Eco - Tajemniczy płomień królowej Loany(1).DOC

(1634 KB) Pobierz
UMBERTO ECO

UMBERTO ECO

 

TAJEMNICZY PŁOMIEŃ KRÓLOWEJ LOANY

 

POWIEŚĆ ILUSTROWANA

 

Przełożył Krzysztof Żaboklicki


Część pierwsza WYPADEK


1. NAJOKRUTNIEJSZY MIESIĄC

 

- Jak pan się nazywa?

- Chwileczkę, mam to na końcu języka.

 

Wszystko tak się zaczęło.

Obudziłem się nagle jakby z długiego snu, ale byłem jeszcze zawieszony w mlecznej szarzyźnie. Albo nie obudziłem się i śniłem. To był dziwny sen, pozbawiony obrazów i pełen dźwięków. Jakbym nie widział, tylko słyszał głosy, które mi opowiadały, co powinienem widzieć. Opowiadały mi, że nie widzę jeszcze właściwie nic oprócz dymienia wzdłuż kanałów w rozpływającym się krajobrazie. Bruges, powiedziałem sobie, czy byłem kiedyś w martwym mieście Bruges? Tarn, gdzie mgła chybocze pomiędzy wieżami jak śniące kadzidło? Miasto szare, smutne jak grób ozdobiony chryzantemami, gdzie postrzępiona mgła, niczym stare arrasy, zwisa z fasad domów.

Moja dusza czyściła tramwajowe szyby, aby utonąć w ruchomej mgłę reflektorów. Mgła, moja nieskażona siostra... Mgła gęsta, ciemna, wyciszajaca hałasy, rodząca bezkształtne zjawy... W końcu dotarłem nad ogromną otchłań i ujrzałem postać olbrzymiego wzrostu, osłoniętą całunem, z twarzą, która lśniła oślepiającą białością śniegu. Nazywam się Artur Gordon Pym.

Brniemy w mgle. Widma mijają, muskają nas, rozpływają się. Lampki świecą jak błędne ogniki cmentarza.

Spostrzegam kogoś, co chodzi u mego boku bez szelestu, jakby bosymi nogami. Idzie bez obcasów, bez trzewików, bez sandałów. Pasmo mgły przesuwa się po mojej twarzy. Tłum pijanych łudzi hałasuje tam w dok przy przeprawie łodzi. Przeprawie łodzi? Ja tego nie mówię, mówią głosy.

Mgła przychodzi na małych kocich łapkach... Mgła była taka, że wyglądało, jakby wymazano świat.

A jednak chwilami wydaje mi się, że otwieram oczy i widzę błyskawice.

- To nie jest prawdziwa śpiączka, proszę pani... Nie, proszę tylko nie myśleć o płaskim encefalogramie, na miłość boską... Jest zdolność reagowania...

Ktoś świecił mi w oczy, ale po świetle zapadała znowu ciemność. Czułem, że kłują mnie gdzieś szpilką.

- Widzi pani, jest czynność ruchowa...

Maigret pogrąża się we mgłę tak gęstej, że nie widzi, gdzie stawia stopy... Mgła pełna jest ludzkich postaci} tętni intensywnym, tajemniczym życiem. Maigret? To proste, drogi Watsonie, jest dziesięciu małych Indian, we mgle znika pies Baskerville’ow.

Szare opary... z wolna traciły swój szary koloryt. Woda bardzo ciepła, niemal gorąca, a jej mleczne zabarwienie stało się jeszcze wyraźniejsze... W tej chwili pędziliśmy z niesamowitą szybkością do krawędzi kaskady, a bezdenna czeluść otwarła się, aby nas wciągnąć.

Słyszałem ludzi rozmawiających wokół mnie, chciałem krzyczeć i dać im znać, że tu jestem. Rozlegał się nieustanny warkot, jakbym był rozdzierany przez maszyny do tortur o wyostrzonych zębach. Znajdowałem się w kolonii karnej. Czułem ciężar na głowie, jakby włożono na nią żelazną maskę. Wydało mi się, że widzę niebieskie światła.

- Występuje asymetria średnicy źrenic. Postrzegałem fragmenty myśli, z pewnością budziłem się, ale nie mogłem się poruszyć. Gdybym tylko mógł nie spać. Zasnąłem znowu? Spałem godziny, dni, wieki?

Wróciła mgła, głosy we mgle, głosy mówiące o mgle. Seltsam, im Nebel zu wandern! Co to za język? Wydawało mi się, że pływam w morzu, czułem, że brzeg jest w pobliżu, ale nie udawało mi się do niego dotrzeć. Nikt mnie nie widział, a odpływ pchał moje ciało do tyłu.

Powiedzcie mi coś, proszę, dotknijcie mnie, proszę. Poczułem na czole czyjąś dłoń. Co za ulga! Inny głos:

- Proszę pani, wiadomo nam o pacjentach, którzy budzą się nagJe i odchodzą na własnych nogach.

Ktoś mi przeszkadzał przerywanym światłem, dźwiękiem kamertonu; miałem wrażenie, że podsuwają mi pod nos słoiczek musztardy, potem ząbek czosnku. Ziemia pachnie grzybami.

Inne głosy, tym razem z wewnątrz: Długie zawodzenia parowozu, bezkształtni księża we mgle idący szeregiem do San Michèle in Bosco.

Niebo jest szare jak popiół. Mgła w górze i w dole rzeki, mgła kąsająca dłonie dziewczynki z zapałkami. Z mostów Psiej Wyspy przechodnie patrzą w niziutkie, mgliste niebo, sami owinięci mgłą jak w zawieszonym pod ciemną mgłą balonie; nie myślałem, że śmierć zniszczyła tak wielu. Zapach dworca kolejowego i sadzy.

Inne, słabsze światło. Zdało mi się, że słyszę wśród mgły dźwięk szkockiej kobzy na wrzosowiskach.

Znowu długi sen - może. Potem przejaśnienie; wydaje mi się, ze jestem w szklance wody z anyżkiem.

Stał przede mną, chociaż widziałem go jeszcze jako cień. Czułem zamęt w głowie, przypominało to budzenie się po pijaństwie. Chyba wyszeptałem coś z trudem, jakbym zaczynał w tej chwili uczyć się mówić:

- Posco reposco flagi to, domagam się, domagam się na powrót, domagam się usilnie... łączą się z bezokolicznikiem czasu przyszłego? Cuius regio eius religio, czyje panowanie, tego religia... chodzi o pokój w Augsburgu czy o defenestrację praską? - A potem: - Mgła także na odcinku apenińskim Autostrady Słońca, między Roncobilaccio a Barberino del Mugello...

Uśmiechnął się ze zrozumieniem.

- Teraz proszę szeroko otworzyć oczy i rozejrzeć się wokół. Czy wie pan, gdzie jesteśmy?

Widziałem go już lepiej, miał na sobie biały... jak to się mówi?... fartuch. Powiodłem oczyma dookoła, udało mi się odwrócić głowę. Pokój był czysty, umeblowany skromnie: kilka metalowych mebelków w jasnych kolorach. Ja w łóżku, z cewką wbitą w ramię. Z okna, przez opuszczone żaluzje, przenikała smuga słonecznego światła, wiosna błyszczy w roztoczy i pola przez nią tryskają weselem.

Wyszeptałem:

- Jesteśmy... w szpitalu, a pan... pan jest lekarzem. Byłem chory?

- Tak, był pan chory, potem panu wytłumaczę. Ale teraz odzyskał pan przytomność. Odwagi. Jestem doktor Gratarolo. Proszę wybaczyć, że zadam panu kilka pytań. Ile palców panu pokazuję?

- To jest ręka, a to palce. Cztery. Są cztery?

- Z pewnością. A ile jest sześć razy sześć?

- Oczywiście trzydzieści sześć. - Myśli huczały mi w głowie, lecz wyrażałem je bez trudu. - Pole kwadratu zbudowanego na przeciwprostokątnej trójkąta prostokątnego jest równe sumie pól kwadratów zbudowanych na przyprostokątnych.

- Gratuluję. Sądzę, że to twierdzenie Pitagorasa, ale w liceum miałem trójkę z matematyki...

- Pitagoras z Samos. Elementy Euklidesa. Rozpaczliwa samotność prostych równoległych, które nigdy się nie spotkają.

- Wygląda na to, że pańska pamięć funkcjonuje doskonale. No właśnie, a jak pan się nazywa?

Otóż w tej chwili zawahałem się. A przecież miałem to na końcu języka. Po chwili odpowiedziałem w sposób najbardziej oczywisty:

- Nazywam się Artur Gordon Pym.

- Nie, tak się pan nie nazywa.

Artur Gordon Pym był z pewnością kimś innym. Usiłowałem dojść do ugody z lekarzem:

- Imię moje... Izmael?

- Nie, nie nazywa się pan Izmael. Proszę sobie przypomnieć.

Łatwo się mówi. Głową w mur. Euklidesa i Izmaela wymieniłem bez trudu, nie miałem problemów z aa, kotki dwa, szare bure obydwa. Ale próbując powiedzieć, kim jestem, odnosiłem wrażenie, że odwracam się do tyłu, a tam mur. Nie, nie mur, usiłowałem to wyjaśnić:

- Nie czuję niczego twardego, to jakbym wchodził w mgłę.

- Jaka jest ta mgła? - zapytał.

- Mgła na strome wzgórza kroplami się wspina, pod naporem wichru huczy i pieni się morze... To chyba Carducci. Jaka jest mgła?

- Proszę nie wprawiać mnie w zakłopotanie, jestem tylko lekarzem. Poza tym jest kwiecień i nie mogę jej panu pokazać. Mamy dziś dwudziesty piąty kwietnia.

- Najokrutniejszy miesiąc to kwiecień.

- Nie jestem zbyt wykształcony, ale sądzę, że to cytat z Eliota. Mógł pan raczej powiedzieć, że obchodzimy dzisiaj nasz Dzień Wyzwolenia. Wie pan, który mamy rok?

- Z pewnością odkryto już Amerykę.

- Nie przypomina pan sobie jakiejś daty, jakiejkolwiek, poprzedzającej pańskie... przebudzenie?

- Jakiejkolwiek? Rok tysiąc dziewięćset czterdziesty piąty, koniec drugiej wojny światowej.

- Za mało. Nie, dziś jest dwudziesty piąty kwietnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego roku. Pan się urodził, jeśli się nie mylę, pod koniec tysiąc dziewięćset trzydziestego pierwszego roku; ma pan więc teraz prawie sześćdziesiąt lat.

- Pięćdziesiąt dziewięć i pół, i to niezupełnie.

- Rachować umie pan doskonale. A więc miał pan... jak by to powiedzieć... wypadek. Wyszedł pan z niego żywy, gratuluję. Ale najwyraźniej coś jeszcze nie gra. Rodzaj drobnej amnezji wstecznej. Niech się pan nie martwi, czasami są one krótkotrwałe. Uprzejmie proszę odpowiedzieć na jeszcze kilka pytań. Jest pan żonaty?

- Pan mi to powie.

- Tak, jest pan żonaty z nadzwyczaj miłą panią imieniem Paola, która czuwała przy panu dniem i nocą; dopiero wczoraj wieczorem zmusiłem ją, żeby poszła do domu, bo inaczej padłaby ze zmęczenia. Teraz, kiedy pan się przebudził, sprowadzę ją znowu, ale najpierw muszę ją przygotować, no i trzeba jeszcze wykonać kilka badań kontrolnych.

- A jeśli pomyli mi się ona z kapeluszem?

- Co, proszę?

- Pewien człowiek pomylił żonę z kapeluszem.

- Ach, książka Olivera Sacksa, The Man Who Mistook His Wife for a Hat. Słynny przypadek. Widzę, że jest pan oczytany. Ale pana to nie dotyczy, inaczej już by pan pomylił mnie z piecem. Proszę się nie martwić: może pan jej nie rozpoznać, ale nie pomyli jej pan z kapeluszem. Wróćmy do pana. Nazywa się pan Giambattista Bodoni. Czy mówi to coś panu?

Moja pamięć pędziła teraz jak szybowiec między górami i dolinami w stronę nieskończonego widnokręgu.

- Giambattista Bodoni był sławnym drukarzem, ale z pewnością nie jestem nim ja. Z równym powodzeniem mógłbym być Napoleonem.

- Dlaczego Napoleonem?

- Ponieważ Bodoni żył mniej więcej w jego czasach. Napoleon Bonaparte, urodzony na Korsyce, pierwszy konsul, poślubia Józefinę, zostaje cesarzem, podbija połowę Europy, przegrywa pod Waterloo, umiera na Wyspie Świętej Heleny piątego maja tysiąc osiemset dwudziestego pierwszego roku. On zmarł, i tak dalej, napisał wtedy Manzoni.

- Będę musiał wrócić do pana z encyklopedią, ale - o ile sobie przypominam - wszystko dobrze pan zapamiętał. Nie pamięta pan jednak, kim pan jest.

- Czy to coś poważnego?

- Szczerze mówiąc, nie wygląda to ładnie. Nie jest pan jednak pierwszym, któremu coś takiego się przydarza. Poradzimy sobie.

Powiedział mi, żebym podniósł prawą rękę i dotknął nią nosa. Rozumiałem doskonale, co to prawa ręka i co nos. Trafiłem. Ale uczucie było całkiem nowe. Dotykać własnego nosa to jakby mieć oko na czubku palca wskazującego i patrzeć sobie w twarz. Ja mam nos. Gratarolo stuknął mnie w kolano, potem tu i tam po nodze i stopach takim swoim młoteczkiem. Lekarze badają odruchy. Moje odruchy były chyba właściwe. Na koniec ogarnęło mnie okropne zmęczenie i zdaje się, że zasnąłem znowu.

Obudziłem się w innym miejscu i wyszeptałem, że wygląda ono jak kabina statku kosmicznego w filmach (w jakim filmie? - spytał Gratarolo; we wszystkich filmach w ogóle, odpowiedziałem, potem wymieniłem Star Trek). Robiono mi rzeczy dla mnie niezrozumiałe za pomocą nigdy przedtem niewidzianej aparatury. Chyba zaglądano mi do wnętrza głowy. Znosiłem to, nie myśląc, kołysany cichym brzęczeniem. Od czasu do czasu zapadałem w lekki sen.

Później (czy też nazajutrz?), kiedy wrócił Gratarolo, badałem łóżko. Macałem prześcieradła lekkie i gładkie, przyjemne w dotyku. Mniej przyjemna była kołdra, kłująca trochę opuszki palców. Odwracałem się i uderzałem w poduszkę, zadowolony, że dłoń się w nią wgłębia. Robiłem klap-klap i dobrze się bawiłem. Gratarolo spytał, czy uda mi się wstać z łóżka. Udało się przy pomocy pielęgniarki - stanąłem na nogach, choć kręciło mi się jeszcze w głowie. Czułem, że stopy cisną podłogę, a głowę mam w górze. Tak stoi się na nogach. Jak na napiętej linie. Jak syrenka z baśni Andersena.

- Odwagi, niech pan spróbuje pójść do łazienki i wyczyścić sobie zęby. Powinna tam być szczoteczka pańskiej żony.

Odpowiedziałem, że nie wolno czyścić zębów cudzą szczoteczką, na co on zauważył, że szczoteczka żony nie jest cudza. W łazience przejrzałem się w lustrze. Byłem przynajmniej dość pewny, że to właśnie ja, ponieważ lustra - rzecz wiadoma - odbijają to, co się przed nimi znajduje. Twarz blada, policzki zapadłe, broda długa, oczy podkrążone okropnie. Ładne rzeczy - nie wiem, kim jestem, lecz stwierdzam, że jestem potworem. Nie chciałbym spotkać siebie samego wieczorem w pustym zaułku. Mister Hyde. Zidentyfikowałem dwa przedmioty: jeden to na pewno tubka pasty do zębów, a drugi - szczoteczka. Trzeba zacząć od pasty, wycisnąć ją z tubki. Bardzo przyjemne uczucie, powinienem robić to często, jednak w pewnej chwili trzeba się zatrzymać, bo ta biała pasta na początku tworzy pękający bąbel, a następnie wychodzi z tubki wszystka jak le serpent qui danse, tańcząca żmija. Nie wyciskaj więcej, bo zrobisz jak Broglio z twarożkami stracchino. Kim jest Broglio?

Pasta do zębów ma wyśmienity smak. Wyśmienicie, powiedział książę. To wellerism, jak u Dickensa. Takie są więc smaki: coś, co pieści ci język, a także podniebienie; wydaje się jednak, że smaki wyczuwa język. Smak mięty - y la hierbabuena, a las cinco de la tarde... i mięta, o piątej po południu, napisał Gar-cia Lorca. Zdecydowałem się i zrobiłem to, co w tym wypadku robią wszyscy, szybko i bez zastanowienia: wyczyściłem sobie zęby u góry i u dołu, potem z lewa w prawo, wreszcie wzdłuż. Odnosi się interesujące wrażenie, kiedy włosie szczoteczki przenika między zęby. Myślę, że odtąd będę mył zęby codziennie, co za przyjemność. Przejechałem szczoteczką także po języku. Czuje się jakby dreszcz, ale koniec końców - jeśli zbytnio nie przyciskać - nie jest źle. Tego właśnie było mi trzeba, bo miałem niesmak w ustach. A teraz, powiedziałem sobie, należy wypłukać. Nalałem z kranu wody do szklanki i przytknąłem ją do ust, miłe zdziwiony dźwiękiem wydawanym przez wodę - zwłaszcza gdy odchyli się głowę do tyłu i zacznie... bulgotać? Bulgotanie jest przyjemne. Wydąłem policzki, Woda wypłynęła. Wyplułem wszystko. Chlust... wodospad. Wargami można zrobić wszystko, są nadzwyczaj ruchome. Odwróciłem się. Gratarolo patrzył na mnie uważnie, jakbym był rzadkim okazem w zoo. Spytałem go, czy aprobuje.

Doskonale, odpowiedział. Moje automatyzmy, wytłumaczył, są w porządku.

- Zdaje się, że jest tu osoba prawie normalna - zaznaczyłem - ale może nie jestem nią ja.

- Nie brak panu dowcipu, co też jest dobrym znakiem. Proszę znowu się położyć, pomogę. Niech mi pan powie, co pan przed chwilą zrobił.

- Wyczyściłem sobie zęby zgodnie z pańskim życzeniem.

- Oczywiście. A przed myciem zębów?

- Leżałem w tym łóżku, a pan do mnie mówił. Powiedział mi pan, że jest teraz kwiecień tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego roku.

- Słusznie. Pamięć krótkoterminowa funkcjonuje. Proszę mi powiedzieć, czy przypomina pan sobie może markę pasty do zębów?

- Nie. A powinienem?

- Bynajmniej. Markę zauważył pan z pewnością, biorąc tubkę do ręki; ale gdybyśmy mieli rejestrować i zachowywać wszystkie otrzymywane bodźce, nasza pamięć stałaby się

prawdziwym piekłem. Dlatego wybieramy, filtrujemy. Pan zrobił to, co robią wszyscy. Proszę jednak postarać się sobie przypomnieć rzecz najbardziej znaczącą, która się panu przytrafiła podczas mycia zębów.

- Przejechałem sobie szczoteczką po języku.

- Dlaczego?

- Bo miałem niesmak w ustach. Potem lepiej się poczułem.

- No widzi pan? Wyselekcjonował pan czynnik bezpośrednio związany z pańskimi wrażeniami, z pańskimi pragnieniami, z pańskimi celami. Ma pan znowu emocje.

- Piękna mi emocja, szczotkowanie języka! Ale nie przypominam sobie, żebym to robił wcześniej.

- Dojdziemy do tego. Proszę mnie posłuchać, panie Bodoni, postaram się to wytłumaczyć, unikając trudnych słów. Wypadek wywarł bez wątpienia wpływ na niektóre obszary pańskiego mózgu. Chociaż codziennie pojawiają się nowe publikacje, wiedza lekarska na temat lokalizacji mózgowych wciąż jest niedostateczna. Dotyczy to szczególnie różnych form pamięci. Ośmielę się powiedzieć, że gdyby to, co pana spotkało, zdarzyło się za dziesięć lat, wiedzielibyśmy lepiej, co z panem robić. Proszę mi nie przerywać, już zrozumiałem: gdyby przytrafiło się to panu sto lat temu, byłby pan już w domu wariatów i koniec pieśni. Dziś wiemy więcej, ale nie dosyć. Gdyby na przykład nie mógł pan mówić, wiedziałbym od razu, którego obszaru to dotyczy...

- Ośrodka mowy Broki.

- Doskonale. Ale ośrodek mowy Broki jest znany już od stu lat, a o miejscu, gdzie mózg gromadzi wspomnienia, wciąż trwa dyskusja; z pewnością wchodzi w rachubę więcej niż jeden obszar. Nie chcę pana zanudzać terminami naukowymi, które zwiększyłyby tylko zamęt w pańskiej głowie. Wie pan, kiedy dentysta panu coś zrobi w zębie, przez kilka dni dotyka pan tego zęba językiem; gdybym ja panu powiedział na przykład, że martwi mnie nie tyle pański hipokamp, ile pańskie płaty czołowe w ogóle, a zwłaszcza prawa strona płata czołowego pańskiej kory mózgowej, pan usiłowałby tam się dotknąć, a to trudniejsze niż badanie jamy ustnej językiem. Frustracja byłaby okropna. Proszę więc zapomnieć, co panu przed chwilą powiedziałem. Poza tym każdy mózg różni się od innych, a mózg w ogóle obdarzony jest niezwykłą plastycznością i może się zdarzyć, że po pewnym czasie potrafi powierzyć innemu obszarowi to, z czym obszar uszkodzony sobie nie radził. Rozumie pan, mówię wystarczająco jasno?

- Jaśniej nie można, proszę mówić dalej. Ale czy nie lepiej od razu powiedzieć, że jestem „pozbawionym pamięci z Collegno”?

- No proszę, przypomina pan sobie „pozbawionego pamięci z Collegno”, przypadek klasyczny, o którym głośno było kiedyś w całych Włoszech. Nie przypomina pan sobie tylko siebie, przypadku nieklasycznego.

- Wolałbym zapomnieć o Collegno i przypomnieć sobie, gdzie się urodziłem.

- To byłby casus rzadszy. Rozpoznał pan od razu tubkę pasty do zębów, ale nie pamięta pan, że jest żonaty; w istocie pamięć o dniu własnego ślubu i rozpoznanie pasty do zębów należą do dwóch różnych pól mózgowych. Mamy różne rodzaje pamięci. Jedna z nich to pamięć nieopisowa, która pozwala nam wykonywać bez wysiłku szereg wyuczonych czynności, jak mycie zębów, włączanie radia czy zawiązywanie krawata. Po doświadczeniu z zębami mógłbym się założyć, że umie pan pisać, a może nawet prowadzić samochód. Z tego, jak bardzo nam pomaga pamięć nieopisowa, nie zdajemy sobie nawet sprawy, działamy automatycznie. Istnieje też pamięć opisowa, dzięki której pamiętamy i wiemy, że pamiętamy. Ta pamięć opisowa jest dwojaka. Jedna - nazywa się ją teraz chętnie semantyczną - to pamięć publiczna, za sprawą której wiemy, że jaskółka jest ptakiem, że ptaki latają i mają pióra, a ponadto że Napoleon umarł w roku... pan wie w którym. Sądzę, że tę pamięć ma pan w porządku... mój Boże, chyba nawet za bardzo, bo widzę, że wystarczy poddać panu słowo, a zaczyna pan łączyć ze sobą wspomnienia, które nazwałbym szkolnymi, lub recytować gotowe zdania. Ale ta pamięć jest pamięcią pierwszą, właściwą także dzieciom: dziecko uczy się szybko rozpoznawać samochód lub psa, budować schematy ogólne, dzięki czemu wystarczy, że raz zobaczy wilczura i że mu powiedzą, że to pies, aby widząc buldoga, także nazwało go psem. Dziecku potrzeba jednak więcej czasu na przyswojenie sobie pamięci opisowej drugiego rodzaju, którą nazwiemy epizodyczną lub autobiograficzną. Widząc na przykład psa, nie potrafi sobie ono od razu przypomnieć, że miesiąc wcześniej było w ogrodzie u babci i że widziało tam tego samego psa, a teraz widzi go po raz wtóry. To dzięki pamięci epizodycznej powstaje związek między tym, czym jesteśmy dzisiaj, a tym, czym byliśmy, bez którego, mówiącjfcz, odnosimy się jedynie do tego, co czujemy teraz, a nie do tego, co czuliśmy wcześniej i co właśnie gubi się we mgle. Pan nie stracił pamięci semantycznej; stracił pan pamięć epizodyczną, dotyczącą epizodów z pańskiego życia. Reasumując, powiedziałbym, że wie pan wszystko to, co wiedzą także inni; myślę, że gdybym pana zapytał, jak się nazywa stolica Japonii...

- Tokio. Bomba atomowa na Hiroszimę. Generał Mac–Arthur...

- Starczy, starczy. To jakby pan pamiętał wszystko, czego się uczymy, bo przeczytał pan gdzieś o tym albo usłyszał, a nie pamiętał tego, co dotyczy pańskich osobistych doświadczeń. Wie pan, że Napoleon przegrał pod Waterloo, ale proszę mi powiedzieć, czy pamięta pan własną matkę.

- Matkę ma się tylko jedną. Matka to zawsze matka. Mojej mamy nie pamiętam. Myślę, że miałem matkę, bo wiem, że takie jest prawo natury, ale... no właśnie... nadeszła mgła. Źle się czuję, panie doktorze. To straszne. Proszę mi dać coś na sen.

- Zaraz panu coś dam, już dosyć pana wymęczyłem. Proszę wygodnie się położyć, o tak... Powtarzam: zdarza się, ale wyzdrowieć można. Potrzeba wiele cierpliwości. Zaraz przyniosą panu coś do picia, na przykład herbatę. Lubi pan herbatę?

- Może tak, może nie - odpowiedziałem tytułem powieści D’Annunzia.

Przyniesiono mi herbatę. Przy pomocy pielęgniarki usiadłem oparty o poduszki, przede mną ustawiono stolik. Pielęgniarka nalała mi dymiącej wody do filiżanki z torebką w środku. Proszę powoli, powiedziała, bo parzy. Powoli, ale jak? Powąchałem filiżankę i poczułem zapach dymu - tak mi się przynajmniej wydało. Chciałem spróbować smaku herbaty: chwyciłem filiżankę i łyknąłem. Coś strasznego! Ogień, płomień, cios pięścią w usta. A więc taka jest wrząca herbata! Tak samo musi być z kawą i z rumiankiem, o których wszyscy mówią. Teraz wiem, co znaczy się sparzyć. Wszyscy wiedzą, że nie wolno dotykać ognia, ale ja nie wiedziałem, w jakiej chwili można dotknąć gorącej wody. Muszę nauczyć się rozpoznawać granicę, chwilę dzielącą to, czego wcześniej nie można, od tego, co później można. Machinalnie podmuchałem na płyn, zamieszałem go łyżeczką; wreszcie zdecydowałem, że mogę spróbować znowu. Herbata była teraz letnia i nadawała się do picia. Nie potrafiłem rozróżnić, co jest smakiem herbaty, a co cukru. Jeden z nich powinien być cierpki, a drugi słodki. Ale który jest słodki, a który cierpki? W każdym razie w połączeniu mi odpowiadały. Będę zawsze pijał herbatę z cukrem. Ale nie wrzącą.

Po wypiciu herbaty poczułem się uspokojony i zrelaksowany. Zasnąłem.

Obudziłem się znowu. Może dlatego, że we śnie drapałem sobie pachwiny i mosznę. Spociłem się pod kołdrą. Pachwiny są wilgotne; jeśli przesuwać po nich dłońmi zbyt energicznie, po pierwszym, bardzo przyjemnym uczuciu następuje inne - nieprzyjemnego tarcia. O wiele lepiej jest z moszną. Dotyka się jej palcami, powiedziałbym, delikatnie, nie uciskając jąder. Czuć wtedy coś ziarnistego, lekko włochatego. Miło jest drapać się w mosznę: swędzenie nie przechodzi od razu, staje się nawet silniejsze i z tym większą przyjemnością człowiek drapie się dalej. Przyjemność to ustanie bólu, ale swędzenie nie jest bólem, jest zachętą do sprawiania sobie przyjemności. Łaskotanie zmysłów. Oddając się mu, popełniasz grzech. Młodzieniec roztropny zasypia na wznak, z rękoma skrzyżowanymi na piersi, aby nie popełniać czynów nieczystych we śnie. Dziwna sprawa z tym swędzeniem. A moje jaja... Ale jaja! Chłop z jajami.

Otworzyłem oczy. Przede mną stała pani niezbyt młoda, chyba ponadpięćdziesięcioletnia, z drobnymi zmarszczkami wokół oczu, ale o jasnej, świeżej jeszcze twarzy. We włosach kilka białych pasemek prawie niedostrzegalnych, jakby rozjaśnionych umyślnie, przez kokieterię; można by sądzić, że chciała przez to powiedzieć: nie zamierzam udawać panienki, ale na starą nie wyglądam. Była ładna, a w młodości musiała być bardzo ładna. Gładziła mnie po głowie.

- Jambo - powiedziała.

- Kto to taki, proszę pani?

- Ty jesteś Jambo, wszyscy tak ciebie nazywają. A ja jestem Paola, twoja żona. Nie poznajesz mnie?

- Nie, proszę pani. O, przepraszam, nie, Paolo; bardzo mi przykro, lekarz ci chyba wytłumaczył.

- Wytłumaczył. Nie wiesz, co zdarzyło się tobie, ale wiesz doskonale, co zdarzyło się innym. Ponieważ ja należę do twojej historii osobistej, nie pamiętasz, że jesteśmy małżeństwem od ponad trzydziestu lat. Mój Jambo! Mamy dwie córki, Carlę i Nicolettę, oraz trzech wspaniałych wnuczków. Carla wyszła wcześnie za mąż i ma dwoje dzieci, pięcioletniego Sandra i trzyletniego Lukę. Giangio - Giangiacomo - syn Nicoletty, ma też trzy latka. Mówiłeś o nich: kuzynkowie bliźniaczy. A ty byłeś... jesteś... będziesz jeszcze cudownym dziadkiem. Byłeś też dobrym ojcem.

- No a... byłem też dobrym mężem? Paola podniosła oczy ku niebu.

- Przecież tu jeszcze razem jesteśmy, prawda? Powiedzmy, że w ciągu trzydziestu lat trafiały się lepsze i gorsze chwile. Wszyscy uważali cię zawsze za bardzo przystojnego mężczyznę...

- Dziś rano, a może wczoraj albo dziesięć lat temu, zobaczyłem w lustrze twarz potwora.

- Po tym, co ci się zdarzyło, to jeszcze niewiele. Ale byłeś i jesteś nadal przystojny, masz nieodparty uśmiech i niejedna ci się nie oparła. Z tobą było podobnie: zawsze mówiłeś, że można oprzeć się wszystkiemu z wyjątkiem pokus.

- Proszę o wybaczenie.

- No tak, zupełnie jak ci, co wystrzeliwali na Bagdad „inteligentne” rakiety, a potem przepraszali, że zginęło trochę cywilów.

- Rakiety na Bagdad? Nie ma o tym mowy w Tysiącu i jednej nocy.

- Była wojna, wojna w Zatoce, teraz się skończyła, a może i nie. Irak napadł na Kuwejt, interweniowały państwa zachodnie. Niczego nie pamiętasz?

- Lekarz powiedział, że pamięć epizodyczna - ta, która u mnie chyba się zacięła - jest związana z emocjami. Może rakiety na Bagdad były dla mnie przyczyną wzruszeń.

- Jeszcze jak! Byłeś zawsze zdecydowanym pacyfistą, ta wojna wywołała u ciebie silny kryzys. Prawie dwieście lat temu Maine de Biran rozróżniał trzy typy pamięci, dotyczące myśli, uczuć i przyzwyczajeń. Ty pamiętasz myśli i przyzwyczajenia, ale nie uczucia, które są przecież najbardziej osobiste.

- Skąd ty wiesz o takich pięknych rzeczach?

- Jestem z zawodu psychologiem. Ale poczekaj: powiedziałeś przed chwilą, że twoja pamięć epizodyczna się zacięła. Dlaczego użyłeś tego wyrażenia?

- Tak się mówi.

- Zgoda, ale zacinają się automatyczne bilardy, a ty uwielbiasz... uwielbiałeś się nimi bawić, całkiem jak dziecko.

- Wiem, co to automatyczny bilard. Ale nie wiem, kim ja jestem, rozumiesz? W dolinie Padu jest mgła, powtarzają meteorolodzy. A propos, gdzie my jesteśmy?

- W dolinie Padu. Mieszkamy w Mediolanie. W miesiącach zimowych z naszych okien widać mgłę w parku. Mieszkasz w Mediolanie i jesteś antykwariuszem, masz gabinet starodruków.

- Klątwa faraona. Jeśli nazywam się Bodoni, a na chrzcie dano mi imię Giambattista, musiało tak się skończyć.

- Dobrze się skończyło. W zawodzie sobie radzisz. Nie jesteśmy milionerami, ale żyjemy wygodnie. Pomogę ci, powoli wrócisz do siebie. Mój Boże, kiedy o tym pomyślę! Przecież mogłeś się już nie obudzić. Ci lekarze okazali się bardzo sprawni, złapali cię w samą porę. Kochany mój, trzeba ci pogratulować! Patrzysz na mnie, jakbyś mnie widział po raz pierwszy. No dobrze, gdybym ja cię teraz pierwszy raz spotkała, wyszłabym za ciebie ponownie. Zadowolony?

- Jesteś przemiła. Potrzebuję cię. Jesteś jedyną osobą, która może mi opowiedzieć ostatnie trzydzieści lat mojego życia.

- Trzydzieści pięć. Spotkaliśmy się na uniwersytecie w Turynie. Ty byłeś już prawie magistrem, a ja, tuż po przyjęciu na studia, błąkałam się po korytarzach pałacu Campana. Spytałam cię o pewną salę wykładową, a ty natychmiast mnie poderwałeś, uwiodłeś bezbronną licealistkę. Różnie się później układało. Ja byłam za młoda, ty wyjechałeś na trzy lata za granicę. Potem zamieszkaliśmy razem, mówiąc, że to na próbę. Wreszcie zaszłam w ciążę i pobraliśmy się, ponieważ byłeś dżentelmenem. Nie, przepraszam, także dlatego, że kochaliśmy się naprawdę, a ty chciałeś zostać ojcem. Odwagi, tatusiu, wszystko ci przypomnę. Zobaczysz.

- Chyba że chodzi tu o spisek, a ja w rzeczywistości nazywam się Felek Wytrych i jestem włamywaczem, któremu ty i Gratarolo opowiadacie bujdy. Może należycie do służb specjalnych i chcecie stworzyć mi legendę, żeby wysłać mnie jako szpiega za mur berliński, The Spy Who Came in f...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin