Deighton Len - Gem w Berlinie.pdf

(1035 KB) Pobierz
Deighton Len - Gem w Berlinie
Deighton Len
Gem w Berlinie
Przełożył: MICHAŁ RONIKEER
„KB”
Rozdział I
Od jak dawna już tu siedzimy? - spytałem. Wziąłem do rąk polową lornetkę i
przyglądałem się znudzonemu młodemu amerykańskiemu żołnierzowi, siedzącemu w
oszklonej budce strażniczej.
- Od niemal ćwierćwiecza - odparł Werner Volkmann. Oparł głowę na rękach,
które trzymał na kierownicy. - Kiedy po raz pierwszy siedzieliśmy tutaj czekając na
szczekanie psów, tego żołnierza nie było jeszcze na świecie.
Szczekanie psów, dochodzące z ich wybiegu, za ruinami hotelu Adlon, było
zwykle pierwszym sygnałem wskazującym, że po drugiej stronie coś się dzieje. Psy
wyczuwały niezwykłe wydarzenia, zanim jeszcze przyszli po nie ich opiekunowie.
Dlatego właśnie trzymaliśmy okna otwarte i byliśmy niemal śmiertelnie
przemarznięci.
- Tego żołnierza nie było jeszcze na świecie, książka sensacyjna, którą czyta,
nie została jeszcze napisana, a my obaj myśleliśmy, że Mur zostanie zburzony w
ciągu kilku dni. Rozumowaliśmy jak głupie dzieci, ale czasy były lepsze, prawda,
Bernie?
- Czasy są zawsze lepsze, kiedy jest się młodym, Werner - odparłem.
Ta strona Checkpoint Chanie wcale się nie zmieniła. Nigdy zresztą nie była
zbyt okazała; jeden mały barak i kilka tablic z ostrzeżeniem, że jest to granica Sektora
Zachodniego. Natomiast po stronie wschodniej punkt graniczny został z czasem
znacznie bardziej rozbudowany. Mury i płoty, bramy i bariery, nie kończące się białe
linie, którymi znakowano pasy ruchu. Całkiem niedawno ogrodzono murem spory
teren, na którym posępni funkcjonariusze przeszukiwali, opukiwali i poddawali
szczegółowym oględzinom autobusy z turystamiwsuwając lustra na kółkach pod
każdy pojazd, pod którym mógł się ukryć ich rodak.
Na punkcie granicznym nigdy nie panuje cisza. Bateria reflektorów
oświetlających wschodnią stronę wydaje miarowy pomruk, przypominający
brzęczenie owadów, unoszących się nad łąką w upalny letni dzień. Werner uniósł
głowę znad kierownicy i poprawił się na fotelu. Obaj siedzieliśmy na miękkich
 
poduszkach; nauczyło nas tego dwudziestopięcioletnie doświadczenie. Tego, i
zaklejania plastrem zamków, żeby światło wewnątrz samochodu nie zapalało się przy
każdym otwarciu drzwi.
- Chciałbym wiedzieć, jak długo Zena zostanie w Monachium - powiedział
Werner.
- Nie znoszę Monachium - odparłem. - Szczerze mówiąc nie znoszę również
tych cholernych Bawarczyków.
- Byłem tam tylko raz - wyznał Werner. - Wykonywałem jakąś pilną robotę na
zlecenie Amerykanów. Jeden z naszych ludzi został ciężko pobity, a tamtejsza policja
była nieskora do współpracy. - Werner mówił nawet po angielsku z silnym berlińskim
akcentem, który tak dobrze znałem z okresu naszego wspólnego pobytu w szkole.
Teraz Werner Volkmann był tęgim, czterdziestoletnim mężczyzną; miał tak ciemne
gęste włosy, czarne wąsy i senne oczy, że można było go wziąć za jednego z
mieszkających w Berlinie Turków. Chuchając na szybę zrobił w niej maleńkie kółko,
przez które mógł teraz obserwować poświatę fluorescencyjnych lamp. Widoczna zza
konturów przejścia granicznego Checkpoint Charlie wschodnioberlińska
Friedrichstrasse była jasna jak w dzień.
- Nie - powiedział stanowczo. - Ja też wcale nie lubię Monachium.
Poprzedniego wieczora Werner, po licznych drinkach, zwierzył mi się, że jego
żona, Zena, uciekła z jakimś kierowcą ciężarówki, zatrudnionym w firmie Coca-Cola.
Od trzech dni korzystałem z jego gościnności sypiając na sofie w wytwornym
apartamencie w dzielnicy Dahlem, graniczącej z Griinewald. Na trzeźwo jednak obaj
podtrzymywaliśmy fikcyjną wersję, w myśl której Zena bawiła z wizytą u krewnych.
- Coś nadjeżdża - powiedziałem.
Werner nie zadał sobie nawet tyle trudu, by unieść głowę, spoczywającą teraz
na oparciu fotela.
- To brązowy ford - powiedział. - Przejedzie przez punkt kontrolny i zaparkuje
w tym miejscu, potem siedzący w nim faceci zjedzą hot-doga i wypiją kawę, a o
północy wrócą na wschodnią stronę.
Spojrzałem w tamtym kierunku. Tak jak zapowiedział, był to brązowy ford -
mikrobus bez bocznych szyb i bez napisów, ale z zachodnioberlińską rejestracją.
- Stoimy w miejscu, w którym zwykle parkują - mówił Werner. - To Turcy,
którzy mają dziewczyny we wschodniej strefie. Według przepisów trzeba opuścić
teren przed dwunastą w nocy. Zaraz po północy wrócą na Wschód.
 
- To muszą być wspaniałe dziewczyny! - powiedziałem.
- Za garść zachodnich marek można się tam nieźle zabawić - odparł Werner. -
Sam o tym dobrze wiesz, Bernie.
Minął nas wolno jadący radiowóz z dwoma policjantami. Rozpoznali audi
Wernera, bo jeden z nich podniósł rękę w geście pozdrowienia. Kiedy radiowóz
zniknął z pola widzenia, przyjrzałem się stojącemu obok szlabanu żołnierzowi
enerdowskiej straży granicznej, który przytupywał nogami, by pobudzić krążenie
krwi. Był ostry mróz.
- Czy jesteś pewien, że pójdzie tędy, a nie przez punkt kontrolny na
Bornholmerstrasse czy Prinzenstrasse? - spytał Werner.
- Pytałeś mnie o to już cztery razy, Werner.
- Czy pamiętasz, jak zaczynaliśmy pracować dla wywiadu? Kierował nim
wtedy twój ojciec... sprawy wyglądały zupełnie inaczej. Pamiętam, jak pan Gaunt -
ten grubas, który znał wszystkie berlińskie piosenki kabaretowe - założył się ze mną o
pięćdziesiąt marek, że nie odważą się go zbudować... to znaczy Muru. Musi już być
starym człowiekiem. Ja miałem osiemnaście czy dziewiętnaście lat, a pięćdziesiąt
marek to była wtedy kupa pieniędzy.
- Tak, Silas Gaunt. Musiał czytywać za dużo tych przychodzących z Londynu
„prognoz strategicznych” - powiedziałem. - Na jakiś czas udało mu się mnie
przekonać, że mylisz się we wszystkich sprawach, z kwestią Muru włącznie.
- Ale ty nie zawierałeś żadnych zakładów. - Werner nalał z termosu trochę
czarnej kawy i podsunął mi papierowy kubek.
- Za to zgłosiłem się na ochotnika, kiedy trzeba było przejść na drugą stronę...
tej nocy, podczas której zamknęli granicę. Nie byłem wcale sprytniejszy niż stary
Silas - po prostu nie miałem zbędnych pięćdziesięciu marek, więc nie mogłem sobie
pozwolić na zakłady.
- Pierwsi dowiedzieli się taksówkarze. Około drugiej nad ranem kierowcy
radio-taxi zaczęli się skarżyć, że są zatrzymywani i wypytywani przy każdym
przekroczeniu granicy. Dyspozytor firmy taksówkowej polecił swoim ludziom, żeby
nie brali pasażerów do Sektora Wschodniego, a potem zadzwonił do mnie, by mi o
tym wszystkim powiedzieć.- A ty powstrzymałeś mnie od przejścia na tamtą stronę.
- Twój ojciec zabronił mi brać cię ze sobą.
- Ale ty poszedłeś, Werner. A stary Silas poszedł z tobą. - A więc to ojciec
uniemożliwił mi przejście na drugą stronę tamtej nocy, podczas której odcięto
 
Wschodni Sektor. Nie wiedziałem o tym aż do tej pory.
- Przeszliśmy około wpół do piątej nad ranem. Było tam mnóstwo rosyjskich
ciężarówek i tłumy żołnierzy, którzy wyładowywali zwoje drutu kolczastego pod
szpitalem Bożego Miłosierdzia. Wróciliśmy dość szybko. Silas zapowiedział, że
Amerykanie wyślą czołgi i zerwą wszystkie bariery. Twój ojciec też tak mówił,
prawda?
- Ci faceci w Waszyngtonie byli cholernie wystraszeni, Werner. Głupi dranie
na samej górze myśleli, że Ruscy przejdą na tę stronę i zajmą Zachodni Sektor.
Powitali budowę Muru z wielką ulgą.
- Może oni wiedzą coś, czego my nie wiemy - powiedział Werner.
- Masz rację - przyznałem. - Oni wiedzą, że wywiadem kierują idioci. Ale nie
da się tego długo utrzymać w tajemnicy.
Werner pozwolił sobie na nieznaczny uśmiech.
- A potem, koło szóstej nad ranem, usłyszeliśmy szum wielkich ciężarówek i
dźwigów budowlanych. Pamiętasz, jak zawiozłem cię na tylnym siedzeniu mojego
motocykla, żeby zobaczyć, jak rozciągają drut kolczasty przez środek
Potsdamerplatz? Wiedziałem, że w końcu do tego dojdzie. Nigdy w życiu nie
zarobiłem tak łatwo pięćdziesięciu marek. Nie mogę pojąć, dlaczego pan Gaunt
przyjął ten zakład.
- Był w Berlinie od niedawna - powiedziałem. - Właśnie przyjechał z
Oxfordu, gdzie wykładał przez rok politologię i wszystkie te statystyczne bzdury,
którymi popisują się teraz wszyscy nowicjusze.
- Może i ty powinieneś tam pojechać i zacząć coś wykładać - stwierdził
Werner z ledwie wyczuwalnym śladem ironii w głosie. - Ale ty nie poszedłeś na
uniwersytet, prawda, Bernie? - Było to pytanie retoryczne. Nie odpowiedziałem więc
na nie, ale Werner miał wyraźnie ochotę pogadać. - Ja też nie. Ale i bez tego dobrze
ci poszło. Czy widujesz czasem pana Gaunta? Jak on pięknie mówił po niemiecku!
Nie tak jak ty czy ja - to był prawdziwy Hochdeutsch.
Werner, który prowadził firmę kredytowo-eksportową i któremu najwyraźniej
powodziło się lepiej niż mnie, spojrzał pytająco w moją stronę, jakby oczekiwał
odpowiedzi.
- Ożeniłem się z jego siostrzenicą - powiedziałem.
- Zapomniałem, że stary Silas Gaunt jest krewnym Fiony. Ona jest teraz
podobno bardzo ważną osobą w Departamencie.
 
- Dobrze jej idzie - przyznałem. - Ale pracuje zbyt ciężko. Nie mamy dość
czasu dla dzieci.
- Musicie zarabiać mnóstwo pieniędzy - ciągnął Werner. - Oboje należycie do
personelu kierowniczego, a ty dostajesz dodatek operacyjny... Ale Fiona jest bogata z
domu, prawda? Przecież jej ojciec ma jakieś wielkie przedsiębiorstwo... Czy nie
mógłby ci znaleźć wygodnej posady w swoim biurze? To lepsze niż wysiadywanie w
samochodzie na małej berlińskiej uliczce i zamarzanie na śmierć.
- On już nie przyjdzie - powiedziałem patrząc, jak szlaban opada kolejny raz,
a strażnik graniczny wraca do swej budki. Przednia szyba znowu pokryła się mgłą,
więc światła punktu granicznego wyglądały jak wesołe, jasne plamki.
Werner nie odpowiedział. Nie ujawniłem mu, na czym polega nasza misja,
więc nie miał pojęcia, po co siedzimy w jego samochodzie obok Checkpoint Chanie z
magnetofonem podłączonym do akumulatora, z mikrofonem przyklejonym taśmą do
osłony przeciwsłonecznej i z pożyczonym rewolwerem, który uwierał mnie pod
pachą. Po chwili wyciągnął rękę i znów przetarł szybę.
- Twoi przełożeni nie wiedzą o tym, że wziąłeś mnie do pomocy?
Wiedziałem, jakiej odpowiedzi oczekuje; chciał usłyszeć, że Sekcja Berlińska
wybaczyła mu już dawne potknięcia.
- Nie mieliby zbyt wiele przeciwko temu - skłamałem.
- Oni mają dobrą pamięć - z goryczą stwierdził Werner.
- Musisz jeszcze jakiś czas odczekać - powiedziałem. Prawda wyglądała tak,
że nazwisko Wernera było w komputerze opatrzone adnotacją: „nie wolno zatrudniać
w sprawach najwyższej wagi”, co w praktyce oznaczało, że w ogóle nie wolno go
zatrudniać. W tym zawodzie wszystko było „sprawą najwyższej wagi”.
- A więc nie wyrazili zgody na mój udział? - spytał Werner domyśliwszy się
nagle, że przyjechałem do miasta w ogóle nie kontaktując się z Sekcją Berlińską.
- Jaka to dla ciebie różnica? Tak czy owak nieźle na tym zarabiasz.
- Mógłbym być dla nich bardziej przydatny, a Departament mógłby mi okazać
większą pomoc. Już ci to wszystko tłumaczyłem.
- Porozmawiam z ludźmi po powrocie do Londynu - obiecałem. - Zobaczę, co
się da zrobić.
Moje przyrzeczenie nie zrobiło na Wernerze większego wrażenia.
- Oni po prostu przekażą ten wniosek do berlińskiego biura i sam wiesz, jaką
dostaną odpowiedź.- Twoja żona... - zmieniłem temat - czy ona pochodzi z Berlina?
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin