Dick Philip - Na terenie Miltona Lumkyego.pdf

(734 KB) Pobierz
Dick Philip - Na terenie Milton
Philip K. Dick
Na terenie Miltona Lumky’ego
(In Milton Lumky Territory)
Przełożył Radosław Kot
 
Od autora
W gruncie rzeczy to bardzo zabawna i do tego jeszcze dobra książka, gdyż
wszystkie osobliwości, które są udziałem jej bohaterów, na co dzień przytrafiają się
też prawdziwym ludziom. I ci ludzie w niej ożywają. I ma ona jeszcze szczęśliwe
zakończenie. Co więcej może powiedzieć autor? Co więcej może zaofiarować?
 
Rozdział 1
Z zachodem słońca od jeziora powiało zgnilizną i nad pustymi ulicami Montario
w stanie Idaho zaroiło się od żółtych muszek. Rozbijały się na przednich szybach
przejeżdżających samochodów i choć kierowcy włączali wycieraczki, niewiele to
pomagało. Kiedy na Hill Street zajaśniały latarnie, sprzedawcy zaczęli zamykać
sklepy, aż w końcu otwarte pozostały tylko dwa drugstore’y na dwóch przeciwległych
końcach Montario. Kino Luxor ożywało dopiero o wpół do siódmej. Było jeszcze
parę kafejek, ale one w zasadzie nie przynależały do miasta. Otwarte czy zamknięte,
żyły z szosy międzystanowej numer dziewięćdziesiąt pięć, która korzystała
z gościnności Hill Street.
Z hukiem, szumem i stukotem pojawił się pociąg sypialny Union Pacific relacji
Portland-Boise. Mknął po skrajnym, północnym torze, jednym z czternastu na stacji
Montario. Nie zatrzymywał się tu, ale na wysokości krzyżówki z Hill Street zwolnił
tak, że jaskrawozielony wagon pocztowy zdawał się ledwie pełznąć pomiędzy
ceglanymi magazynami. W jego otwartych drzwiach pojawiło się dwóch kolejarzy
w pasiastych uniformach. Wychylili się, ręce zwiesili jak najniżej. Na chodniku
czekała na nich kobieta w średnim wieku. Było chłodno, więc grubą wełnianą kurtkę
zapięła po szyję. Przysunęła się o krok do toru i zgrabnie podała jednemu z kolejarzy
plik listów.
Niebawem ostatni wagon zniknął w oddali, ale modulowany sygnał na
przejeździe rozlegał się jeszcze przez kilka dobrych chwil, czerwone światło migotało
ostrzegawczo.
Pan Hagopian siedział przy kontuarze drugstore’u, zajadał małego hamburgera
z konserwową fasolką szparagową i czytał magazyn „Confidential”, który wziął ze
stojaka przy drzwiach. O szóstej wieczorem nie musiał przejmować się klientami, ale
usiadł tak, żeby widzieć ulicę. Pomyślał, że gdyby ktoś jednak nadszedł, to spokojnie
zdąży odłożyć hamburgera i wytrzeć usta oraz dłonie papierową serwetką.
W oddali pojawił się chłopiec w czapce w stylu Davy’ego Crocketta, takiej
z ogonem. Biegł z uniesioną głową i co chwila się obracał, żeby potruchtać tyłem.
Krążył po jezdni, aż pan Hagopian pojął, że zmierza do jego drugstore’u.
Sztywny nieco i niezgrabny, z rękami w kieszeniach, wszedł do sklepu
i zatrzymał się przed mieszanką słodyczy opatrzonych napisem głoszącym, że trzy
kosztują dwadzieścia pięć centów. Pan Hagopian nie przerwał sobie jedzenia ani
lektury. Chłopiec wybrał w końcu pudełko milk duds, paczuszkę czekoladek M &
M oraz batonik Hersheya.
– Fred! – zawołał pan Hagopian.
Jego syn Fred odsunął kotarę oddzielającą lokal od pomieszczenia na zapleczu
 
i wyszedł, żeby obsłużyć chłopca. O siódmej pan Hagopian znów odezwał się do
syna:
– Właściwie możesz już iść do domu, Fred. Nie ma sensu, żebyśmy obaj tu
siedzieli. Nie dzisiaj – stwierdził nieco zirytowany. – Wygląda na to, że do
zamknięcia prawie nikt się już nie zjawi. Nie będzie większego ruchu.
– Zostanę jeszcze trochę – odparł Fred. – I tak nie mam nic do roboty.
Zadzwonił telefon. Pani de Rouge z Pine Street upominała się o realizację stałej
recepty. Pan Hagopian wydobył księgę, sprawdził numer i ustalił, że pan de Rouge
ma przepisane środki przeciwbólowe. Powiedział jej, że Fred dostarczy pigułki około
ósmej.
Napełniał akurat kapsułki kodeiną, gdy otworzyły się drzwi i do drugstore’u
wszedł młody mężczyzna w porządnym jednorzędowym garniturze i pod krawatem.
Miał przyrudziały, kościsty nos i krótko ścięte włosy. Po nich właśnie pan Hagopian
go poznał. Po nich i po uśmiechu. Przybysz miał zdrowe i białe zęby.
– Czym mogę panu służyć? – spytał Fred.
– Tylko się rozglądam – powiedział mężczyzna. Z rękami w kieszeniach podszedł
do stojaka z czasopismami.
Ciekawe, dlaczego tak długo się nie pokazywał, pomyślał pan Hagopian. Kiedyś
ciągle tu przychodził. Od dzieciństwa. Przeniósł się z interesem do Wickley? Starszy
pan poczuł narastającą ciekawość. Skończył przygotowywać pigułki dla pana de
Rouge, wsypał je do buteleczki i podszedł do lady.
Skip Stevens, ów młody mężczyzna, podał Fredowi egzemplarz „Life” i zaczął
przetrząsać kieszenie spodni w poszukiwaniu drobnych.
– Coś jeszcze, proszę pana? – spytał Fred.
Pan Hagopian chciał się już odezwać do Skipa Stevensa, gdy Skip pochylił się ku
Fredowi.
– Paczkę trojan – powiedział przyciszonym głosem. Słysząc to, pan Hagopian
odwrócił się dyskretnie i zajął sobą, czekając, aż Fred zapakuje paczuszkę
prezerwatyw i zadzwoni kasą.
– Dziękuję panu – odezwał się chłopak bardzo oficjalnym tonem, jak zawsze, gdy
ktoś kupował prezerwatywy. Odchodząc od kasy, mrugnął do ojca.
Z magazynem pod pachą, Skip ruszył ku drzwiom, ale powoli, przyglądając się
czasopismom na półkach, by zaznaczyć, że wcale nie czuje się onieśmielony. Pan
Hagopian podszedł do niego.
– Dawno cię nie widziałem – powiedział. – Mam nadzieję, że u ciebie i twojej
rodziny wszystko w porządku.
– W najlepszym – odparł Skip. – Chociaż ostatni raz odwiedziłem ich kilka
miesięcy temu. Teraz mieszkam w Reno. Mam tam pracę.
 
– A, rozumiem – stwierdził pan Hagopian, chociaż nie wierzył w tę pracę.
Fred nastawił ucha.
– Pamiętasz Skipa Stevensa – powiedział pan Hagopian do syna.
– Aa, tak – mruknął Fred. – Nie poznałem pana. – Skinął głową Skipowi. – Od
miesięcy pana nie widziałem.
– Teraz siedzę w Reno – wyjaśnił Skip. – Jestem dziś w Montario po raz
pierwszy od kwietnia.
– A tak się zastanawiałem, dlaczego pan się nie pokazuje – powiedział Fred.
– Twój brat ciągle studiuje na Wschodzie? – spytał pan Hagopian.
– Nie. Skończył studia, ożenił się.
Ten chłopak nie mieszka w Reno, pomyślał pan Hagopian. Wstydzi się
powiedzieć, dlaczego naprawdę się nie pojawiał. Przestępuje z nogi na nogę,
wyraźnie mu nieswojo. Bez wątpienia wolałby jak najszybciej stąd wyjść.
– A w czym teraz pan robi? – spytał Fred.
– W zaopatrzeniu.
– Dla kogo?
– Dla CBB.
– To jakaś telewizja? – spytał pan Hagopian.
– Nie. Consumers’ Buying Bureau.
– A co to takiego?
– Coś w rodzaju wielkiego sklepu wielobranżowego. Pobudowali akurat nowy
przy czterdziestej międzystanowej, między Reno a Sparks – wyjaśnił Skip.
– A, znam – powiedział Fred z dziwnym wyrazem twarzy. – Jeden z moich
znajomych tam był i trochę opowiedział. To dyskont – oznajmił, zwracając się do
ojca.
Starszy pan nie od razu zrozumiał, ale potem przypomniał sobie, co słyszał
o sklepach dyskontowych.
– Chcesz wyrzucić detalistów z rynku? – spytał głośno.
Skip z lekka poczerwieniał na twarzy.
– Ten sklep nie różni się w zasadzie od supermarketu. Kupuje w dużych
ilościach, dzięki czemu może zaoferować klientom towar po niższych cenach. Henry
Ford robił to samo, gdy rozkręcał wielkoseryjną produkcję.
– To nie po amerykańsku – stwierdził pan Hagopian.
– Ależ wręcz przeciwnie – zaprotestował Skip. – To oznacza wyższy standard
życia, bo obniża koszty ogólne i eliminuje marże pośredników.
Pan Hagopian wrócił za ladę.
– Pani de Rouge znów chce pigułki przeciwbólowe – rzekł do syna, podając mu
buteleczkę. – Powiedziałem, że dostarczysz je przed ósmą.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin