Poe - Król Dżumiec.doc

(106 KB) Pobierz

 

EdgarAllanPoe

 

 

 

KRÓLDŻUMIEC

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

©Copyright forthePolishE-edition by Jajco w Locie,

 

MMIII

 

 

 

EdgarAllanPoe

 

 

 

Król Dżumiec

 

(opowieść zawierająca pewną alegorię)

 

 

 

Bogowie znoszą i potwierdzają w królach czyny, które są źródłem ich przerażeń,

 

gdyje popełnia motłoch.

 

Buckhurst: „FerrexetPorrex ”.

 

 

 

 

 

 

 

    W noc październikową, około północy, za dostojnego panowania Edwarda III, dwaj majtkowie należący do załogi „FreeandEasy”, kupieckiego dwumasztowca, który kursował pomiędzyEkluzą (w Belgii) a Tamizą i który w tym czasie zarzucił kotwicę w tej rzece, upajali się swym pobytem w sali pewnej oberży, w parafii św. Andrzeja, w Londynie – która to oberża miała za godło konterfekt – wesołego wilka morskiego.

 

    Sala – mimo lichej budowy, mimosczerniałości od dymu, niskiego pułapu i podobieństwa do wszystkich zresztą karczemonej epoki, w oczachdziwolążnych gromadek rozrzuconych tam i ówdzie opojów, wcale niezgorzej odpowiadała swemu przeznaczeniu.

 

    Wśród owych gromadek dwaj nasi majtkowie tworzyli – najciekawszą, jeśli nie najbardziej godną uwagi.

 

    Ów, co się zdawałpierworodniejszy i towarzysza swego charakterystycznie Udźcem przezywał, niepomiernie też wzrostem owejdwójcy przodował. Miał – bez mała sześć i pół stóp wysokości i nałogowe pochylenie ramion było snadź nieodpartym wynikiem tak niesłychanej postawy.

 

    Jego naddatek wzwyż był – bardziej niż zrównoważony innymi skądinąd niedoborami. Był wyjątkowo szczupły – i, zdaniem swych przyjaciół, mógł z powodzeniem zastąpić po pijanemu wstęgę bandery nawierzchole masztu, zaś na czczo – drzewce trójkątnego żagla. Wszakże te i tym podobne żarty nigdy nie poruszały mięśni śmiechu wilka morskiego. Pomimo wybitnych policzków, olbrzymiego i krogulczego nosa, obciętego podbródka, pomimo wreszcie osunięcia się dolnej żuchwy iwypuklizny przeogromnych, białych oczu – wyraz jego oblicza, aczkolwiek napiętnowanego pewną odmianą mrukliwej dla wszechrzeczy obojętności, był nad wszelki opis i nad wszelkie naśladownictwo – uroczysty i poważny.

 

    Młodszy wiekiem majtek całokształtem zewnętrznego wyglądu zgoła wyodrębniał się i odwzajemniał swemu towarzyszowi.

 

    Dwoje nóg kabłąkowatych iprzykucliwych dźwigało jego ciężką i krępą osobę, zaś osobliwie krótkie i grube ręce, zakończone pięściami nieprzeciętnych pomiarów, zwisały, kołysząc się na strony, jak łapy żółwia morskiego. Skrzyły się drobne, nieokreślonego koloru, głęboko we łbie osadzone ślepia. Nos znalazł swój stały pochówek w bryle cielska, które oblekało gębę okrągłą, pulchną i czerwoną, a gruba górna warga wygodnie spoczywała na jeszcze grubszej dolnej z wyrazem osobistego zadowolenia, które właściciel obojga zwiększał nałogiem zwilżania swych warg od czasu do czasu jęzorem. Ten, popatrując na swego sąsiada, już to słupiał, już to uśmiechał się szyderczo. I czasem, gdy spojrzał mu oko w oko, purpurowiał jak słońce, gdy przed zachodem spogląda ze szczytów skałBenNerisu .

 

    Toć urozmaicona i przypadków pełna była w pierwszych godzinach nocnych pielgrzymka dostojnej dwójki po oberżach okolicznych. I najsutsze zasoby pieniężne nie przetrwają wieków, toteż do oberży, o której mowa, przyjaciele nasi pokwapili się z pustą kieszenią. Ni mniej, ni więcej, jeno, w chwili gdy się właściwie opowieść nasza zaczyna, Udziec i jego towarzyszHughTarpaulin siedzieli w pośrodku sali i, wsparłszy obydwa łokcie na obszernym, dębowym stole, ukryli twarze w dłoniach.

 

    Udzieliwszy bezpiecznego schroniska zawartości pokaźnej butli nieopłaconego zgołahummingstuffu , nie bez zdziwienia i nie bez oburzenia zerkali ukosem na złowieszcze wyrazy: „Nic na kredę ”, kreślone na ścianie kredą – tą bezczelną kredą, która ma śmiałość zaznaczenia swej nieobecności.

 

    Nie dlatego, iżby zdolność czytania kreślonych liter, uchodząca wśród ówczesnego tłumu za nieco mniej kabalistyczną od sztukionychże kreślenia – mogła być, ściśle biorąc, policzona za winę obydwomwychowańcom morza, lecz, mówiąc po prawdzie, była w kształcie liter jakowaś pokrętność, a w całości rodzaj trudnego do opisania – wykolejenia, które, zdaniem obydwu marynarzy, zapowiadały jakąś przeklętą klęskę i słotę i wobec których postanowili natychmiast obydwaj – według metaforycznej umowy Udźca – czuwać przy pompach, zwinąć żagle i dybać przed się wbrew wiatrom.

 

    A zatem, wysączywszy resztęale’u i gruntownie złapawszy swe kubraki, porwali się ostatecznie ku drzwiom.Tarpaulin , co prawda, po dwakroć nawiedził wnętrze kominka, nie odróżniając go od drzwi, lecz koniec końcem ucieczka powiodła się szczęśliwie i w pół godziny po północy dwaj nasi bohaterzy paradowali na wietrze, raźnie krocząc poprzez ciemną uliczkę w kierunku schodów św. Andrzeja, ścigani z zapałem przez oberżystkę Wesołego Wilka Morskiego.

 

    Na wiele lat przed i po epoce, w której odbywa się ta opowieść dramatyczna, w całej Anglii, a przede wszystkim w stolicy, rozlegał się okrzyk złowrogi: Dżuma! Stare Miasto było po większej części wyludnione i w tych straszliwych, z Tamizą sąsiadujących dzielnicach, wpośród zaułków i przecznic ciemnych, wąskich a brudnych, które Demon Dżumy, jak wówczas przypuszczano, obrał na miejsce swoich narodzin – nie można było, nawet krocząc jak najdumniej, spotkać nic prócz Przerażeń, Lęków i Zabobonów.

 

    Dzielnice owe z rozkazu króla zostały wyklęte i nie wolno było nikomu – pod karą śmierci – przenikać do ich okropnych samotni.

 

    Mimo to – ani dekret monarchy, ani olbrzymie zapory, wznoszone w progach ulic, ani możliwość potwornej śmierci, niemal w okamgnieniu pochłaniającej zuchwalca, którego żadne niebezpieczeństwo nie mogło zniechęcić do przygód – nic nie powściągało dłoni nocnych opryszków od ogałacania pustych i bezludnych domostw z żelastwa, miedzi, ołowiu i wreszcie ze wszelkiego rodzaju przedmiotów, które mogły stać się źródłem jakiegokolwiek zysku.

 

    Co zima, przy dorocznym usuwaniu zapór, stwierdzano szczegółowo, że zamki, rygle i skrytki podziemne zbyt niedostatecznie strzegły sutych zapasów wina i likierów, które – wobec trudności i niebezpieczeństw towarzyszących zmianie miejsca – spora część pewnych kupców – posiadaczy sklepów okolicznych pod musem konieczności na czas wygnania powierzyła tak niedostatecznej poręce.

 

    Wszakże mało kto wśród zdjętego przerażeniem motłochu uważał owe czyny za dzieło rąk ludzkich. Duchy i Gobeliny moru, Demony febry były zdaniem tłumu rzeczywistymi sprawcami klęski, i raczono się wzajem a nieustannie mrożącymi krew baśniami o nich, tak iż całe mnóstwo napiętnowanych budynków zgroza na czas długi osnuła na kształt całunu, sam zaś opryszek ,częstokroć zmartwiały od zabobonnego a własnymi grabieżami wywołanego strachu, obszerny okręg wyklętej dzielnicy pozostawiał na pastwę – ciemnościom, milczeniom, dżumie i śmierci.

 

    Właśnie u jednej ze straszliwych a wyżej już wspomnianych zapór, która przekleństwem znaczyła przestrzeń poza sobą, Udziec i czcigodnyHughTarpaulin , którzy na łeb na szyję wtoczyli się w zaułek, spotkali nagłą swym podskokom przeszkodę. Nie było nawet mowy o odwrocie, a nie było czasu do stracenia – ze względu na tę okoliczność, iż pogoń wisiała im niemal nad karkiem.

 

    Dla rdzennych marynarzy wdrapanie się na z grubo ciosanąścienicę znaczyło tyle, co splunięcie od niechcenia. Podjudzeni dwoistymzagrzewkiem gonitwy i likierów, odważnie przeskoczyli na tamtą stronę, po czym, ponawiając swój bieg pijany z dodatkiem krzyków i ryków, zaprzepaścili się wkrótce wonych zawiłych i wyziewnych otchłaniach.

 

    Gdyby nie to, iż byli pijani aż do utraty najniezbędniejszych zmysłów, groza położenia sparaliżowałaby im chwiejne kroki.

 

    Chłód i mgła trwały w powietrzu. Na wysokiej i tęgiej murawie, która sięgała im po kostki, bruk wyważony leżał w bezładzie piekielnym. Zwaliska domów zagradzały ulice.Najsmrodliwsze inajśmiertelniejsze wyziewy panoszyły się wszędy – i dzięki owej bladej jaśni, która nawet o północy wysnuwa się zawsze z atmosferyoparnej idżumnej , można było rozpoznać – poległe w alejach i zaułkach lub gnijące w domostwach bez okien – ścierwo opryszków nocnych, których dłoń dżumyznieruchomiła w chwili spełniania ich czynności.

 

    Wszakże takie oto obrazy, wrażenia i przeszkody nie były w mocy powściągnąć biegu dwóch drabów, którzy w ogóle, a tej nocy szczególnie odważni, pełni po gardła otuchy ihummingstuffu , nieustraszenie wtoczyliby się w samą paszczę śmierci po linii tyle prostej, ile na to stan ich obecny przyzwalał. Przodem – wciąż przodem biegł złowrogi Udziec, budząc echa uroczystej pustkiporykiem , podobnym do straszliwego, wojennego wycia Indian, zaś u jego boku – wciąż i wciąż toczył się przysadzistyTarpaulin , uczepiony do kubraka zręczniejszego odeń towarzysza, i prześcigał nawet najwaleczniejsze tego ostatniego wysiłki w sztuce wokalnej – za pomocą kontrabasowychporykiwań , dobytych z suteren swych płuc gromowładnych.

 

    Dotarli oczywiście do samego gniazda dżumy. Z każdym krokiem, a raczej z każdym koźlim skokiem świat przed nimi stawał się coraz groźniejszy i coraz bardziej zapowietrzony, a ścieżki coraz węższe i coraz bardziejzwikłane .

 

    Olbrzymie kamienie i bele spadały od czasu do czasu ze skołatanych dachów, aby swym ciężkim i bolesnym upadkiem świadczyć o niezwykłej wysokości budynków dookolnych, i gdytrza było sił przyłożyć dla utorowania drogi poprzez częste usypiska gruzów, zdarzało się nieraz, iż dłoń ich zmacała szkielet lub ugrzęzła w pognitych zwłokach.

 

    Wtem – ni stąd, ni zowąd – marynarze nasi potknęli się o próg obszernego budynku o wyglądzie złowieszczym.

 

    Przenikliwszy, niż dotąd,poryk wyrwał się z gardzieli oczajduszy Udźca, azawtórzył mu od wewnątrz pośpieszny, niezwłoczny wybuch dzikich, demonicznych okrzyków – niemalpogrzmień śmiechu.

 

    Nieulękłszy się owych dźwięków, które samym swym rodzajem w podobnym miejscu i w podobnej chwili zdołałyby zmrozić krew w piersiach objętych mniej cokolwiek bezpowrotnym pożarem, dwaj nasi opoje podanym ku dołowi łbem ubodli drzwi, wyważyli je i runęli w sam środek czegoś nieokreślonego, klnąc przy tym niemiłosiernie.

 

    Sala, do której wpadli, okazała się spichrzem przedsiębiorcy uroczystości pogrzebowych, lecz rozwarta w narożu podłogi, w pobliżu drzwi, klapa ukazywała cały przestrzał piwnic, których zagłębia, jak głosił brzęk tłuczonych butelczyn, były godnie zaopatrzone w swą tradycyjną zawartość.

 

    Na środku sali sterczał stół, na środku stołu tkwiła przesadnie wielka waza, pełna, według wszelkiego prawdopodobieństwa, ponczu. Butle wina i likieru na równi z garncami, dzbanami i lampkami wszelakiego kształtu i wszelakiego rodzaju obficie były rozrzucone tu i ówdzie po stole.

 

    Wokół stołu na kobyłkach spod trumien siedziało towarzystwo z sześciorga złożone osób. Postaram się opisać je po kolei.

 

    Naprzeciw drzwi i nieco powyżej reszty towarzystwa siedziała osobistość, mająca pozory przodownika uczty. Była to istota odarta niemal z ciała, olbrzymiego wzrostu, i Udziec osłupiał, ujrzawszy wręcz większego od siebie chudziaka. Twarzonej istoty była żółta jako szafran. Żaden atoli rys, z wyjątkiem jednego – jedynego, nie był tak wybitny, aby zasługiwał na opis poszczególny. Owym rysem jedynym było czoło, tak anormalnie i tak potwornie wysokie, iż można je było przyrównać czepcowi lub obręczy mięsnej, przyłatanej do głowy rzeczywistej. Wyraz upiornego ugrzecznienia fałdował jej koślawiącą się gębę, a ślepie, jak ślepie wszystkich biesiadników, jarzyły się ową osobliwą szklistością, o którą przyprawiawypar pochłoniętych trunków. Odziany był ów jegomość od stóp dogłów w płaszcz z czarnego, suto haftowanego aksamitu, który niedbale falował wokół jego postaci na kształt hiszpańskiej opończy. Głowę miał obficie najeżoną karawaniarskimi pióropuszami, którymi potrząsał w przód i wspak z nieporównanie przesadną chełpliwością, zaś w prawej dłoni dzierżył kość udową ludzką olbrzymich rozmiarów, którą właśnie przed chwilą, jak się zdaje, zdzielił jednego z członków zgromadzenia na znak, iż go do śpiewu powołuje.

 

    Naprzeciwkoonego jegomości, plecami do drzwi zwrócona, tkwiła jejmość, która mu zgoła nie ustępowała cudacznością swego oblicza. Choć wzrostemdorównywająca opisanej przed chwilą osobistości, nie miała wszakże powodów do uskarżania się na przeciwną przyrodzeniu chudość. Najwidoczniej była w ostatnim okresie puchliny wodnej i kształt jej wielce przypominał olbrzymią baryłę październikowego piwa, która – z odbitym u góry dnem – stała tuż obok jej boku, w zakątku komnaty. Twarz jej była osobliwie okrągła, czerwona i obrzmiała, i ta sama odrębność, a raczej brak odrębności, o którym już nadmieniłem z powodu przodownika uczty, piętnował jej oblicze – mianowicie jeden tylko rys jej twarzy zasługi wał na opis szczegółowy.

 

    Stało się, iż przenikliwyTarpaulin zauważył niezwłocznie ogólną oznakę, którą można było zastosować do wszystkich członków towarzystwa: każdy zdawał się zagarniać na wyłączną własność jeden ułamek twarzy. Dla jejmości, o której mowa, ułamkiem owym była – gęba, gęba, która poczynając od prawego ucha, szerzyła się aż do lewego, zakreślając po drodze przeraźliwą otchłań tak, że jej nazbyt krótkie zausznice zwilżały się co chwila w owym przepastnym otworze.

 

    Jejmość wszakże nie szczędziła wszelkich ze swej strony zabiegów, aby ustom przestrzegać domknięcia i zachować godność swej postaci. Strój jej stanowił – świeżo nakrochmalony i odprasowany kir, który jej sięgał aż do podbródka, oraz marszczona kryza z powiewnego batystu.

 

    Po jej prawym boku siedziała tycia młódka, która się zdawała przewodniczyć zebraniu. Ta zwiewna, drobna istota – drżeniemprzesmuklonych palców, sińcami warg i przejrzystym, gorączkowym wypiekiem, piętnującym jej ołowianą skądinąd cerę, zdradzała widoczne oznaki rozszalałych suchot. A jednak znamię dostojnego wykwintu jaśniało w całej jej postaci. Z wdziękiem i zgoła niewymuszenie nosiła na sobie obszerny i nadobny całun z na wskroś wytwornego, indyjskiego samodziału. Warkocze falą kędziorów spływały jej na karczek. Słodki uśmiech igrał na jej ustach, lecz nos bezgranicznie wydłużony, cieniuchny, wężowo skrętny, gibki iopryszczony zwisał o wiele poniżej dolnej wargi. I ów ryjek, mimo powabu, z jakim goprzemiejscowiała od czasu do czasu i usuwała językiem już to na prawo, już to na lewo – nadawał jej twarzy wyraz wcale niedwuznaczny.

 

    Po drugiej strome – po lewicy jejmości, dotkniętej wodną puchliną, siedział kusy staruch –obrzmialec , astmatyk ipodagryk w jednej osobie. Policzki jego wylegiwały się na ramionach jak dwa wielgaśne bukłaki wina zOporto . Z dłońmi skrzyżowanymi, z jedną nogą, zasobną w opatrunek i gwoli spoczynku złożoną na stole – miał snadź – pozór człowieka, który czuje prawo do pewnego szacunku. Najwidoczniej czerpał sporo dumy z każdego cala swej przyrodzonej powłoki, lecz osobliwych zadowoleń dostarczało mu ściąganie uwagi powszechnej na swój jaskrawej barwy surdut. Surdut ów niezaprzeczenie kosztował go niemało pieniędzy i samym swym rodzajem sprawiał, że mu w nim było wielce do twarzy. Użyto nań jednej z tych jedwabnych, po mistrzowsku haftowanych tkanin, stanowiących przynależność chwalebnych godeł, które w Anglii i w innych krajach wieszają w miejscu łacno widocznym, ponad domami wielkich rodzin, w czasie ich nieobecności.

 

    Wpobok niego, po prawicy przodownika uczty, tkwił jegomość w długich, białych pończochach i bawełnianych majtkach. Całą jego osobą wstrząsałaśmieszliwie drgawka nerwowa, którąTarpaulin przezywał śmiertelnąciągotą pijaństwa. Jego świeżo wygolone żuchwy krępował ściśle bandaż muślinowy, a ręce, w ten sam sposób przewiązane wnapiąstkach , ujmowały mu swobody osobistego posługiwania się zastawą likworów, którą to przezorność, zdaniem Udźca, uzasadniał osobliwiezbydlęciały wyraz jego twarzy hulaszczej. Mimo to para niezwykłych USZU, których bez wątpienia nie mógł trzymać na uwiesi, prężyła się ku górze i od czasu do czasu podrygiwała spazmatycznie na odgłos każdego strzelającego z butli korka.

 

    Przeciwległy mu – szósty a ostatni osobnik miał wzór osobliwej drętwoty i, dotknięty paraliżem, czuł się chyba nieswojo w nazbyt niedogodnej szacie. Byłprzyodziany (przyodziewek zapewne jedyny w swym rodzaju) w powabną trumnę ze świeżego całkiemmaloniu . Na czaszce jego – na kształt hełmu – wspierał się kraniec wieka i przysłaniał go, jak rodzajkapura , nadając twarzy wyraz trudnej do opisania zalotności. Rękawy zastąpiono wydrążonymi z dwu stron utworami, tyleż dla wygody, ile dla elegancji. Lecz ubiór ten chwilami wzbraniał nieszczęsnemu strojnisiowi tkwić prosto na swym miejscu na wzór reszty towarzyszów i, ponieważ przystawiono go do kobyłki w pochyleniu pod kątem czterdziestu pięciu stopni, tedy obydwie jego obszerne a wybałuszone źrenice – wywracały się i miotały swe straszliwe, białawegomóły ku pułapom, jakby do cna zdumione własnym ogromem.

 

    Przed każdym biesiadnikiem w zastępstwie kielicha stałpółczerep ludzki. Nad ich głowami wisiał kościotrup na sznurze, przewiązanym wokół jednej z jego nóg i przytwierdzonym do pierścienia tkwiącego w suficie. Druga noga, wolna od podobnej uwięzi, pod kątem prostymodstrychnęła się od całości, zniewalając pogmatwany i dygotliwy szkielet od pląsów i piruetów, ilekroć powiew wiatru torował sobie ujście przez salę. Czaszkaonego straszydła zawierała niezbędną małość płonących żużli, które na wszystkądookolność rzucały światło migotliwe, lecz silne.

 

    Itrumnice , i wszelki dobytek przedsiębiorcy pogrzebowego, spiętrzony wokół komnaty i u okien, nie pozwalał żadnemu promieniowi wyśliznąć się na ulicę.

 

    Na widok tego dziwacznego zgromadzenia i jeszcze dziwaczniejszych sprzętów, dwaj nasi marynarze nie zachowali całkowitego poloru, którego można było po nich się spodziewać.

 

    Udziec, wsparłszy się o ścianę, pod którą był się znalazł, opuścił dolną żuchwę jeszcze niżej, niż zazwyczaj, i swe olbrzymie oczy rozwarł, ile mógł, na oścież, podczas gdyHughTarpaulin , pokładając się aż do zrównania poziomu swego nosa z płaszczyzną stołu i uczepiwszy się dłońmi za własne kolana, wybuchnął zgoła zbytecznym i niewczesnym śmiechem, który to śmiech był raczej pełnym dalszych ciągów, hucznym a ogłuszającymporykiem .

 

    Wszakże, niezrażony tak wyjątkowym nieokrzesaniem, wybujały przodownik uczty powitał nieproszonych gości wielce uprzejmym uśmiechem, obdarzył ich pełnym godności skinieniem czarno upierzonej głowy i, powstawszy, ujął każdego pod ramię i zaprowadził do siedliska, które właśnie przed chwilą reszta pozostałych biesiadników sporządził a ku ich potrzebie.

 

    Udziec niczemu się bynajmniej nie opierał i usiadł tam, gdzie mu wskazano, podczas gdy zalotnyHugh , usuwając swą kobyłkę z honorowego za stołem miejsca, przeniósł wspomniany przybór do pobliża drobnej, w całun wystrojonej suchotnicy, z tęgą radością grzmotnął się tuż obok niej na siedzenie i, czerwonym winem napełniwszy czerep,wyżłopnął go do dna na cześć najściślejszej znajomości.

 

    Lecz owo napomknienie sprawiło, iż sztywny jegomość wtrumnicy okazał coś w rodzaju szczególnego a najwyższego rozdrażnienia.

 

    Mogłyby stąd wyniknąć poważne następstwa, gdyby Przewodniczący, grzechocząc po stole swym berłem, nie skupił uwagi obecnych następującą przemową:

 

– Szczęśliwa sposobność, która się nadarza, obowiązuje nas...

 

– Słuchaj no, ty! – Przerwał Udziec, niezmiernie poważniejąc w twarzy – słuchaj no krztynę czasu, co gadam, i powiedz nam, co wy za jedni jesteście, u kaduka, i dokoła jakiej roboty krzątacie się tam, postrojeni niczym czarci z kałuży, i żłopiący niezgorszą gorzałę naszego czcigodnego druha, WillaWimble’a – karawaniarza – oraz wszystkie jego, na zimowe leże uciułane, zapasy!”

 

    Wobec tej nie do wybaczenia próbki złego wychowania, całe dziwaczne zgromadzenie na wpół porwało się z siedzeń i pośpieszniewygardłowałohuf diabelskich okrzyków, podobnych do tych, które pierwotnie przykuły uwagę marynarzy.

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin