Deforges Regine - Niebieski rower 01- Niebieski rower.pdf

(1133 KB) Pobierz
Deforges Regine - Niebieski row
Śę Régine Deforges
Niebieski rower
1939-1942
Przełożyła Regina Gręda
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej,
Warszawa 1988
Prolog
Zawsze pierwszy na nogach Pierre Delmas wypijał niesmaczną kawę, którą
służąca zostawiała mu na brzegu staroświeckiej kuchni. Następnie gwizdał na psa i
wychodził: zimą w mrok, latem zaś w smutną szarość poprzedzającą świt. Lubił
zapach ziemi, gdy wszystko jeszcze śpi. Często dzień zastawał go na tarasie, gdzie
stał z twarzą zwróconą w stronę ciemnej linii Landów, ku morzu. W rodzinie
mówiono, że jedyną rzeczą, jakiej żałował, było to, że nie został marynarzem. jako
dziecko spędzał w Bordeaux długie godziny na nabrzeżu Chartrons, przyglądając się,
jak wpływają i wypływają statki handlowe. Wyobrażał sobie, że jest kapitanem
jednego z tych statków, które prują fale mórz, że stawia czoło sztormom, on —
pierwszy po Bogu, pan i władca. Kiedyś znaleziono go ukrytego w ładowni węglowca
udającego się do Afryki. Nie pomogły ani prośby, ani groźby, za nic nie chciał
powiedzieć, jak dostał się na statek ani dlaczego gotów był tak bez słowa opuścić
matkę, którą uwielbiał. Od tamtej pory już nigdy nie włóczył się po nabrzeżach
zawalonych towarami, pachnących przygodą, smołą i wanilią.
Tak jak ojciec, Pierre Delmas stał się właścicielem winnicy. Być może to jego nie
spełnione umiłowanie morza nakazywało mu kupować rok w rok hektary sosen
smaganych zachodnim wiatrem. W trzydziestym piątym roku życia postanowił się
ożenić. Lecz nie chciał wziąć żony z towarzystwa w Bordeaux, mimo że
przedstawiano mu wyśmienite partie. Isabelle de Montpleynet spotkał w Paryżu u
jednego ze swych przyjaciół, handlarza win.
 
Gdy tylko ją zobaczył, natychmiast się zakochał. Dziewczyna skończyła właśnie
dziewiętnaście lat, lecz wyglądała poważniej, sprawiał to czarny kok, który swym
ciężarem odchylał jej głowę do tyłu, i piękne, melancholijne, niebieskie oczy. Wobec
Pierre'a była uprzejma i ujmująca, chociaż chwilami zdawała mu się smutna i daleka.
Zapragnął odpędzić ten smutek i był dowcipny, a zarazem delikatny. Kiedy
rozbrzmiewał śmiech Isabelle, czuł się najszczęśliwszym z ludzi. Podobało mu się, że
nie ścięła swoich wspaniałych włosów, jak to uczyniła, ulegając modzie, większość
szacownych mieszkanek Bordeaux.
Isabelle de Montpleynet była jedyną córką bogatego właściciela ziemskiego z
Martyniki. Wychowywana na wyspie do dziesiątego roku życia zachowywała
tamtejszą śpiewną mowę i miękkość ruchów. Owa pozorna nonszalancja kryła
stanowczy i dumny charakter, który upływające lata jeszcze uwydatniły. Po śmierci
matki, zachwycającej Kreolki, załamany ojciec powierzył córkę swoim siostrom,
Albertine i Lisie de Montpleynet, dwom starym pannom, które mieszkały w Paryżu.
W pół roku później umarł pozostawiając córce ogromne plantacje. Szybko, acz bez
większej nadziei, Pierre Delmas wyznaje Isabelle, że ją kocha i że pragnie ją poślubić.
Ku jego zaskoczeniu i radości dziewczyna zgadza się. W miesiąc później bierze ślub
z wielką pompą w kościele Świętego Tomasza z Akwinu. Małżonkowie długo
przebywali na Martynice, a następnie osiedli w Montillac ze starą guwernantką Ruth,
z którą Isabelle nie chciała się rozstać.
Mimo że Isabelle nie pochodziła z tych stron, bardzo szybko została
zaakceptowana przez rodzinę męża i sąsiadów. Otrzymała znaczny posag, który
przeznaczyła na upiększenie swojej nowej siedziby. Pierre, jak to kawaler, zajmował
tylko dwa czy trzy pokoje, a o pozostałe nie dbał. Nim minął rok, wszystko uległo
zmianie i w chwili narodzin Françcoise, ich pierwszej córki, stary dom był nie do
poznania. Dwa lata później urodziła się Léa, a następnie, po upływie trzech lat, Laure.
Pierre Delmas, właściciel majątku Montillac, uchodził za najszczęśliwszego
człowieka w okolicy. Od La Réole po Bazas, od Langon do Cadillac, wielu
zazdrościło mu jego spokojnego szczęścia u boku żony i trzech wspaniałych córek.
Pałac w Montillac otoczony był hektarami żyznej ziemi, lasu, ale przede
wszystkim winnic, które dawały szlachetne białe wino, pokrewne cenionemu
sauternes. Owo białe wino zdobyło kilka złotych medali. Wytwarzano tu również
czerwone, o silnym bukiecie. „Pałac” to za wielkie słowo na określenie tej obszernej
siedziby z początku XIX wieku, okolonej piwnicami i sąsiadującej z farmą wraz z jej
stodołami, stajniami i szopami. Dziadek Pierre'a kazał zastąpić charakterystyczne dla
regionu, ładne okrągłe dachówki, przechodzące od różu do bistru, zimnym łupkiem,
uważanym za bardziej szykowny. Na szczęście piwnice i budynki gospodarcze
zachowały oryginalne pokrycie. Szary dach nadawał domowi szacowny i nieco
smętny wygląd, bardziej zgodny z burżuazyjnym duchem przodka z Bordeaux.
Posiadłość była pięknie położona na wzgórzu wznoszącym się nad Garonną i
Lagonnais, między Verdelais a Saint-Macaire. Wiodła do niej długa, wysadzana
platanami droga, przy której stał staroświecki gołębnik. Dalej szło się obok
zabudowań farmy i za pierwszą stodołą wychodziło na ulicę, tak bowiem od dawien
dawna nazywano przejście między farmą a budynkami dla służby, gdzie znajdowała
się ogromna kuchnia, stanowiąca w rzeczywistości główne wejście do domu. Jedynie
obcy wchodzili przez sień, umeblowaną przypadkowo zebranymi sprzętami o
posadzce z dużych, kwadratowych, czarnych i białych płyt, na które położono dywan
o żywych barwach. Stare talerze, przyjemne akwarele i szczególnie piękne lustro w
 
stylu dyrektoriatu stanowiły wesoły akcent na białych ścianach. Przez sień
przechodziło się na podwórzec, na którym rosły dwie ogromne lipy. Pod nimi rodzina
przebywała całymi dniami, gdy tylko nastała pogodna pora. Trudno sobie wymarzyć
bardziej uroczy zakątek. Był on po części zasłonięty kępami bzów i szpalerami
ligustru, między dwiema kamiennymi kolumnami zaś przechodził w długi trawnik,
opadający ku tarasowi, który górował nad okolicą. Po prawej stronie znajdował się
zagajnik i ogród pełen kwiatów, dalej — aż do Bellevue — rozpościerała się winnica.
Pierre Delmas nauczył się kochać tę ziemię i uwielbiał ją dzisiaj prawie tak samo,
jak uwielbiał swoje córki. Był to człowiek gwałtowny i wrażliwy. Jego
przedwcześnie zmarły ojciec powierzył mu pieczę nad Montillac, o które jego bracia i
siostry nie dbali, bo leżało za daleko od Bordeaux i przynosiło mizerny dochód.
Osiadając tutaj, postanowił, że mu się powiedzie. Aby wykupić od braci ich część
spadku, zadłużył się u swego przyjaciela Raymonda d'Argilat, bogatego właściciela
ziemskiego spod Saint-Emilion. I w ten oto sposób, skoro już nie został pierwszym po
Bogu na pokładzie handlowca, został jedynym panem na Montillac.
1
Sierpień dobiegał końca. Léa, druga córka Pierre'a Delmas, która skończyła
niedawno siedemnaście lat, z na wpół przymkniętymi oczami siedziała na ciepłym
jeszcze kamieniu murku okalającego taras w Montillac. Zwrócona ku równinie, znad
której dochodziła niekiedy morska woń sosen, dziewczyna machała opalonymi,
gołymi nogami, obutymi w pasiate płótniaki. Podparta rękami o murek poddawała się
szczęściu istnienia, czując pulsowanie ciała pod cienką sukienką z białego płótna.
Westchnęła z błogością i przeciągnęła się, kołysząc się z wolna, zupełnie jak kotka
Mona, kiedy się budzi w słońcu.
Léa, tak jak jej ojciec, kochała tę posiadłość i znała jej najmniejsze zakamarki.
Jako dziecko chowała się za młodymi pędami winorośli, za rzędami beczek, bawiła
się w berka z kuzynkami i kuzynami, z synami czy też z córkami sąsiadów.
Nieodłącznym towarzyszem jej zabaw był syn zarządcy piwnic, starszy od niej, o trzy
lata Mathias Fayard. Całkowicie jej oddany ulegał urokowi najlżejszego jej uśmiechu.
Léa miała kręcone, wiecznie potargane włosy, potłuczone kolana i ogromne oczy
fiołkowej barwy, ocienione długimi, czarnymi rzęsami. Jej ulubioną zabawą było
wystawianie Mathiasa na próbę. W dniu swoich czternastych urodzin poprosiła go:
— Pokaż mi, jak się kocha.
Oszalały ze szczęścia chwycił ją w ramiona, pokrywając urywanymi pocałunkami
jej piękną twarz zanurzoną w sianie. Półprzymknięte, wielkie, fiołkowe oczy śledziły
uważnie każdy gest chłopca. Kiedy rozpinał guziki jej cienkiej, białej bluzki, uniosła
się, żeby mu pomóc. I zaraz, w przypływie spóźnionej wstydliwości, zakryła małe
piersi. Równocześnie poczuła, jak obezwładnia ją nieznane pragnienie.
 
Gdzieś daleko, wśród zabudowań gospodarczych usłyszeli głos Pierre'a Delmas.
Mathias przerwał pieszczoty.
— Nie przerywaj — wymamrotała Léa, przyciskając do siebie głowę młodzieńca
o kędzierzawych, kasztanowych włosach.
— Twój ojciec…
— No to co, a może się boisz?
— Nie, ale gdyby zobaczył, wstyd by mi było.
— Wstyd? Dlaczego? Czy robimy coś złego?
— Sama wiesz. Twoi rodzice zawsze byli tacy dobrzy dla mnie i dla mojej
rodziny.
— Ale przecież ty mnie kochasz.
Ogarnął ją spojrzeniem. Jakaż była teraz piękna: te jej złociste włosy,
poprzetykane suchymi kwiatkami i źdźbłami trawy, lśniące oczy, rozchylone wargi,
ukazujące białe, drapieżne zęby, jej młode piersi o sterczących sutkach.
Mathias wyciągnął rękę i zaraz ją cofnął. Powiedział, jak gdyby do siebie:
— Nie, to by było źle. Nie w ten sposób… — A potem dodał głosem bardziej
stanowczym: — Tak, kocham cię i właśnie dlatego, że ciebie kocham, nie chcę ci…
Jesteś panienką z pałacu, a ja…
Odsunął się i zszedł na dół po drabinie.
— Mathias…
Nie odpowiedział i Léa usłyszała, jak zamykają się za nim wierzeje stodoły.
— Co za głupiec z niego…
Pozapinała guziki bluzki i zasnęła. Spała aż do wieczora, kiedy to zbudziło ją
drugie uderzenie gongu na kolację.
Gdzieś w oddali, na wieży kościoła w Langon albo też w Saint-Macaire, wybiła
piąta. Sułtan, pies podwórzowy, zaszczekał radośnie goniąc dwóch młodych ludzi,
którzy ze śmiechem zbiegali w dół po murawie. Raoul Lefèvre przed bratem dopadł
muru, na którym siedziała Léa. Zdyszani oparli się o mur z obu stron dziewczyny, a ta
popatrzyła na nich z dąsem.
— Co tak wcześnie? Myślałam już, że wolicie tę głupią Noëlle Villeneuve, która
sama już nie wie, jak wam się przypodobać.
— Ona wcale nie jest głupia! — wykrzyknął Raoul.
Brat kopnął go w kostkę.
— Zatrzymał nas jej ojciec. Villeneuve uważa, że wojny tylko patrzeć.
— Wojna, wojna, o niczym innym nie mówią. Mam tego dosyć. Nie obchodzi
mnie to — powiedziała Léa opryskliwie, przekładając nogi na drugą stronę murka.
Obaj takim samym teatralnym gestem rzucili się śpiesznie do jej stóp.
— Wybacz nam, królowo naszych nocy, słońce naszych dni. Precz z wojną, co
wzburza dziewczęta, a chłopców zabija! Twoja fatalna uroda jest ponad te nędzne
drobiazgi. Kochamy cię miłością, której nic nie dorówna. Którego z nas wolisz, o
królowo? Wybieraj. Jeana? Szczęśliwiec z niego, umieram z rozpaczy — deklamował
Raoul, padając na ziemię z rozrzuconymi ramionami.
Ze złośliwością w oczach Léa obeszła dokoła leżącego, z pogardliwą miną
 
przestąpiła przez niego, a następnie, zatrzymawszy się, trąciła go nogą i powiedziała
tym samym melodramatycznym tonem:
— Martwy jest jeszcze większy niż żywy.
Ujęła pod rękę Jeana, który ze wszystkich sił starał się zachować powagę, i
odeszła z nim.
— Zostaw tutaj to śmierdzące ścierwo.
— Chodź, mój przyjacielu, i zalecaj się do mnie.
Młodzi ludzie odeszli na oczach udającego rozpacz Raoula.
Raoul i Jean Lefèvre odznaczali się niepospolitą siłą. Starszy miał dwadzieścia
jeden lat, młodszy dwadzieścia. Byli niezwykle do siebie przywiązani, prawie jak
bliźniacy. Jeśli Raoul coś przeskrobał, Jean gotów był natychmiast wziąć winę na
siebie; jeśli Jean otrzymał prezent, niezwłocznie darował go swojemu bratu. Chodzili
do jednego z colLége'ów w Bordeaux i swoją obojętnością wobec wszelkiej wiedzy
doprowadzali profesorów do rozpaczy. Wlekli się na szarym końcu, lecz udało im się
uzyskać świadectwo maturalne. I to tylko dlatego, aby, jak zapewniali, zrobić
przyjemność swojej matce, Amélie. Przede wszystkim zaś, jak powiadali niektórzy,
żeby uniknąć razów szpicrutą, gdyż porywcza kobieta nie wahała się przed ich
rozdzielaniem pomiędzy swoje liczne i niesforne potomstwo. Owdowiała młodo,
pozostając z sześciorgiem dzieci, z których najmłodsze miało dopiero dwa lata,
przejęła wówczas w sposób zdecydowany zarządzanie odziedziczoną po mężu
winnicą La Verdelais.
Niezbyt lubiła Léę, uważała, że jest nieznośna i źle wychowana. Dla nikogo nie
było tajemnicą, że Raoul i Jean Lefèvre kochają się w dziewczynie, było to nawet
tematem kpin innych chłopców i powodem irytacji dziewcząt.
— Nie można jej się oprzeć — mówili. — Kiedy spogląda na nas tymi swoimi na
wpół przymkniętymi oczami, umieramy z pragnienia, żeby ją wziąć w ramiona.
— To kokietka — odpowiadały dziewczęta. — Gdy tylko zobaczy, że jakiś
mężczyzna interesuje się inną, zaraz robi do niego słodkie oczy.
— Być może, ale z Léą można pogadać o wszystkim: o koniach, sosnach,
winnicach i wielu innych rzeczach.
— To dobre dla wieśniaka, zachowuje się jak chłopczyca, a nie jak światowa
dama. Czy to przystoi samej albo w towarzystwie mężczyzn lub służących patrzeć,
jak cielą się krowy, parzą konie, czy przystoi wstawać w nocy, żeby razem z psem
Sułtanem podziwiać światło księżyca? Jej matka jest zrozpaczona. Za
nieposłuszeństwo wyrzucili Léę z pensji. Powinna brać przykład ze swojej siostry
Françcoise. To dopiero dobrze ułożona panna.
— Ale jaka nudna, w głowie jej tylko muzyka i stroje…
Istotnie, Léa działała na mężczyzn niesamowicie. Żaden by się jej nie oparł.
Młody czy stary, dzierżawca czy właściciel ziemski — dziewczyna
podporządkowywała sobie wszystkich. Dla samego jej uśmiechu niejeden gotów by
zrobić głupstwo. A jej ojciec pierwszy.
Kiedy coś przeskrobała, szła do jego gabinetu, siadała mu na kolanach i
przytulała się do niego. Wówczas Pierre'a Delmas ogarniało tak wielkie szczęście, że
zamykał oczy, aby je pełniej móc przeżyć.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin