże, błękitne oczy dziewczęcia odzwierciedlały uczucie wzniosłości, jakie w
śnieg budził widok, a miła twarz promieniała zadumą, którą wszelkie głębokie wzruszenia —
choćby przynosiły najwyższą przyjemność — ocieniają oblicza istot niewinnych i myślących.
A zaprawdę widok mógł wywrzeć głębokie wrażenie na wyobraźni patrzącego. Ku
zachodowi, w którym to kierunku zwrócone były twarze wszystkich czworga, wzrok
obejmował ocean liści, przepyszny i bogaty różnorodną, żywą zielenią bujnej roślinności,
mieniący się soczystymi barwami, spotykanymi pod czterdziestym drugim stopniem
szerokości geograficznej. Wiązy o wdzięcznych płaczących koronach, przebogate odmiany
 
klonów, rozliczne gatunki szlachetnych dębów amerykańskiej puszczy wraz z szerokolistnymi
lipami splatały społem górne konary, tworząc jeden ogromny, rzekłbyś nieskończony
kobierzec listowia, który rozciągał się hen ku zachodzącemu słońcu, aż po horyzont, gdzie
stapiał się z obłokami, podobnie jak fale i niebo stykają się u podstaw sklepienia
niebieskiego. Tu i ówdzie, na skutek działania burz czy tez kaprysu natury, otwierała się
pośród olbrzymów boru niewielka szczelina pozwalająca jakiemuś pomniejszemu drzewu
wspiąć się ku światłu i wznieść swą skromną głowę niemal do równego poziomu z dookolną
powierzchnią zieleni. Do tych należała brzoza, drzewo szacowne w mniej uprzywilejowanych
stronach, drżąca osika, różnorodne 'bujne orzechy i wiele innych, a wszystkie przypominały
hołysza i prostaka, którego okoliczności postawiły wobec osób dostojnych i wielkich.
Gdzieniegdzie wysoki, prosty pień sosny przebijał się wskroś tego olbrzymiego łamu,
wystrzelając nadeń wysoko, niby jakiś wspaniały pomnik kunsztownie wzniesiony na równinie
z liści.
Właśnie owa rozległość widoku, prawie nieprzerwana powierzchnia zieleni, zawierała w
sobie cechę wielkości. Piękno można było wyśledzić w delikatnych barwach, podkreślonych
stopniowaniem światła i cienia, natomiast uroczysty spokój budził uczucie pokrewne grozie.
— Wuju — rzekła zdumiona, lecz zachwycona dziewczyna do swego towarzysza, którego
ramienia lekko dotykała, ażeby utrzymać w równowadze swą drobną postać. — To
przypomina widok oceanu, który tak bardzo miłujesz.
— Cóż za głupstwo i imaginacja dziewczęca, Magnesku! — odparł marynarz zwracając się
do niej czułym przezwiskiem, którego często używał jako aluzji do powabów swej
siostrzenicy. — Jedynie dzieciakowi przyjść może do głowy, aby tę garść liści przyrównywać
do prawdziwego Atlantyku. Można by przypiąć wszystkie te korony drzew do kurty Neptuna, a
nie byłyby niczym więcej jak bukiecikiem na jego piersi.
— Sądzę, że więcej w tym fantazji niż prawdy, wujaszku. Spójrz tylko: to musi się ciągnąć
całymi milami, a przecie nie widzimy nic prócz liści. Cóż więcej można by ujrzeć, gdyby się
spoglądało na ocean?
— Co więcej? — odparował wuj czyniąc niecierpliwy ruch łokciem, którego dotykała
dziewczyna, ręce miał bowiem skrzyżowane na piersiach, a dłonie wsunięte w zanadrze
kamizeli z czerwonego sukna, jaką noszono w owych czasach. — Co więcej, Magnesku? Już
raczej powiedz: co mniej. Gdzież masz grzywiaste bałwany, błękitną toń, bujowiska, kipiele,
gdzie wieloryby i wodne bryzgi, gdzie nieskończony ruch na tym skrawku lasu, dziecino?
— A gdzież są na oceanie korony drzew, solenna 'Cisza, gdzie wonne liście i .cudna
zieleń, wujaszku?
— Ech, Magnesku! Gdybyś się rozumiała na rzeczy, wiedziałabyś, że zielona woda to
zmora marynarzy. Niewiele mniej mu jest miły ten, kto ma zielono w głowie.
— Ależ zielone drzewa to coś zupełnie innego. Tss. Ten odgłos to wiatr wzdychający
wśród liści...
— Trzeba ci słyszeć, jak dyszy północnozachodni wicher, dziewczyno, jeżeli lubisz wiatr. A
gdzie masz sztormy i huragany, gdzie pasaty, wiatry lewantyńskie i tym podobne, nad tym
(kawałkiem lasu? I jakież to ryby pływają pod ową potulną powierzchnią?
— Że bywały tu burze, na to wyraźnie wskazują oznaki, które widzimy dokoła, a jeśli nie
ryby, to w każdym razie zwierzęta kryją się pod tymi liśćmi.
— O tym nic mi nie wiadomo — odparł wuj z iście marynarską pewnością siebie. — W
Albany naopowiadali nam tyle historii o dzikich bestiach, na które się natkniemy, a przecie
jeszcze nie widzieliśmy nic, co by mogło przestraszyć choćby fokę. Wątpię, czy któryś z
lądowych zwierzaków może się równać z podzwrotnikowym rekinem.
— Patrz! — wykrzyknęła siostrzenica, bardziej zajęta wzniosłością i pięknem bezkresnego
boru niż dowodzeniem wuja. — O, tam dym wije się nad szczytami drzew; czy to możliwe,
żeby dobywał się z jakiegoś domu?
— Aha, w tym dymie jest coś ludzkiego — odparł stary marynarz — co warte jest tysiąc
drzew. Muszę go pokazać Grotowi Strzały, bo a nuż omija port nic o tym nie wiedząc. Gdzie
dym, tam może być i kambuz.
To rzekłszy wuj dziewczyny wyciągnął rękę zza pazuchy i lekko [dotknąwszy ramienia
stojącego obok Indianina wskazał mu cienką smugę dymu, która w odległości około mili
wymykała się spomiędzy liściastego pustkowia i rozsnuwała niemal niedostrzegalnymi
nitkami oparu w lekko drgającym powietrzu.
Tuskarora należał do owych wojowników o szlachetnej postawie, których przed wiekiem
 
częściej niż dzisiaj spotykało się pośród krajowców tego kontynentu, i chociaż tyle obcował z
kolonistami, że poznał ich obyczaje, a nawet język, przecież niewiele utracił z dzikiej
wyniosłości oraz pełnego prostoty dostojeństwa wodza. Jego stosunki ze starym żeglarzem
ułożyły się dobrze, ale nie bez dystansu, gdyż Indianin nazbyt .przywykł do przestawania z
oficerami różnych placówek wojskowych, które nawiedzał, by nie zmiarkować, iż jego obecny
towarzysz jest tylko podwładnym. Spokojna, pełna wyższości rezerwa Tuskarory była w
samej rzeczy tak imponująca, że Charles Cap (to bowiem nazwisko nosił marynarz) (nawet w
momentach największej pewności siebie czy żartobliwego nastroju nie pozwalał sobie na
poufałość w obcowaniu z nim, które trwało już od tygodnia z górą. Jednakże widok wijącego
się dymu zaskoczył marynarza niczym nagłe pojawienie się żagla na morzu, toteż po raz
pierwszy, odkąd zawarli znajomość, poważył się, jak już wspomniano, dotknąć ramienia
wojownika.
Bystre oko Tuskarory natychmiast dostrzegło dym; przez całą minutę stał, lekko się
wspiąwszy na palce, z rozszerzonymi nozdrzami niby kozioł wietrzący swąd w powietrzu, ze
wzrokiem nieruchomym jak wyćwiczony wyżeł, który oczekuje strzału swojego pana. Potem
znów opadł na pięty i wydał ledwie dosłyszalny, stłumiony okrzyk owym miękkim głosem,
który u indiańskich wojowników stanowi tak osobliwy kontrast z chrapliwymi wrzaskami; poza
tym nie pokazał po sobie żadnego wzruszenia. Oblicze jego było spokojne, a orle oczy,
ciemne i przenikliwe, przesuwały się po liściastej panoramie, jak gdyby jednym spojrzeniem
chciały ogarnąć każdy szczegół mogący oświecić umysł. Zarówno wuj, jak i siostrzenica
wiedzieli doskonale, że podjętej przez nich długiej wędrówce wskroś szerokiego pierścienia
puszczy musi towarzyszyć niebezpieczeństwo; atoli żadne z nich nie mogło od razu
rozstrzygnąć, czy znak, że w pobliżu znajdują się inni ludzie, jest zwiastunem dobra czy sta.
— Niedaleko muszą być Oneidowie albo Tuskarorowie, Grocie Strzały — rzekł Cap
zwracając się do swego indiańskiego towarzysza nadanym mu przez Anglików imieniem. —
Czy nie byłoby dobrze przyłączyć się do nich i dostać na noc wygodną koję w wigwamie?
— Tam nie ma wigwam — odrzekł nieporuszony Grot Strzały. — Za dużo drzew.
— Ależ muszą tam być Indianie; może jacy starzy twoi kompana, mości Grocie.
— Nie Tuskarora, nie Oneida, nie Mohawk — ogień bladych twarzy.
— Do diabła! No, Magnesku, to już przekracza granice mądrości marynarza; my, stare
wilki morskie, potrafimy odróżnić barłóg prostego majtka od hamaka oficera, ale nie sadzę,
żeby najstarszy admirał we flocie jego królewskiej mości umiał odróżnić dym króla od dymu
węglarza.
Myśl, że pośród owego oceanu puszczy przebywają w pobliżu ludzkie istoty, pogłębiła
rumieniec na kwitnących policzkach i rozjaśniła oko nadobnej dziewczyny, która obróciła się
ku wujowi z wyrazem zaskoczenia i powiedziała niepewnie, jako że oboje nieraz już
podziwiali mądrość, by nie rzec: instynkt Tuskarory.
— Ogień bladych twarzy! Chyba tego on wiedzieć nie może, wujaszku?
— Dziesięć dni temu gotów byłbym przysięgać, że nie, ale teraz sam nie wiem, czego się
trzymać. Czy wolno mi spytać, Grocie, dlaczego sądzisz, że to dym bladych twarzy, a tnie
czerwonoskórych?
— Mokre drzewo — odparł wojownik ze spokojem nauczyciela, który wyjaśnia
zdziwionemu uczniowi matematyczne zadanie. — Dużo wilgoci — dużo dymu; dużo wody —
czarny dym.
— Wybacz mi, Grocie, ale dym nie jest czarny, nie ma go też wiele. Dla mnie jest on
równie zwiewny i kapryśny jak ten, który dobywa się z kapitańskiego czajnika, kiedy już nie
ma czym podsycić ognia prócz (paru wiórów z dna statku.
— Za dużo wody — odrzekł Grot Strzały lekko kiwając głową. — Tuskarora za chytry, żeby
robić ogień z wody. Blada twarz za dużo książek i palić byle co; dużo książek, mało wiedzieć.
— Co racja, to racja, przyznaję — powiedział Cap, który nie był zwolennikiem nauki. — Ma
to być aluzja do twego czytania, Magnesku, bo wódz posiada na swój sposób (rozsądne
poglądy. A powiedzże mi, Grocie, jak daleko, według twoich obliczeń, jesteśmy od tego
kawałka sadzawki, który zowiecie Wielkim Jeziorem, a na który od tylu już dni wzięliśmy
kurs?
Tuskarora patrząc na marynarza ze spokojną wyższością odpowiedział:
— Ontario jak niebo; jedno słońce, a wielki podróżnik je pozna.
— No cóż, nie mogę zaprzeczyć, że byłem wielkim podróżnikiem, ale ze wszystkich mych
 
rejsów ten jest najdłuższy, najmniej korzystny i najdalej wiedzie w głąb lądu. Jeśli owa kałuża
słodkiej wody jest już tak blisko i taka wielka, można by mniemać, że dwoje dobrych oczu
potrafi ją wypatrzyć, skoro z tego punktu obserwacyjnego podobno widzi się wszystko na
trzydzieści mil wokoło.
— Patrz — rzekł Grot Strzały wyciągając ze spokojnym wdziękiem ramię przed siebie —
Ontario.
— Wujku, przywykłeś do okrzyku: „ziemia", ale nie „woda", toteż nie widzisz jej zgoła! —
zawołała siostrzenica śmiejąc się, jak zwykły się śmiać dziewczęta ze swoich własnych,
płochych konceptów.
— Jakże to, Magnesku? Czy sądzisz, że nie rozpoznałbym omego rodzimego żywiołu,
gdyby go było widać?
— Ależ Ontario nie jest twoim rodzimym żywiołem, wujaszku drogi, boć przede pochodzisz
ze słonej wody, a ta jest słodka.
— To może sprawiać jakąś różnicę młodemu marynarzowi, ale nie staremu. Poznałbym
wodę, dziecko, choćbym miał ujrzeć ją w Chinach.
— Ontario! — powtórzył z naciskiem Grot Strzały, ponownie wyciągając rękę ku
północnemu zachodowi.
Po raz pierwszy, odkąd się poznali, Cap popatrzył na Tuskarorę nieco pogardliwie,
jakkolwiek nie omieszkał podążyć wzrokiem za jego spojrzeniem i ręką, które zwrócone były
w stronę punktu znajdującego się na nieboskłonie, tuż ponad powierzchnią listowia.
— Tak, tak; tegom się właśnie spodziewał, gdy opuszczałem wybrzeże w poszukiwaniu
słodkowodnej sadzawki — zawyrokował Cap wzruszając ramionami jak .człowiek, który
wyrobił już sobie zdanie i nie uważa, by należało coś dopowiedzieć. — Ontario może sobie
być tam, a na 'dobrą sprawę może być także i w mojej kieszeni. Cóż, ufam, że znajdzie się na
nim dość miejsca, abyśmy mogli manewrować czółnem, gdy tam dotrzemy. Ale, Grocie
Strzały, jeżeli niedaleko są blade twarze, wyznaję, iż chętnie bym się do nich przybliżył.
Tuskarora spokojnie skinął głową i wszyscy w milczeniu zeszli z korzeni obalonego
drzewa. Gdy już stanęli na ziemi, Grot Strzały oświadczył, że chciałby podejść do ogniska i
przekonać się, kto je rozniecił; natomiast swej żonie i dwojgu pozostałym doradził, by wrócili
do łodzi, którą pozostawiono na pobliskiej rzece, i tam oczekiwali jego powrotu.
— Ależ, wodzu, to byłoby dobre na płyciznach albo na wodach przybrzeżnych, gdzie zna
się kanały — odparł stary Cap — natomiast uważam, że w takich nie znanych stronach jest
rzeczą niebezpieczną pozwalać pilotowi, aby sam jeden zbytnio oddalał się od statku. Przeto,
za twoim pozwoleniem, nie rozstaniemy się ze sobą.
— Czego chcieć mój brat? — zapytał Indianin z powagą, choć bez urazy za ową dosyć
wyraźną nieufność.
— Twojego towarzystwa, mości Grocie, niczego więcej. Pójdę z tobą i pogadam z tymi
nieznajomymi.
Tuskarora przystał na to bez trudności i ponownie kazał wrócić do czółna cierpliwej i
uległej małżonce, w której dużych, czarnych oczach — ilekroć je nań zwracała — malował się
wyraz zarówno uszanowania, jak obawy i miłości. Tu jednak zaprotestowała Mabel.
Jakikolwiek dzielna i obdarzona niepospolitą energią w chwilach krytycznych, była tylko
niewiastą, i myśl, że obaj opiekunowie mogą ją pozostawić samotną wśród puszczy, która,
jak jej dopiero co powiedziały oczy, ciągnęła się rzekłbyś w nieskończoność — sprawiała
dziewczynie tak dojmującą przykrość, że Mabel wyraziła chęć towarzyszenia wujowi.
— Odrobina ruchu będzie mi ulgą, wuju kochany, po tak długim siedzeniu w czółnie —
dodała, a bujna krew z wolna zaczęła napływać do policzków pobladłych na przekór
wysiłkom, jakie dziewczyna czyniła, aby zachować spokój. — Zresztą może wśród tych
nieznajomych są także i kobiety.
— Chodź zatem, moje dziecię; nie dalej to niż o kabel , a wrócimy na godzinę przed
zachodem słońca.
Uzyskawszy to zezwolenie, dziewczyna, której prawdziwe nazwisko brzmiało Mabel
Dunham, jęła gotować się do odejścia, gdy tymczasem Czerwcowa Rosa, jak zwała się
małżonka Grota Strzały, biernie ruszyła w stronę czółna, zbyt bowiem przywykła do
posłuszeństwa, samotności i leśnego mroku, aby odczuwać obawę.
Troje tych, co zostali na pokosie, zaczęło teraz torować sobie drogę poprzez jego
zawikłany labirynt i dotarło do skraju boru. Kilka spojrzeń wystarczyło Grotowi Strzały,
 
natomiast stary marynarz dokładnie nastawił kieszonkowy kompas na dym, po czym dopiero
odważył się wejść w cień drzew.
— To sterowanie na węch, Magnesku, może być dobre dla Indianina, ale rasowy marynarz
zna zalety igły — powiedział wlokąc się tuż za stąpającym lekko Tuskarorą. — Wierz mi na
słowo, że Ameryka przenigdy nie zostałaby odkryta, gdyby Kolumb miał tylko nozdrza.
Przyjacielu Grocie, widziałżeś kiedy taką machinę?
Indianin obrócił się, rzucił okiem na kompas, który Cap trzymał tak, by się według niego
kierować, i odrzekł z powagą:
— Oko bladej twarzy. Tuskarora mieć swoje w głowie. Słona Woda — tak bowiem nazywał
Indianin swojego towarzysza — teraz całe oczy, nie język. — On chce przez to powiedzieć,
wuju, że musimy być cicho; zdaje się, że nie ufa tym, z którymi mamy się spotkać.
— Tak, to indiańska moda podpływania. Uważ, że sprawdził proch na panewce swej
strzelby; myślę, że dobrze będzie uczynić to samo z moimi pistoletami.
Mabel, nie zdradzając zaniepokojenia tymi przygotowaniami, do których przyzwyczaiła ją
długa wędrówka przez puszczę, szła dalej krokiem równie elastycznym jak Indianin,
trzymając się tuż za swoimi towarzyszami. Przez pierwsze pół mili nie zachowywali innych
środków ostrożności prócz bezwzględnego milczenia, natomiast gdy poczęli się zbliżać do
miejsca, gdzie powinno było płonąć ognisko, stała się niezbędna o .wiele większa czujność.
W lesie, jako zazwyczaj, nieomal nic nie przesłaniało widoku poniżej kanarów prócz
śmigłych prostych pni drzew. Cała roślinność pięła się ku światłu, toteż pod baldachimem liści
szło się niby pod olbrzymim naturalnym sklepieniem, podtrzymywanym przez milion
drzewnych 'kolumn. Jednakże owe kolumny częstokroć służyły za ochronę awanturnikowi,
łowcy albo wrogowi, toteż w miarę jak Grot Strzały szybko się zbliżał do miejsca, gdzie — jak
mu mówiły doświadczone i nieomylne zmysły — powinni byli znajdować się obcy, jego krok
stawał się coraz lżejszy, oko czujniejsze, a ciało staranniej szukało osłony.
— Patrz, Słona Wodo! — wyrzekł z tryumfem, wskazując poprzez lukę między drzewami.
— Ogień bladych twarzy!
— Na Boga, chłop ma słuszność! — mruknął Cap. — Rzeczywiście siedzą tu i pałaszują
strawę tak spokojnie, jak gdyby byli w kabinie trójpokładowca!
— Grot Strzały ma jeno na poły rację — szepnęła Mabel — boć jest tam dwóch Indian, a
tylko jeden biały.
— Blade twarze — rzekł Tuskarora podnosząc dwa palce. — Czerwony człowiek — tu
podniósł jeden.
— No — odparł Cap — trudno orzec, co słuszne, a co nie. Jeden jest całkiem biały, a i
gładki chłop z niego, na porządnego człeka wygląda, drugi jest Indianinem, to widać jasno po
jego skórze d farbie, którą się pomalował; natomiast trzeci ma nijaki takielunek , bo to ni bryg,
ni szkuner.
— Blade twarze — powtórzył Grot Strzały, podnosząc znowu dwa palce. — Czerwony
człowiek — podniósł jeden.
— On musi mieć rację, wujaszku, bo oko nigdy go nie zawodzi. Ale teraz trzeba się jak
najprędzej wywiedzieć, czy napotkaliśmy przyjaciół, czy wrogów. Mogą to być Francuzi.
— Jedno krzyknięcie rychło nas o tym przekona — odrzucił Cap. — Stań no za tym
drzewem, Magnesku, na wypadek gdyby tym frantom przyszło do głowy dać salwę całą burtą
bez żadnych wstępów. Ja zaś wprędce zmiarkuję, pod jaką flagą płyną.
Cap podniósł do ust obie dłonie złożone w trąbkę i już miał wydać zapowiedziany okrzyk,
gdy szybki ruch ręki Grota Strzały udaremnił jego zamiar, psując ów instrument.
— Czerwony człowiek: Mohikanin — powiedział Tuskarora. — Dobry. Blade twarze:
Jengizi .
— Cudowna wieść — szepnęła Mabel, którą niezbyt zachwycała perspektywa
śmiertelnego starcia w owym zapadłym pustkowiu. — Podejdźmy zaraz, drogi wujaszku, i
obwieśćmy, żeśmy przyjaciele.
— Dobrze — powiedział Tuskarora. — Czerwony człowiek spokojny i wiedzieć, blade
twarze prędkie i strzelać. Niech idzie squaw.
— Co? — rzekł zdumiony Cap. — Posyłać na zwiady małego Magneska, gdy tymczasem
dwa takie chłopy na schwał jak ty i ja zdryfują i patrzeć będą, czy jej się uda szczęśliwie
podpłynąć do brzegu? Jeżeli na to pozwolę, niech mnie...
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin