ARIADNA GROMOWA
Na tropie tajemnicy
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
Pisanie przychodzi mi z wielkim trudem... Fotografia Maszy stoi przede mną na biurku i kiedy spoglądam na jej uśmiechniętą, wesołą twarz, odczuwam dotkliwy ból. Przecież to z mojej winy Masza wyruszyła w dalekie kraje, na spotkanie tajemniczego, groźnego niebezpieczeństwa...
Ręka mi słabnie, palce nie są w stanie utrzymać pióra. I fizycznie czuję się wciąż jeszcze nie najlepiej. Wprawdzie już od dawna wstaję z łóżka i chodzę po pokoju, ale dotychczas męczą mnie silne bóle głowy i odczuwam wielkie osłabienie. Włosy wypadają mi z głowy całymi garściami... Lekarze zapewniają jednak, że wkrótce wrócę do zdrowia.
Nie mogę dłużej czekać. Wiem, że praca najlepiej wpłynie na mój stan duchowy, że prędzej wyzdrowieję, jeśli przestanę wylegiwać się na tapczanie lub kręcić bez celu po pokoju, spoglądając od czasu do czasu na fotografię Maszy. Poza tym zacierają się powoli w pamięci pewne szczegóły wydarzeń, które wywarły tak wielki wpływ na moje życie. O tym należy pamiętać. To prawda, że cały świat wie o naszej ekspedycji i jej rezultatach — sądzę jednak, że szczegóły naszych poszukiwań są niemniej ciekawe. Pragnę, żeby ludzie dowiedzieli się całej prawdy. Dlatego będę pisać, choćbym miał zmusić się do tego.
Doszedłem do pewnych wniosków. Jestem przecież dziennikarzem, a nie archeologiem, astronomem czy etnografem. Inni członkowie ekspedycji opowiedzą o tym, co dotyczy ich specjalności. Nie będę więc zajmować się szczegółowym naukowym komentarzem do wszystkich faktów i wydarzeń — nie potrafiłbym zresztą wyjaśnić wszystkiego, bo nie wszystko wiem. Przecież naukowcy również nie rozwiązali jeszcze całej zagadki! Po prostu opowiem wszystko po kolei: jak się to zaczęło, co stało się później, co udało się na razie ustalić...
Na wiosnę zeszłego roku znalazłem się w Himalajach jako uczestnik międzynarodowej wycieczki dziennikarzy. W naszej grupie znajdowali się również Amerykanie, Anglicy, Francuzi, Włosi; byli także Polak, Szwed, Australijczyk, Szwajcar, Niemiec, Fin. Słowem, prawdziwa reprezentacja świata. Ludzie przeważnie młodzi i silni, z pewnym doświadczeniem alpinistycznym. Chodzi o to, że prócz bliższego zapoznania się z życiem, przyrodą, sztuką Ne-palu planowana była również wyprawa w góry. Oczywiście, nie mieliśmy zamiarów zdobywać rekordów, po
prostu chcieliśmy przejść mniej lub więcej znane szlaki, wspiąć się na jakiś niezbyt wysoki szczyt, zaczerpnąć górskiego powietrza... •
Wielu członków naszej grupy bardzo interesował tajemniczy „śnieżny człowiek", mieszkający jakoby na pograniczu wiecznych śniegów. Amerykaninowi Hawthorne'owi poleciła jego redakcja, żeby za wszelką cenę zdobył nowe informacje o tej zagadkowej istocie. Innych bardziej interesowały szczegóły zdobycia Everestu — chcieli pomówić z bohaterem narodowym Nepalu, góralem Norkey Tenzin-giem, jednym ze zdobywców szczytu, i zobaczyć słynnych przewodników — Szerpów.
Rzecz jasna, że wszystkich — nawet tych, którzy kiedyś byli w tych stronach — pociągało piękno Himalajów. Ja byłem po prostu oczarowany i oszołomiony niezwykle majestatycznym, omal nieziemskim wyglądem nieskończonego łańcucha ośnieżonych, lśniących olbrzymów. Wspinałem się na Elbrus, byłem nieraz na Pamirze — ale jestem głęboko przekonany, że nic nie może się równać z Himalajami.
Stara pieśń indyjska głosi: „Gdyby życie człowieka trwało setki lat, nie wystarczyłoby do opisania wszystkich cudów i opowiedzenia o całej wspaniałości Himalajów. Podobnie jak rosa paruje pod promieniami porannego słońca, tak na widok siedziby śniegów, lśniącej wieczną białością, znika wszystko, co małe i przyziemne". Powtarzałem często te słowa, patrząc na dumne wierzchołki gór, jaśniejące na tle ciemnoniebieskiego, fantastycznego nieba.
Na krótko przed wyjazdem przeczytałem coś niecoś o Nepalu, ale nie dało mi to wiele. Pierwsze dni po przybyciu na miejsce chodziłem oszołomiony —'jak gdybym znalazł się na innej planecie — takie barwne, gwarne, niezwykłe życie kipiało dokoła. ~
Himalaje stanowią naturalną granicę między Azją Północną i Południową. Na południe ciągną się terai — żyzne, choć bagniste, niezdrowe tereny, o gęstej roślinności tropikalnej, wilgotne, przesycone mocnym, odurzającym zapachem traw i kwiatów. Na północ od nich leży olbrzymi
płaskowyż Tybetu z jego lodowatymi wiatrami, suchym powietrzem i kamienistą ziemią. Dwa światy rozdzielone gigantyczną zaporą z gór, ciągnącą się ze wschodu na zachód na przestrzeni dwóch i pół tysiąca kilometrów.
Na całej długości tego łańcucha piętrzą się góry przecięte głębokimi, posępnymi wąwozami, spowite w obłoki, ukoronowane wiecznymi śniegami i potężnymi lodowcami/Tu biorą swój początek największe rzeki Indii — Ganges, Indus, Brahmaputra. Kiedy się mówi o Himalajach, nasuwają się mimowolnie takie słowa jak „potworne", „niezwykłe", „gigantyczne"; wszystko tu tak się różni od normalnych wyobrażeń o przyrodzie, że nawet te epitety nie mogą w pełni oddać wspaniałości i groźnej wielkości tych gór. Słynny Mont Blanc w Alpach nie przekracza 5 000 metrów, a tu znajduje się dziesięć szczytów liczących więcej niż 8 000 metrów nad poziomem morza — Czomolungma (8 847 metry), Annapurna, Makalu, Kan-czendzanga i inne olbrzymy śnieżnego pustkowia.
Między tymi groźnymi strażnikami rozciąga się zielona dolina Katmandu. Tam również znajduje się stolica Ne-palu — miasto Katmandu. Ale Nepal to nie tylko dolina Katmandu. To również surowe tereny górskie jak Solo Khumbu, ojczyzna słynnych alpinistów — Szerpów, to również terai graniczące z Indią. Słusznie mówią, że w Nepalu trwają jednocześnie trzy pory roku — gorące, tropikalne lato w 'tera j ach, wiosna w Katmandu i surowa zima podbiegunowa w górach.
Nepal przez długi czas nie wpuszczał Europejczyków i był od dawna uważany za jeden z najbardziej tajemniczych krajów świata. Przed rokiem 1953 nawet alpiniści wspinający się na Everest (Czomolungmę) musieli wyruszać przez płaskowyż tybetański północnym zboczem góry. Lecz zakończona sukcesem wyprawa w 1953 roku wyruszyła z Nepalu i zdobywcy najwyższej góry na świecie — nowozelandzki hodowca pszczół Edmund Hillary i góral z Nepalu, Norkey Tenzing, wspinali się południowym zboczem Everestu.
Z południowego wschodu przylega do Nepalu wąskim
trójkątem księstwo Sikkim, ongi niepodległe, dziś wchodzące w skład Indii. Tam znajduje się wysokogórska stacja klimatyczna Dardżiling. Przez Sikkim wiedzie główna droga do najciekawszej części Chin, nadobłocznego Tybetu.
Nasza grupa wyruszyła najpierw do Dardżilingu. Mieliśmy się tu zatrzymać na kilka dni, wynająć tragarzy, a następnie wybrać się przez Katmandu w góry. Rzecz w tym, że wielu tragarzy z plemienia Szerpa zamieszkuje Dardżiling, chociaż ich ojczyzną jest Nepal. Mieszka tu również Norkey Tenzing. Szerpowie to plemię górskie pochodzenia tybetańskiego, język ich bardziej przypomina tybetański niż nepali — oficjalny język Nepalu. Zresztą prawie wszyscy rozumieją po angielsku. Są doskonałymi tragarzami i przewodnikami górskimi. Świetnie znoszą rozrzedzone powietrze i lodowaty chłód gór, z łatwością poruszają się z ciężkim bagażem po najbardziej stromych zboczach.
O tym wszystkim dowiedzieliśmy się w Kalkucie, skąd pociągiem wyruszyliśmy do Dardżilingu. Mogliśmy skorzystać z samolotu, ale nie spieszno nam było; powiedziano nam zresztą, że pociąg przejeżdża przez bardzo ciekawe okolice.
Rzeczywiście, było na co popatrzeć! Jestem człowiekiem północy, toteż czasami aż mi się kręciło w głowie od bogactwa barw i woni. Po drugiej stronie Gangesu jechaliśmy długo w gęstwinie dziewiczego lasu podzwrotnikowego. Nasze lasy i ich surowe piękno nawet w przybliżeniu nie dają pojęcia o barbarzyńskim przepychu dżungli. Drzewa są tutaj tak oplecione lianami — dzikim pieprzem, dzikim winem, orchideami o niezwykłych kształtach i kolorach — że tworzą nieprzeniknioną gęstą zasłonę. Powietrze jest duszne, wilgotne, nasycone upajającą mieszaniną zapachów, również ostrych i łaskoczących nerwy, jak barwy tutejszych kwiatów.
— To jest coś niemożliwego! — zawołałem, kiedy pociąg wjechał w tę odurzającą gęstwinę.
— Tutaj wszystko jest możliwe — odpowiedział Anglik, Montagu Milford.
Jeszcze w Kalkucie zainteresował mnie ten wysoki, szczupły mężczyzna o twarzy opalonej na brąz i jasnoniebieskich oczach. Znam dobrze angielski i chętnie rozmawiałem z Milfordem. Mieszkał długo w Indii, zwiedził Ne-pal i Tybet. Mówił flegmatycznie i trochę zbyt wolno, z czego byłem bardzo zadowolony, bowiem lepiej go rozumiałem. Jego wszechstronne wykształcenie budziło we mnie podziw — szczególnie kiedy opowiadał o Indii, Himalajach, Tybecie. Jeszcze przed opuszczeniem Kalkuty dowiedziałem się dzięki niemu mnóstwa pożytecznych rzeczy i postanowiłem trzymać się Milforda przez całą drogę. Był przy tym bardzo sympatyczny. Co prawda, według mnie, pił trochę za dużo; wyraziłem nawet zdziwienie, jak można w taki upał pić alkohol, ale w odpowiedzi roześmiał się tylko. Zresztą nigdy nie widziałem go pijanego.
Teraz również wychylił sporą porcję z manierki przytroczonej do paska.
— Radzę panu golnąć sobie, baby —nazywał mnie „baby", choć nie był o wiele starszy ode mnie: miałem lat 26, a on 35. — Terai — powiedział — oznacza „krainę wilgoci". To wonne powietrze przesycone jest wyziewami bagnisk. Za pięknem kryje się tu śmierć.
Podał mi manierkę, lecz podziękowałem mu.
— To jest niemądre — oświadczył z niezmąconym spokojem. — Proszę sobie zapamiętać, panie abstynencie, że widziałem ludzi, którzy stojąc tak jak my w oknie pociągu pędzącego przez terai, zapadali na śmiertelną febrę. Przez ten gąszcz nie przebije się promień słońca ani wiatr — istny raj dla zarazków. Tubylcy opowiadali mi, że w niektórych zakątkach terai parująca ziemia wytwarza tak gęstą, dławiącą mgłę, iż zwierzęta i ptaki, gdy znajdą się w tych rajskich zakątkach, giną. Nie byłem tam nigdy, ale skłonny jestem w to uwierzyć.
I ja uwierzyłem w te opowieści — twarze wielu pasa
żerów pociągu wyraźnie zbladły, niektórzy skarżyli się na bóle głowy. Z pewną obawą patrzyliśmy teraz na złowieszcze piękno dżungli i chcieliśmy jak najprędzej wydostać się z tych ostępów.
Stopniowo droga, klucząc, zaczęła się wspinać coraz wyżej. Ani na chwilę nie odchodziliśmy od okien wagonu. Wygląd lasu ulegał wyraźnej zmianie. Nieprzebita zielona zasłona rzedła; zaczęły się ukazywać pojedyncze, olbrzymie drzewa owinięte lianami i zdobne w jaskrawe orchidee. Palm było coraz mniej. Ich miejsce zajęły potężne paprocie, niezwykle piękne i wspaniałe. Powietrze stawało się coraz czystsze i chłodniejsze. Odetchnęliśmy z ulgą.
— Dąb! Dąb! — krzyknął nagle Niemiec z zachwytem, wskazując potężne drzewo na skraju toru.
Istotnie zaczęły się pojawiać dęby, buki, kasztany. Cieszyliśmy się tak, jak gdybyśmy znaleźli się w ojczyźnie. Ale i te, dobrze nam znane, ojczyste drzewa odznaczały się tu niezwykłymi rozmiarami i wielkim bogactwem listowia.
Pociąg wspinał się uporczywie coraz wyżej i wyżej. Niekiedy pokonywał takie ostre wiraże, że strach było patrzeć. Pod nami otwierała się bezdenna przepaść, a nad nami piętrzyły się skały porośnięte gęstym lasem.
— Uwaga, za chwilę miniemy ciekawe miejsce — rzekł Milford uśmiechając się z zadowoleniem.
Popatrzyłem i na moment zamknąłem oczy. Pociąg skręcał za próg pionowej skały. W dole ziała przepaść. Zdawało się, że nasz wagon zawisł w powietrzu.
Nie cierpiałem nigdy na lęk przestrzeni, ale w górach człowiek liczy na siłę swych mięśni, tu zaś sytuacja była całkiem inna; byłem bezradny w pociągu posuwającym się jakby w powietrzu i mogącym lada chwila runąć w terai wraz z pasażerami, którzy staną się żerem dla krokodyli i pijawek. Ciarki mnie przeszły.
Milford popatrzył na mnie i roześmiał się cicho.
— To miejsce nazywa się „Zakątek walki na śmierć i życie" — powiedział. — Z przykrością stwierdzam, że
pan negatywnie ocenił ten cudowny widok na życie pozagrobowe. Ach, ci ateiści!
— Na razie nie interesuje mnie świat pozagrobowy, lecz pozahimalajski — mruknąłem niezadowolony z tego, że Milford spostrzegł moją reakcję.
— Himalaje zobaczy pan również, baby — odparł i patrząc na dół, dodał: — O ile wiem, nie zdarzyła się tu nigdy katastrofa pociągu. Chyba, żeby deszcze uszkodziły tor... Ale okres deszczowy jeszcze nie nadszedł.
Droga zataczała coraz większe serpentyny. Pociąg wspinał się' zygzakami wciąż wyżej. Powietrze było przyjemne, lecz po zaduchu terał zdawało się nam, że jest zimno.
Zatrzymaliśmy się na stacji Curzeong położonej l 350 metrów nad poziomem morza. Przebraliśmy się w ciepłą odzież; wszyscy zacierali zgrabiałe z zimna ręce. Z przyjemnością napiłem się whisky z manierki Milforda, choć wydaje mi się, że nasza „Stołeczna" jest o wiele lepsza. Oczywiście nie powiedziałem tego, lecz Milford, ku mojemu zdumieniu, oświadczył: „Pewnie, baby, rosyjska wódka jest lepsza, tylko że nie mamy jej tutaj!"
Zrobiło mi się cieplej. W bufecie stacyjnym zjedliśmy coś niecoś, przeszliśmy się po peronie, wystawiając twarze pod wiew chłodnego wiatru, który napływał z niewidzialnych jeszcze śnieżnych szczytów.
Nagle zaatakował nas 'tłum ciemnobrunatnych, opalonych i brudnych dzieci o bujnych, czarnych, zmierzwionych czuprynach. Proponowały nam na wyścigi kupno motyli wielkości wróbli, dużych żuków mieniących się barwami tęczy, wtykali do rąk pęka orchidei i paproci. Krępy, dziesięcioletni chłopiec o mongolskich wąskich oczach wsunął mi do rąk wspaniały bukiet złocisto-bia-łych orchidei. Chciałem mu oddać kwiaty, bo po co mi są w drodze? Lecz Milford śmiejąc się poradził, żebym przyjął kwiaty od chłopca i dał mu kilka groszy.
— Znam tych urwisów — dodał. — Mogliby z zemsty wsunąć panu do kieszeni lub za kołnierz coś cuchnącego. Przez cały tydzień nie pozbyłby się pan tropikalnego smrodu!
Powiedział coś do chłopaka w języku hindi. Chłopak parsknął śmiechem i odpowiedział łamaną angielszczyzną:
„Nie rozumiem!"
— Jasne, to Szerpa! — stwierdził Milford. — Przyszły przewodnik ekspedycji na Czomolungmę, Kanczendzangę, Annapurnę, co?
Chłopiec zaczął mu coś wyjaśniać, gestykulując żywo i wskazując ręką na północ. Milford słuchał go uważnie.
— Mówi, że nie jest Szerpa, tylko Tybetańczykiem — oświadczył. — Jak widać, kawał zbója. Niech pan przyjmie od niego kwiaty, baby, i da mu jakąś drobną monetę. Musimy docenić jego energię.
Za Curzeongiem w pobliżu toru pojawiły się drzewa iglaste. Było ich coraz więcej. Otwierał się stąd widok na olbrzymią równinę Indii. Kłębiły się nad nią chmury, w wyrwach między nimi widać było lasy i rzekę lśniącą pod gorącym słońcem południa. Pociąg posuwał się w chmurach; czasami robiło się tak ciemno jak w nocy. Ołowianoszara, skłębiona zasłona przesłaniała wszystko.
Wpijaliśmy się oczami we mgłę przesłaniającą nam drogę — czy ukażą się bodaj na chwilę szczyty Himalajów? I oto na jakimś ostrym zakręcie rozdarło się szare płótno mgły i w dali, na tle niebieskiego, czystego nieba ukazał się lśniący łańcuch gór. Pod nami płynęły obłoki wyzłocone słońcem. Lecz nie odrywaliśmy oczu od jaśniejących wierzchołków. Jeszcze jeden zakręt i góry znikły.
Dojeżdżaliśmy do Dardżilingu.
2
Wszystko zaczęło się w Dardżilingu. Właśnie w takiej niezwykłej miejscowości powinny dziać się cuda. Lecz ja nie spodziewałem się niczego. W ogóle pragnę powiedzieć, że przygody nigdy mnie nie pociągały. Niejeden czytelnik wywnioskuje na podstawie mojego dalszego postępowania, że mam niespokojny charakter. Uważam, że tak nie jest.
Moje postępowanie związane było z niezwykłością wydarzeń, a częściowo było wynikiem wpływu otoczenia... Teraz opowiem wszystko, a czytelnik niech sam osądzi, jak postąpiłby na moim miejscu. Pod warunkiem, że jest młody i silny...
Muszę najpierw powiedzieć kilka słów o Dardżilingu. Nie tylko dlatego, że jest to piękne i ciekawe miasto;
bez tych informacji trudno byłoby zrozumieć dalsze przygody, które mnie spotkały.
Przybyliśmy do Dardżilingu w najpiękniejszej porze roku, pod koniec kwietnia. W góry jest najlepiej wybierać się na wiosnę. W zimie, kiedy okrutne wichry zdmuchują śnieg z górskich zboczy, wycieczki są na ogół bardzo utrudnione. A w czerwcu zaczynają dąć ciepłe wiatry — musony, którym towarzyszą silne zamiecie, śnieżyce i lawiny. Toteż najbezpieczniej jest w górach w drugiej połowie maja, na początku czerwca lub jesienią.
W trakcie przygotowań do ekspedycji wtoczyliśmy się po mieście. Jaki to cudowny zakątek! Człowiekowi wydaje się, że znalazł się w krainie wiecznej wiosny, szczodrej, południowej wiosny. Ale jest to tylko złudzenie. Wszędobylski Milford był w Dardżilingu w porze deszczowej i na samo wspomnienie krzywił się niemiłosiernie.
— Najpierw robi się potwornie duszno jak w terai, a potem następuje koniec świata — ryk, łomot, brzęk szyb lecących z okien, skrzypienie i jęki drzew, a jednocześnie wali deszcz jak tysiąc afrykańskich tam-tamów. Nic prócz niego nie widać i nie słychać. Człowiek sądzi, że coś takiego nie może długo potrwać, że coś tu nie jest w porządku. Lecz później zaczyna rozumieć, że wszystko jest jak należy i że tak będzie przez trzy miesiące. Wówczas ta repetycja potopu przestaje być interesująca. Tym bardziej że coś takiego można zobaczyć również w Indii... Ładna mi stacja klimatyczna, nie ma co mówić!...
Jednakże mimo gderania Dardżiling, przynajmniej w tej porze roku, bardzo się Milfordowi podobał. Mógł całymi godzinami włóczyć się po tym rajskim zakątku, wśród wonnej, świeżej zieleni. Nie odstępowałem go ani na krok.
Niekiedy towarzyszył nam Niemiec Kaufman, i Włocli, Massimo Torę, niskiego wzrostu, smagły, podobny do tubylca. Obaj mówili po angielsku, poza tym ja nieźle znam niemiecki, a Milford włada swobodnie włoskim — porozumiewaliśmy się więc bez trudu.
Jak wspomniałem, Dardżiling jest wysokogórską stacją klimatyczną. W okresie upałów przyjeżdżają tu goście z Indii, aby odetchnąć wspaniałym, górskim powietrzem, podczas gdy w dole, w Bengalu, ludzi zadręcza upał i zaduch. Dardżiling położony jest na wysokości 2 250 metrów nad poziomem morza; w pierwszych dniach pobytu daje się tu we znaki choroba górska — ból głowy, dzwonienie w uszach, osłabienie. Ale człowiek zdrowy szybko przyzwyczaja się do tak stosunkowo niewielkiego wzniesienia.
Miasto tonie w zieleni i kwiatach; domy i werandy oplecione są gęsto pnączami. Nad miastem lśni łańcuch ośnieżonych gór, sięgających wierzchołkami nieba. Everestu stąd nie widać, widać za to jego młodszą siostrę Kanczen-dzangę — białą i czystą jak lekki obłok; jest tylko o 260 metrów niższa. Kiedy się patrzy na dół — widać płynącą w głębinie między urwistymi zielonymi brzegami rzekę Rangut. Dardżiling otaczają lasy wysokogórskie i łąki, na których rośnie gęsta trawa i najpiękniejsze kwiaty na świecie.
Oczywiście zainteresowała mnie tu nie tylko przyroda. Mieszkańcy Dardżilingu i okolicznych osiedli to ludzie tak oryginalni, że każdego muszą zaciekawić ich obyczaje i życie. Od pierwszej chwili wydawali mi się bardzo dziwni. Zresztą również później nie mogłem zrozumieć wielu rzeczy. Już nie mówię o ich głębokim przywiązaniu do bud-dyzmu — zagadkowej, potężnej religii, spotykałem bowiem w tutejszym życiu i obyczajach wiele innych zaskakujących zjawisk.
Urządziliśmy się w nowej dzielnicy miasta. Mieszkają tu przeważnie Anglicy i bogaci Hindusi; domy są na ogół urządzone po europejsku z uwzględnieniem wymogów kli-
matu podzwrotnikowego. Widzi się tu luksusowe sklepy, jest kawiarnia i kino.
Lecz nas interesował inny, prawdziwy Dardżiling — dzielnice zamieszkałe przez ludność tubylczą. Włóczy-liśmy się w tej części miasta całymi dniami, długo oglądaliśmy sklepy i kantory wymiany, obserwowaliśmy rze...
izebel