Gable Rebecca - Osadnicy z Catanu.rtf

(1533 KB) Pobierz

Rebecca Gablé

OSADNICY Z CATANU

 

Tytuł oryginału: DIE SIEDLER VON CATAN

 

Wydanie I

Katowice 2007

 

 

 

 

Wydawnictwo

Sonia Draga

 

GTW


Przedmowa Klausa Teubera

 

 

„Jak pan wymyśla gry?”. To właśnie pytanie chyba najczęściej słyszy każdy autor gier. Wielu osobom wydaje się zapewne, że stworzenie własnego świata - przy użyciu tektury, drewna, tworzywa sztucznego i po ustaleniu kilku reguł - jest czymś niezwykle tajemniczym. Świat gry, w którym można się zanurzyć, w którym przez kilka godzin zapomina się o codzienności i zyskuje się okazję poznania najbliższych w ożywczo nowy sposób.

Motywacja - a czasem nawet nieprzeparta chęć - żeby zabrać się za projektowanie gry - zawsze ma źródło w jakiejś historii. Historia ta musi mnie fascynować i budzić we mnie potrzebę przeżywania w formie gry wciąż czegoś nowego.

Punktem wyjścia gry Osadnicy z Catanu była historia odkryć. Szczególnie urzekli mnie wikingowie, którzy na swoich statkach ze smokami na dziobach prowadzili pionierskie wyprawy na Islandię i Grenlandię oraz do Ameryki. Z tego wszystkiego przynajmniej Islandię udało im się zasiedlić skutecznie i na długo.

Pomijając kilku celtyckich kapłanów, Islandia w IX wieku była lądem właściwie niezamieszkanym, niepotrzebne, więc były najazdy, chociaż wszystko trzeba tam było tworzyć od nowa. Ścięto drzewa na zalesionych niegdyś obszarach, a z drewna zbudowano domy i statki. Wytyczono drogi, na bujnych pastwiskach zaczęto wypasać owce i niebawem zboża - chociaż może niezbyt dorodne - wyrosły na tej wyspie, jednej z cieplejszych na Morzu Północnym.

Czasy pionierów! Skuteczne osadnictwo na Islandii wymagało jedynie tego, aby ludzie wzajemnie sobie pomagali, prowadzili pokojowo handel i szukali nowych metod budowania lepszego systemu społecznego. W ten sposób wikingowie około 930 roku stworzyli althing, zgromadzenie wolnych mieszkańców. Jest to najstarszy system parlamentarny na świecie, istniejący zresztą do dziś.

 

 

Choć Catan to nie Islandia, można jednak znaleźć między nimi wiele podobieństw. Catan również jest na początku niezamieszkany i w toku gry zostaje zagospodarowany. Pozyskuje się tutaj drewno, zbiera plony, wydobywa rudy, hoduje owce, wykorzystuje glinę i wyrabia cegły Używa się surowców do budowy osad i dróg, powstają miasta, a ożywiony handel między graczami pomaga przezwyciężać trudności. Mimo że pod koniec gry tylko jeden gracz zostaje zwycięzcą, rzecz polega raczej na tworzeniu wspólnoty niż na wywoływaniu konfliktu. Buduje się, a nie niszczy, gdyż mieszkańcy Catanu są ludźmi kochającymi pokój.

Gra Osadnicy z Catanu została wydana w 1995 roku i od razu odniosła sukces. W ciągu trzech pierwszych lat od pojawienia się gry na rynku sprzedano ponad milion jej egzemplarzy Do dziś blisko trzy miliony zestawów rozeszło się w samych Niemczech, a ku mojej wielkiej radości gorączka Catanu objęła w tym czasie dwadzieścia krajów, w tym Stany Zjednoczone, Rosję i Japonię.

W 1998 roku po raz pierwszy pomyślałem, jak ekscytująca byłaby możliwość przeżywania dziejów osadnictwa Catanu w powieści. Była to jednak tylko luźna myśl, nie miałem, bowiem talentu do napisania dobrej powieści, nie znałem też nikogo, kogo mógłbym o to poprosić. Czułem ponadto, że nie nadszedł jeszcze odpowiedni czas dla takiej książki.

Ponieważ lubię czytać powieści historyczne, było niemal pewne, że dwa lata później trafi do moich rąk książka Das Lacheln der Fortuna, której autorką była Rebecca Gablé.

Przeczytanie książki zajęło mi zaledwie weekend, tak byłem oczarowany tą powieścią osadzoną w czasach średniowiecza. Postaci, w które Rebecca Gablé po mistrzowsku tchnęła życie, były mi bliskie. Autorka uczyniła wiarygodnymi bohaterów, którzy nie byli jednostronnie dobrzy, ale mieli także swoje słabości.

Byłem pod wrażeniem tego, jak zajmująco, prawdziwie i rzetelnie pod względem historycznym zostały przez autorkę Das Lacheln der Fortuna przedstawione stuletnie wojny w Anglii. I wtedy - po przeczytaniu większej części książki - uświadomiłem sobie nagle, że albo Rebecca Gablé napisze historię osadnictwa na Catanie, albo ta historia nigdy nie zostanie opisana!

Chociaż od dwóch lat nie myślałem w ogóle na temat powieści o Catanie, teraz opętało mnie pragnienie, aby to Rebecca Gablé została jej autorką.

Podczas pobytu w 2000 roku na Targach Książki we Frankfurcie udało mi się spotkać z pisarką. Właściwie nie miałem wiele nadziei. Ostatecznie Rebecca Gablé była już wtedy autorką bestsellerów i z pewnością nie musiała wiązać swojego nazwiska z sukcesem mojej gry Jednak, ku mojej wielkiej radości, projekt ją zainteresował.

Szybko rozwinął się między nami stały kontakt e-maliowy i w końcu umówiliśmy się wiosną 2001 roku w Kolonii. Naszkicowałem już z grubsza akcję powieści - tak, jak ją sobie wyobrażałem - a Rebecca Gablé również przemyślała całą sprawę. Kiedy zaczęliśmy omawiać pomysły dotyczące powieści, byliśmy bardzo zaskoczeni. Nasze wyobrażenia w dużym stopniu się pokrywały.

Kości zostały rzucone - Rebecca Gablé była gotowa przelać na papier historię osadnictwa na Catanie.

Nastąpiły miesiące zgodnej i konstruktywnej współpracy. Mimo że przypadła mi jedynie rola krytyka, choć tak naprawdę nie trzeba było dużo krytykować, stało się to jednak bardzo ekscytującym przeżyciem - móc brać czynny udział w powstawaniu powieści.

Za tamten czas oraz za cudowną powieść, którą Ty, drogi Czytelniku, trzymasz teraz w dłoniach, dziękuję pani Gable z całego serca.

 

 

Fragmenty Pisma Świętego

na podstawie Biblii Tysiąclecia (wydanie V Poznań 2002)


 

część pierwsza

 

 

Elasund


 

JESIENNY KSIĘŻYC

 

 

- Och, na wszystkich bogów jakże jest zimno! - wydyszał Candamir, kiedy skok do czarnej jak smoła topieli zaparł mu dech w piersi. - Dlaczego nie zrobiliśmy tego przed żniwami? Teraz tylko głupcy pływają!

Osmund powoli rozgarniał ramionami wodę, aby utrzymać się na powierzchni.

- Przestań biadolić! Jeszcze ściągniesz dziewięcioramienną ośmiornicę tymi swoimi krzykami.

- Pewnie tak. Albo dwunastogłowego węża morskiego. Uch!

Obaj się roześmiali. Już jako chłopcy pływali na wyścigi przy każdej pierwszej jesiennej pełni księżyca, chociaż wtedy nie chodziło właściwie o to, kto pierwszy przepłynie fiord, ale o to, kto drugiemu zdoła napędzić większego stracha przed prawdziwymi lub wymyślonymi morskimi potworami.

- Gotowy? - zapytał Osmund.

Jego mokra blond czupryna błyszczała na ciemnej tafli jak błędny ognik.

- Już od dawna - odparł Candamir buńczucznie.

- To ruszajmy!

Równocześnie odepchnęli się od skały i rozgarniali wodę silnymi ruchami, a niewielkie grzebyki piany połyskiwały pośród księżycowej nocy. Sunęli szybko i niemal bezszelestnie jak dwie wielkie foki, początkowo ramię w ramię. Z ich prawej strony w białej poświacie wznosiła się skała, która ciągnęła się daleko w głąb fiordu i służyła jako falochron dla leżącego za nią portu w Elasundzie. Gdy dotarli do końca cypla, pokonali już ponad połowę trasy wyścigu.

Osmund bardziej czuł, niż widział, że uzyskał niewielką przewagę. Nie odczuwał już lodowatego zimna morza. Woda była mu przyjaciółką, dawała szybkość i wytrzymałość. Oddychał głęboko i miarowo. Pomyślał, że mógłby tak płynąć bez końca - nie kilkaset metrów, które mierzył fiord, ale ku odległym wyspowym królestwom założonym przez jego lud.

Nagle ktoś kurczowo chwycił go za ramię i zaburzył rytm.

- Osmundzie!

W głosie Candamira usłyszał przerażenie i natychmiast się zatrzymał. W tak lodowatej wodzie nawet najlepszego pływaka mógł złapać skurcz, konieczna, więc była szybka pomoc.

Ale Candamirowi najwidoczniej nie groziło utonięcie.

Jego twarz zbielała, zbladły nawet usta, co można było przypisać albo księżycowej poświacie, albo zimnu, on zaś wpatrywał się w brzeg po drugiej stronie.

Pełen złych przeczuć Osmund odwrócił głowę i spojrzał w tym samym kierunku - na koniec fiordu, gdzie stały zabudowania Elasundu. Jednym rzutem oka dostrzegł dwie rzeczy: w osadzie wybuchł pożar, a w zatoce znajdowały się cztery obce okręty

„O, Ojcze Bogów, bądź przy nas! - pomyślał bojaźliwie. - Tylko nie to... „.

- Do łodzi! - wykrztusił tak samo bez tchu, jak Candamir. - Chodź szybko!

 

 

Po południu tego dnia niewolnik w małej łódce powiosłował ku wąskiej plaży w kształcie sierpa na przeciwległym brzegu, który miał być metą ścigających się pływaków, dzięki czemu po swoich wyczynach mogli wygodnie wrócić do domu. Teraz obaj przyjaciele także już tam dotarli. Bryzgała woda i żwir wystrzeliwał im spod stóp, kiedy biegli do łódki, zapobiegliwie wyciągniętej na brzeg. Mokre odzienie kleiło im się do ciał, a nocny wiatr był boleśnie zimny, lecz prawie wcale go nie czuli. Pospiesznie zepchnęli łódkę na wodę, co chwila spoglądając ku osadzie. Płomienie objęły już drugi budynek.

- Stodoła stryja Sigismunda - mruknął Candamir, siadając w łodzi i chwytając wiosło.

- Pospiesz się, więc! - błagał Osmund, któremu się zdawało, że z trwogi o żonę i syna pęknie mu serce.

Równocześnie zanurzyli wiosła i odepchnęli się od brzegu. Niebawem łódka pruła jak strzała spokojne wody, czarne jak noc. Gdy znaleźli się już blisko osady, usłyszeli odgłosy walki i krzyki. Rozpoznali też obce okręty.

- Znowu ci przeklęci Turończycy - powiedział ochryple Candamir.

Osmund tylko bez słowa skinął głową.

Mimo mokrych ubrań poczuli, że zaczynają się pocić.

Zamilkli, skupili się na rytmie wiosłowania i tylko rozglądali się wokoło. Osada szybko się przybliżyła i niebawem w jasnym świetle księżyca zobaczyli port zamieniony w teren walk. Zarówno Candamir, jak i Osmund doskonale pamiętali, że własną broń zostawili przed wyścigiem na brzegu.

Na płyciźnie wyskoczyli z łódki, dobrnęli do brzegu i z gołymi rękami rzucili się na dwóch pierwszych Turończyków, których napotkali. Najeźdźcy byli wojownikami nieustraszonymi i doświadczonymi, ale Candamir wyrwał swojemu przeciwnikowi zza pasa sztylet i - zanim tamten w ogóle się spostrzegł - przebił mu gardło. Umierający głośno coś wycharczał, upadł na kolana, a Candamir wyrwał z jego omdlewającej dłoni miecz. Kątem oka dostrzegł, że Osmund zdążył się już uzbroić w potężny kamień. Uderzył nim w głowę jakiegoś Turończyka bez szyszaka, po czym także zabrał mu broń. Gdy następni wrogowie rzucili się na nich z wrzaskiem, przyjaciele stali już plecami do siebie. Jakiś zwalisty osiłek z zaplecioną brodą szedł prosto na Candamira, wznosząc ramię uzbrojone w krótki miecz gotowy do ciosu. Candamir przeniósł akurat ciężar na niewłaściwą nogę i nie był w stanie dostatecznie szybko uskoczyć. Nie mając czasu na zastanawianie się, błyskawicznie rzucił sztyletem, który wciąż ściskał w lewej dłoni. Matowe ostrze świsnęło warkotliwie w powietrzu i przebiło skórzany kirys napastnika.

Gdy Turończyk padał na ziemię, Candamir na krótką chwilę spojrzał na przystań i zobaczył, że jeden z wrogich okrętów już odcumowuje. Z rozpaczą pomyślał, że przybyli za późno. Właściwie wiedział o tym już wtedy, gdy zobaczył pierwszy ogień. Nie pozwolił sobie jednak na dalsze rozmyślania o tym, kto lub, co mogło się znajdować na pokładzie odpływającego okrętu. Postanowił też nie myśleć o krzyczących mężczyznach i kobietach, a to, dlatego, że wiele tych głosów rozpoznawał. Przymrużył oczy i raz jeszcze zakręcił w powietrzu młynka zdobycznym mieczem.

Nie sposób było się przebić przez mrowie ludzi na przybrzeżnej łące. Zaślepiony wściekłością wbijał miecz w każdego, kto stanął mu na drodze, zepchnięto go jednak na lewą stronę, tam, gdzie tłok był największy.

W migotliwym świetle płonącej stodoły rozpoznał kowala Haralda, który z mieczem w lewej dłoni i młotem w prawej odpierał atak dwóch Turończyków na raz. Zanim Candamir zdążył rzucić się na pomoc, w polu widzenia mignął mu Osmund, który powalił napastnika po lewej stronie. Kowal zmusił drugiego do ucieczki i podniósł pięść z młotem w krótkim geście podziękowania.

- Zaryglowali w stodole dwa tuziny mężczyzn i chłopców! - ryknął, przekrzykując hałas pożaru. - Zadaje się, że jest tam też twój brat, Candamirze!

Wstrząśnięty Candamir spojrzał na kryty słomą dach drewnianej stodoły. Po suchym końcu lata ogień błyskawicznie pochłaniał dach i ściany z desek.

- O, potężny Tyrze, bądź przy nas! - błagał cicho.

Kiedy nagle w jego polu widzenia znalazł się wysoki jak sosna Turończyk z ogromnym toporem, niemal w ostatniej chwili uniósł miecz.

Osmund zmagał się sam ze sobą. Nie uszło jego uwadze, że najeźdźcy na swoje okręty zawlekli głównie niewiasty i dziewczęta. Po prostu musiał zajrzeć do domu. Słyszał jednak rozpaczliwe krzyki ludzi zamkniętych w płonącej stodole, słyszał łomot ich pięści w zaryglowane wrota. Zwlekał jeszcze chwilę, po czym zrobił duży krok przed siebie i uderzył mieczem Turończyka, który właśnie zamierzał się od tyłu na jego kuzyna Jareda.

Tłum przed stodołą był tak gęsty, że trzeba było bardzo uważać, żeby, machając mieczem, nie trafić swojego. Candamir, Osmund, Harald oraz ich sąsiedzi walczyli ramię w ramię, posuwając się w stronę wrót budynku, które pod naporem pięści ludzi zamkniętych wewnątrz drżały wprawdzie, ale nie ustępowały nawet na centymetr.

Kiedy Harald jednemu z wrogich dowódców potężnym cięciem oddzielił od tułowia głowę wraz hełmem, pozostali Turończycy wycofali się z placu przed stodołą i pobiegli mordować, rabować i podpalać gdzie indziej - tam, gdzie opór nie był tak silny. Osmund i Candamir pochwycili za końce ciężkiej belki blokującej wrota stodoły, a Candamir zawołał przez ramię do pozostałych mężczyzn:

- Zaraz będzie po sprawie!

Harald wraz z resztą mieszkańców Elasundu pospieszył na nadbrzeżną łąkę, gdzie - jak się zdawało - obrona posuwała się teraz w sposób bardziej zdecydowany i uporządkowany, gdyż prowadzili ją mężny Eilhard oraz Olaf, stryj Osmunda.

Osmund i Candamir szarpnęli za oba skrzydła wrót stodoły. Z wnętrza wydobyły się kłęby gęstego dymu oraz krztuszące się, skrzywione postaci.

- Hacon? - Candamir klepnął w ramię jakiegoś podrostka, przyglądając się jego osmalonemu licu. Nie była to jednak twarz brata.

Wziął głęboki oddech, wstrzymał go i przekroczył próg stodoły. Osmund, jak cień, był u jego boku.

Płonące ściany stodoły powinny oświetlać wnętrze, ale dym był jak czarna mgła. Z góry padał deszcz iskier i płonącej słomy. Nagle z mroku wytoczyła się na nich krzycząca, żywa pochodnia. Osmund wypchnął płonącego człowieka na zewnątrz, zdarł z siebie wciąż mokre odzienie i rzucił na nieszczęśnika.

Candamir dalej po omacku badał zadymiony mrok. Żar wypalił mu brwi, bolały go płuca. Potrzebował powietrza.

Prawie już ogarnięty paniką o coś się potknął, schylił się, więc i wymacał bezwładną postać. Podniósł ją i rozpoznał twarz młodego Wilanda. Za plecami usłyszał głuchy trzask, a odwróciwszy się, zobaczył na ziemi płonącą belkę z dachu oraz drugą, spadającą bardzo powoli, jak ogromna pochodnia wrzucona do ciemnego szybu.

Nagle znowu pojawił się Osmund, szarpnął Candamira za rękaw i pociągnął niemal bezwładne ciało przyjaciela w kierunku wrót.

- Trzeba wyjść. Dach zaraz runie.

- Hacon... - wykrztusił Candamir, tłumiąc szloch.

Osmund potrząsnął głową. Trzymając ramię Candamira w żelaznym uścisku, bez słowa wyciągnął przyjaciela i nieprzytomnego chłopca na zewnątrz. Nie odeszli nawet na dziesięć kroków od stodoły, gdy więźba dachu pękła z hałasem i runęła pośród deszczu iskier. Candamir położył bezwładnego chłopca na trawie. Kiedy się podniósł, zauważył to, co pozostało z żywej pochodni - makabryczną, poczerniałą postać ludzką, która leżała w niepokojącym bezruchu.

- Kto... to był? - zapytał.

- Twój stryj Sigismund - odrzekł ostrożnie Osmund.

- Chodź, Candamirze! Jeśli twój brat rzeczywiście był w tej stodole, to nic już dla niego nie możemy zrobić. A bitwa jeszcze się nie skończyła.

Niedługo później rozległ się jednak przenikliwy sygnał rogu i Turończycy odwrócili się plecami do masakry na przybrzeżnej łące, jakby nagle znikła cała ich żądza krwi. Wycofali się do swoich pozostałych trzech okrętów.

Mieszkańcy osady pospieszyli za nimi i w płytkiej wodzie wciągnęli ich w zacięty bój, aby dotrzeć do okrętów najeźdźców i odbić łupy. Na próżno jednak. Turończycy, którzy byli już na pokładzie, osłaniali odwrót gradem strzał. Zabójcze pociski nadlatywały w ciemności ze złowieszczym warkotem, zanim, więc były widoczne, już się je słyszało, a kilku obrońców Elasundu poczuło je, zanim zdążyli się uchylić. Jakiś mężczyzna ugodzony strzałą upadł w wodę tuż przed Candamirem, który złapał go pod pachami i wyciągnął na ląd.

Bez przeszkód, ale bardzo szybko trzy pirackie okręty wycofały się, a ich wilgotne żagle połyskiwały w świetle księżyca, jakby były zrobione ze szkła.

 

 

Na brzegu nastała niesamowita cisza. Tu i ówdzie daty się słyszeć pojękiwania i płacz, ale hałasy ucichły

Candamir odwrócił się od fiordu.

- Czy ktoś widział mojego brata?

Wszyscy bez słowa pokręcili głowami, nikt nie chciał mu spojrzeć w oczy Candamir wpatrywał się w zgliszcza stodoły. Była jedną z największych w osadzie. Osmund i on bawili się w niej, gdy byli dziećmi. Popisywali się przed sobą swoją odwagą, zeskakując ze strychu na sterty słomy, które z każdym udanym skokiem stawały się coraz mniejsze i niższe, aż w końcu dobra słoma leżała rozrzucona po całej stodole.

Wywoływało to zawsze gniew stryja, który nie szczędził im razów. Mimo to wciąż się tam zakradali. Candamir zastanawiał się, czy jego brat z przyjaciółmi także wykorzystywali strych stodoły Sigismunda do takich prób odwagi. Dziwne, że tego nie wiedział, że nigdy o to Hacona nie spytał.

Nagle, między jednym i drugim uderzeniem serca, ugięły się pod nim kolana. Zanim jednak zdążyła go ogarnąć rozpacz, usłyszał gdzieś z wysoka, z powietrza, wyraźny głos:

„Tu jestem.”

Mężczyźni ze zdumieniem spojrzeli w górę ku koronie ogromnego jesionu rosnącego na łące. Zaszeleściły suche liście, a wśród nich ukazały się dwie niezdarne, chude nogi, aż wreszcie Hacon pewnie i sprężyście wylądował na obu stopach, po czym ze spuszczoną głową podszedł do brata.

- Jakiś rudobrody olbrzym mnie tu zagnał - wyjaśnił zmieszany. Niedawno obchodził swoje piętnaste urodziny, wstyd mu było jednak, że uciekł, zamiast walczyć. Przycisnął policzek do pnia drzewa. - Zanim ten olbrzym zdążył się po mnie wspiąć, Eilhard go ubił.

Candamir głośno odetchnął. Przez boleśnie długą chwilę wydawało mu się, że nie ustoi na własnych nogach. Położył bratu rękę na kościstym ramieniu, dyskretnie się na nim wsparł i bacznie przyjrzał się jego twarzy Hacon miał na czole okropną szramę, ale poza tym wydawał się nietknięty

- Dziękuję, Eilhardzie - mruknął Candamir.

Stary człowiek z powagą kiwnął głową.

- Bystry chłopak, ten twój brat - zauważył głębokim, dźwięcznym głosem. - Inni chłopcy, ci mniej przytomni, spłonęli w stodole Sigismunda. Jeszcze nie widziałem, żeby Turończycy coś takiego zrobili - dodał ze zdziwieniem.

- Tchórzliwa hołota - rzucił niemal bezgłośnie Hacon i wskazał na zabitego, którego twarz częściowo znajdowała się pod wodą, a częściowo na brzegu. - Bert Sigismundsson. Jakiś Turończyk ugodził go w plecy widziałem wyraźnie.

Wzrok Hacona powędrował niespokojnie od nieruchomego ciała ku odpływającym wrogom, po czym zatrzymał się znów na twarzy brata.

- Bert był rok młodszy ode mnie, Candamirze - powiedział pełnym pretensji tonem.

- Tak, wiem. Przykro mi - odparł bezradnie Candamir.

Zwracał się do brata, ale myślał o wszystkich sąsiadach.

- Przykro mi, że nas tu nie było.

Kowal Harald wskazał na jego prawe ramię.

- Dlatego, że cię nie było, tak pięknie cię urządzili.

Candamir położył lewą dłoń na ramieniu i wymacał lepką wilgoć własnej krwi. Prawie nie czuł rany, ale teraz przypomniał sobie zdarzenie przed stodołą. Dostrzegł wtedy klingę spadającą na niego ukośnie z góry i już był przekonany, że straci ramię. Tak właśnie by się stało, gdyby nie pojawił się nagle Osmund i nie powalił Turończyka na ziemię. Candamir rozejrzał się za przyjacielem i w pewnym oddaleniu dostrzegł wysoką postać o blond włosach, której nie sposób było z nikim pomylić. Osmund zmierzał do domu, a jakiś głoś wewnętrzny mówił Candamirowi, żeby podążyć za nim.

Puścił Hacona.

- Czy mój Sakson żyje? - zapytał.

Wiele otaczających go osób przytaknęło.

- Niech się zajmie rannymi. Zna się na tym, słuchajcie go - poradził pospiesznie.

Już prawie odchodził, gdy wielki siwobrody Siward chwycił go za zakrwawione ramię.

- Candamirze, nie możemy tutaj tak po prostu stać i patrzeć, jak odpływają. Musimy ich ścigać!

Młodszy mężczyzna powoli pokręcił głową.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin